Widniejący na horyzoncie księżyc zdawał sie zatapiac w ziemi, która w tej chwili, kąpana przez jego słabą poświatę, stawała sie bezkresnym wszechmiarem. Lynch poprawił kapelusz na głowie w znak przywitania się, klepnął muła po karku i ruszył dalej.
Jego oczy zmrużone na znak koncentracji patrzyły przed siebie, przez co twarz nabierała wyglądy skwaszonej, zdenerwowanej. Liczne zmarszczki i blizny potęgowały ten obraz. Z ust wystawało mu źdźbło trawy, które żuł już od dłuższego czasu. Pomagało mu to zapomniec o głodzie.
Po wielu godzinach podróży Lynch ujrzał warownię wypełnioną wojownikami.
- Kolejni awanturnicy - mruknął Lynch.
Zsiadł z muła, otrzepał się z kurzu i ruszył w kierunku nieznajomych. Na progu bramy stał postawny mężczyzna wysokiego wzrostu, liczyc mozna conajmniej 2 metry. Twarz skryta za bujnym zarostem przeciętym gdzie niegdzie głębokimi bliznami, była obojętna na wszelkie zewnętrzne bodźce. Jego ręce nie przypominały ludzkich. Wielkie, owłosione, gotowe do walki. Odziany był jedynie w czarną szatę sięgającą do kostek
- Stój i ani kroku dalej - krzyknął strażnik
Lynch odwrócił głowe, po czym utkwił swe zimnoniebieskie oczy w wartowniku.
- Przebyłem długą podróż...uzupełnie prowiant i ruszam dalej - ponownie mruknął Lynch
-Spokojnie obdartusie, kto powiedział, ze opuścisz to miejsce...
Lynch poprawił kapelusz i przygotował sie na atak.
-...własnie szukamy nowych rekrutów, właz, pogadaj z szefem, ustal co i jak i zdecyduj co dalej.
Podróżnik rozluźnił się po czym wszedł bez słowa do obozu.
-Witamy wśród najemników - zarechotał strażnik
Lynch skrzywił się i ruszył przed siebie.