- Dołączył
- 1.5.2005
- Posty
- 1339
Przedstawiam początek III cząsci miojego opowiadania. Z góry ostrzegam, że to opo bedzie poważniejsze od poprzedniczek, wymaga tego tematyka. Nie zraźcie sie długością, tak mi wyszło
Pozdro dla tych, co wolą abym pisała poważniej
Prolog Klient
Gdy Victor po raz pierwszy usłyszał to dziwne imię, w Dor Feafort była jesień. Słońce odbijało się w kanałach portowych i zalewało stare mury złotem, ale od morza wiał lodowaty wiatr, jak gdyby chciał przypomnieć ludziom o zbliżającej się zimie. Żadne inne miejsce na świecie nie mogło tak bezwstydnie chełpić się swym pięknem jak Księżycowe Miasto, gdzie konkurowały ze sobą rozświetlone słońcem szczyty wspaniałych budowli, łuki, kopuły katedr i wieże.
Pogwizdując, Victor odwrócił się od okna i stanął przed lustrem. Doskonała okazja, by wypróbować nowe wąsy. Dopiero wczoraj kupił tę niezwykłą ozdobę: ogromne wąsiska, tak ciemne i krzaczaste, że nawet sum mógłby ich pozazdrościć. Ostrożnie przykleił je pod nosem, stanął na palcach, by dodać sobie wzrostu, obrócił się w lewo, potem w prawo…Nagle ktoś zapukał do drzwi. Klienci. Cholera. Dlaczego akurat teraz?
Z westchnieniem podszedł do drzwi i otworzył je. Do mieszkania wszedł wysoki, chudawy mężczyzna w płaszczu. Podejrzliwie rozejrzał się dookoła, zmierzył wzrokiem kolekcje kaktusów, wieszak na czapki, kapelusze i peruki, zbiór wąsów niewiadomego pochodzenia oraz olbrzymią mapę miasta.
- Victor Getz? – padło pytanie.
- Tak, to ja – odparł Victor, wskazując jednocześnie krzesło przed biurkiem.
Dość niepewnie zajęli miejsca. Mężczyzna z ponurą miną skrzyżował ręce na piersiach i dziwnie wpatrywał się w twarz Victora.
- Och, to? To mój nowy kamuflaż – wyjaśnił Victor, odklejając wąsy. – W moim zawodzie to konieczność. Ale czym mogę panu służyć? Coś panu skradziono, coś zginęło czy uciekło?
Mężczyzna sięgnął do kieszeni kaftana. Victor zdążył zauważyć, że klient ma długie jasnoblond włosy spięte na karku i szpiczasty nos, a jego usta wyglądają tak jakby rzadko się uśmiechał.
- Coś mi zginęło - powiedział nieznajomy i przesunął w jego stronę szkic.
Ze szkicu spoglądała na niego młoda kobieta o poważnym spojrzeniu, regularnych rysach twarzy i półdługich ciemnych włosach.
- Dziewczyna? – Victor spojrzał na niego zdziwiony.
- To siostrzenica mojego zleceniodawcy, który pragnie zostać anonimowy – wyjaśnił nieznajomy. – Nazywam się Cedric. Dziewczyna uciekła jakiś rok temu. Oczywiście próbowaliśmy ja odnaleźć, ale po prostu znikneła. Nie znamy powodów tej ucieczki. Dlatego mój pan chce zlecić panu jej odnalezienie. Szeryf polecił pańskie usługi…Poza tym…
- Tak?
- Jest pan sławny. Wpadł pan na trop samego Króla Złodziei.
Victor nie skomentował, że owy Król Złodziei nieźle dał mu w kość i na końcu wystrychnął na dudka.
- Przyjmie pan to zlecenie?
- Tak, przyjmę – Victor skinął głową. – Już ja ją odnajdę. Jak się nazywa?
- Shireece.
Gdy jego dziwny gość schodził schodami, Victor wyszedł na balkon. Podmuch zimnego wiatru, który czuł na twarzy, przywiał zapach morskiej soli. Mieszkał w Dor Feafort już dziesięć lat, ale ciągle nie poznał tych wszystkich zakamarków miasta. Pewnie nikt ich zresztą nie znał. Nie będzie łatwo znaleźć osobę, która wcale nie chce być znaleziona. To pewne.
Co tam, pomyślał. Zawsze chętnie bawiłem się w chowanego i zawsze każdego znajdowałem.
Gdzie rozpocząć poszukiwania? W sierocińcu? Nie, tam nie. Szpitale? Przytułki? Też nie…Cedric już pewnie tam sprawdził. Victor wychylił się za balustradę i splunął do ciemnego kanału.
Shireece. Naprawdę ładne imię, pomyślał. Pewne było, że jeśli się ukrywa, to z niego nie korzysta.
Rozdział I Ukryta prawda
Chociaż mało, kto śpi tej księżycowej nocy, wszędzie jest cicho. Mijający się w korytarzach ludzie pozdrawiają się niemo. Od tygodnia Pierwszy Opiekun leży pod kołdrami. Chwilami zasypia, drżąc we śnie. Potem przez długie godziny milczącego czuwania jego oczy szukają w półmroku odpowiedzi na dręczące go pytania.
Jak przodkowie przyjmą go w Innym Świecie, jeśli odejdzie nie wyznaczając następcy?
Co się stanie z Bractwem, gdy odejdzie?
Co oznaczają te dziwne znaki, które od kilku miesięcy pojawiają się w Księdze Bytu?
Długa litania pytań huczy mu w głowie, aż wreszcie gorączka znowu mąci mu świadomość. Ból rozsadza mu głowę, przenika aż do kości. Ból nieznany, który wziął się niewiadomo skąd.
I wtedy, w swej rozterce widzi błękitne źrenice dziewczyny, która wychował. Oczy barwy wód wielkiego jeziora Zalla. Oczy kojące ból.
Na początku jest cicho, ale potem na korytarzu rozlegają się kroki i jakieś głosy. Ale do komnaty wchodzi tylko jeden człowiek. Kirdan podnosi się z jękiem.
- Orlandzie? To ty?
- Tak, to ja – odpowiada Opiekun i podchodzi bliżej.
Kirdan jest o wiele bardziej chory, niż sobie wyobrażał. Oddycha z trudem. Ma szkliste oczy, niczym człowiek oszołomiony alkoholem. Postarzał się nagle. Orland musi zapanować nad sobą, by się nie cofnąć, i zastanawia się, czy ma przekazać złą wiadomość. Pierwszy Opiekun odgaduje przyczyna jego milczenia.
- Powiedz mi, co wiesz. Nie ukrywaj niczego.
- Nie mam dobrych wieści – przyznaje Orland. – Władcą miasta został książe Ades Jenuo. Spełniły się nasze obawy.
- To niebezpieczny człowiek…Musicie uważać.
Kirdan zaciska pięści na kołdrze.
- Nie zniszczy nas - szepce. – Nie to mówią Glify.
- Księgi…Księgi mówią, że jego los jest połączony z losem Sever. Ale on nie będzie chciał jej zabić.
- Obawiałem się tego. On wie o niej? Zatarliśmy przecież wszelkie ślady…
- Nie potrafię powiedzieć. Nie znamy jego zamiarów…Po mieście krążą jego Tropiciele. Jest coraz bardziej niebezpiecznie.
Kirdan patrzył przez chwilę w sufit.
- Nie chcę, by znowu się od nas oddaliła – rzekł w końcu. – Minione dwa lata minęły nam w spokoju…nie chcę, aby zapanowała miedzy nami niezgoda. Ale musi wiedzieć…Musi. Ja umieram.
- Kirdanie…
- Znienawidzi nas – powtarza Kirdan.
- Ale nic na to nie poradzimy – odparł Orland.
- Jest w Bractwie?
- Nie, wyszła. Ale powiedziała, że wróci. Zawsze wraca.
- To jutro?
- Nie.
- We wtorek?
- Nie.
- Sever…
- Nie!
Artemus zamknął się. Szli oboje jedną z ulic miasta, która pomimo wczesnej pory, tętniła już życiem.
- W każdym razie zostało mi dużo kasy – powiedziała cicho Sever. – Muszę kupić parę potrzebnych rzeczy, bo przecież idzie zima.
- Na przykład, co?
- Buty. Twoje wyglądają, jakbyś wyciągnął je z kanału.
- Ej, to nie było miłe…
Sever uśmiechnęła się, ale nic nie odpowiedziała. Pokręciła tylko głową i ruszyła dalej. Zamyślona, ominęła dwie wydzierające się na siebie na środku ulicy kobiety i wpadła na niskiego, krępego mężczyznę z wąsami. Oburzony mężczyzna odwrócił się i wytrzeszczył oczy, jakby zobaczył ducha.
- Przepraszam – mruknęła Sever i zanurkowała głębiej w gęstniejący tłum, w którym łatwo można stać się niewidocznym.
- Co tak pędzisz? – zapytał Artemus.
Sever rozejrzała się.
- Taki jeden dziwnie się na mnie gapił – powiedziała.
Z niepokojem spoglądała na kłębiący się tłum, ale podejrzanego typka nigdzie nie było widać.
- Gapił się? Wydawał ci się znajomy?
Sever pokręciła przecząco głową, ale na wszelki wypadek raz jeszcze się rozejrzała… Złapała Artemusa za rękaw i pociągła za sobą.
- Co jest?
- Ona nas śledzi – Sever szła szybko, coraz szybciej.
- O czym ty mówisz?
- Ten facet nas śledzi. Usiłował ukryć się w tłumie, ale go zauważyłam.
Artemus odwrócił się w poszukiwaniu domniemanego prześladowcy, ale zobaczył jedynie obojętne twarze przechodniów.
- Sever, to bzdura. Nikt cię nie ściga. Truart dawno nie żyje.
Popatrzyła na niego bez słowa, po czym ruchem głowy wskazała ku wąskiej uliczce. Wiatr wiał im w twarz, jakby tu, w ciemnym zaułku, dokąd prowadziło to mało przyjazne przejście: na ukryte podwórze, a stamtąd w labirynt uliczek. Doskonałe miejsce, by kogoś zgubić. Nagle jedna Sever zatrzymała się i przywarła do ściany, patrząc uważnie na przechodzących ludzi.
- Pokażę ci go – powiedziała.
- I co potem?
- Wiejemy.
- Superplan…
Najpierw kryjówkę minęły jakieś dzieciaki, potem przeszły dwie kobiety a wreszcie zjawił się mężczyzna: niski i krępy, o dużych stopach i sumach wąsach. Rozejrzał się, jakby czegoś lub kogoś szukał, stanął na palcach, wyciągnął szyję i zaklął. Po chwili poszedł dalej.
Sever wstrzymała oddech.
- Znam tego gościa!
Kiedy do Victora dotarło, że dziewczyna mu się wymknęła, ze złości kopnął w najbliższy wystający z kanału drewniany pal, po czym, utykając, ruszył do domu. Przez pół drogi nie przestawał głośno klnąc, aż ludzie się za nim oglądali.
- Jak amator – wyrzucał sobie. – Zgubiłem ich jak amator. I kim był ten chłopak? Cholera. Cholera. Cholera. Dziewczyna sama wpadła mi w ręce, a ja pozwalam jej uciec.
Kiedy otwierał drzwi do domu stopa wciąż go bolała.
- Przynajmniej wiem, że jest w mieście…
Artemus ruszył, za Sever, nasłuchując własnych kroków, które odbijały się zdradzieckim echem. Biegli w dół wąską uliczką, potem przez otoczony domami plac, przez jakiś most, a potem znowu uliczką w dół. Sever uparcie biegła przodem, jakby znała na pamięć plątaninie uliczek i mostów. W końcu zwolniła.
- Sever, co jest? – zapytał Artemus.
- Uciekliśmy mu – odparła. – Już raz mu zwiałam.
- Temu facetowi?
- Tak, to detektyw, jeden z nielicznych przedstawicieli tego jakże kretyńskiego zawodu. Odnajduje bogaczom różne rzeczy, które gdzieś znikneły.
Artemus spojrzał na nią uważnie.
- Wiesz… mam taką zasadę: nikogo nie pytam, co było kiedyś, ale…wyglądało na to, że ten facet szukał właśnie ciebie. Znasz kogoś, kto zapłaciłby detektywowi za to, żeby, cię odnalazł?
- Raczej nie. Od dłuższego czasu nie miałam żadnej eskapady.
- To, kto cię szuka?
- Nie mam pojęcia.
- Powiesz Orlandowi?
- Nie. Do diabła, nie. Aż tak źle nie jest.
Artemus wzruszył ramionami. Nie zamierzał się kłócić. Ruszyli znowu, tym razem w stronę Seminarium. Po drodze minęli Plac Brindishi Dorom, gdzie trwały przygotowania do koronacji nowego pana miasta. Szykowała się naprawdę wielka uroczystość, pełna przepychu i bogactwa. Sever przystanęła na chwilkę i patrzyła na budowane podium. Dziwne, ale jej się to nie podobało. Miała to samo uczucie, jak wtedy, w Khorinis, dwa lata temu.
Przeczucie niebezpieczeństwa.
Nim znowu przekroczy próg komnaty, widzi kogoś obcego. Jest to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Odziany w eleganckie ubranie, ma długie czarne włosy i brązowe oczy. Gdy tylko ja spostrzegł, utkwił w niej wzrok.
- Chodź tutaj, dziecko – rzekł Kirdan cicho.
Sever podchodzi bliżej.
- Przyjrzyj jej się, Gilbercie – mamroce Kirdan.
Nieznajomy zbliża się i staje przed Sever. Patrzy na nią przyjaźnie.
- Gilbert Durandal – przedstawia się i wyciąga do niej rękę. - Vana’Diel, prawda?
Sever odwzajemnia uścisk. Jej mała ręka ginie w dużej dłoni Gilberta – dłoni wojownika. Patrzy jej prosto w oczy, jakby dziwiąc się niezwykłemu błękitowi jej spojrzenia, a ona jest zaskoczona krwawymi kreskami przecinającymi białka jego oczu.
- Zostaw nas, Gilbercie – prosi Kirdan.
- Wrócę jutro – odparł.
Po jego odejściu Sever podchodzi do łoża. Kirdan bierze ją za rękę. A potem mówi jej cichutko:
- Cierpliwości, córeczko. Mam ci dużo do powiedzenia.
Przez cały dzień i noc Pierwszy Opiekun trzyma dłoń Sever w swoich rękach.
Cały czas opowiada i opowiada. Cichutkim głosem wyrzuca z siebie słowa, jakby nie miał siły na nic innego. Opowiada o wszystkich sekretach Bractwa, o Księgach Bytu, gdzie zapisana jest przyszłość. Szlochając w agonii, mówi, jak wiele dała mu szczęścia, że chociaż bywały między nimi kłótnie i konflikty, to zawsze mogła na nich polegać.
- Khandrakar – mówi cicho Kirdan i zrywa z szyi dziwny amulet. – Khandrakar to klucz do portali rozmieszczonych w całym mieście…Prowadzą one do Nieskończonego Miasta…do Meridianu. Przez wiele lat był pod moją ochroną…strzegł mnie. A teraz pora, by przeszedł na ciebie.
- Kirdanie…
- Daj mi mówić. Proszę…Serce Khandrakaru nie jest zwykłym magicznym amuletem. To jedyna ocalała rzecz z Meridianu, miasta ukrytego pod Dor Feafort.
- Meridianu – powtórzyła Sever, a w jej pamięci odżyły wspomnienia: uwolnienie narzeczonej Basso, była w tamtych ruinach.
- Dor Feafort powstało na ruinach Nieskończonego Miasta, siedziby Zakonu Strażników, od których wywodzą się Opiekuni. Serce było talizmanem…Władało czterema żywiołami…
- Skoro to Serce jest takie ważne to, dlaczego mi je dajesz? – zapytała.
- Ja umieram, Sever. I nie zaprzeczaj. Umrę tej nocy.
Sever chce wstać i zawołać Orlanda, ale Kirdan ją powstrzymuje.
- Sever…weź Serce. Ono nie może wpaść w ręce księcia. Nie może!
- Kogo? Kirdanie, musze zawołać pomoc!
- Nie, zostaw. Tak ma być – Opiekun z trudem podnosi się z łoża i zakłada amulet na szyje Sever. Czerwony kryształ zaczyna lśnić. – Nie pozwól mu go zabrać!
Sever, przerażona, kładzie Kirdana z powrotem na poduszki. Źrenice Opiekuna są czarne ja noc, ale matowe i bez wyrazu.
- Przepraszam! – zaszlochał. – Nie mieliśmy prawa mu cię odbierać!
- O co ci chodzi?
- Twój ojciec żyje.
Zapadłą cisza. Sever otworzyła szeroko oczy, jakby nie wierząc w to, co usłyszała. Jej ojciec…żyje?
- Co…?
- Zabraliśmy mu ciebie. Kivar załamał się, opuścił miasto. Orland mu o tym powiedział…
Sever czuje się rozdarta. Widzi przed sobą umierającego przybranego ojca, w pamięci odżywa obraz martwej matki. Fala smutku dławi jej pierś, łzy napływają do oczu. Kirdan ostatni raz chwyta się jej dłoni.
- Jako twój ojciec, byłem bardzo szczęśliwy..
Pada – i już koniec. Nie żyje.
- NIE!!!
Sever zanosi się płaczem. Za drzwiami słychać pośpieszne kroki i głosy. Do komnaty wchodzą trzej Opiekuni, w tym Orland.
- Bogowie! – wyrywa się z ust Opiekuna Aidemus. – Pierwszy Opiekun nie żyje! Nie żyje!
Orland podszedł do Sever i położył jej dłoń na ramieniu.
- Sever…
- Zabierz tę rękę – słyszy pełen nienawiści głos.
Sever odwraca do niego twarz. Jej oczy, pomimo łez, pełne są gniewu i nienawiści. Orlanda przeraża ten wzrok.
- Co się stało?
- Śmiesz pytać?! – Sever podrywa się z łoża i łapie Orlanda za poły płaszcza. – Ty świnio! Ty pieprzony sukinsynie! Zrujnowałeś mi życie! Jak mogłeś?!
Pozostali Opiekuni nie wiedzą, co robić. Sever jeszcze nigdy tak się nie zachowywała!
- Sever – wykrztusił Orland. – O co ci chodzi?
- Oszukałeś mnie! Przez tyle lat mnie oszukiwałeś! I czego się dowiaduje? „Twój ojciec żyje”!
Orland wstrzymuje oddech i odwraca wzrok.
- Jak mogłeś? Dlaczego mi to zrobiłeś? Miałam prawo do normalnego życia! Nie miałeś prawa mi tego odbierać!– Sever krzyczy przez łzy.
- Posłuchaj…
ale Sever nie chce już słuchać. Z całej siły odrzuca Orlanda od siebie. Opiekun z ląduje na ziemi.
- Brzydzę się tobą! Nienawidzę ciebie i tego miejsca! – krzyknęła dziewczyna i wybiegła z komnaty.
Zapadłą cisza. Orland nie wstawał z podłogi. Ukrył twarz w dłoniach i gorzko zapłakał.
Mam pisac dalej?
Prolog Klient
Gdy Victor po raz pierwszy usłyszał to dziwne imię, w Dor Feafort była jesień. Słońce odbijało się w kanałach portowych i zalewało stare mury złotem, ale od morza wiał lodowaty wiatr, jak gdyby chciał przypomnieć ludziom o zbliżającej się zimie. Żadne inne miejsce na świecie nie mogło tak bezwstydnie chełpić się swym pięknem jak Księżycowe Miasto, gdzie konkurowały ze sobą rozświetlone słońcem szczyty wspaniałych budowli, łuki, kopuły katedr i wieże.
Pogwizdując, Victor odwrócił się od okna i stanął przed lustrem. Doskonała okazja, by wypróbować nowe wąsy. Dopiero wczoraj kupił tę niezwykłą ozdobę: ogromne wąsiska, tak ciemne i krzaczaste, że nawet sum mógłby ich pozazdrościć. Ostrożnie przykleił je pod nosem, stanął na palcach, by dodać sobie wzrostu, obrócił się w lewo, potem w prawo…Nagle ktoś zapukał do drzwi. Klienci. Cholera. Dlaczego akurat teraz?
Z westchnieniem podszedł do drzwi i otworzył je. Do mieszkania wszedł wysoki, chudawy mężczyzna w płaszczu. Podejrzliwie rozejrzał się dookoła, zmierzył wzrokiem kolekcje kaktusów, wieszak na czapki, kapelusze i peruki, zbiór wąsów niewiadomego pochodzenia oraz olbrzymią mapę miasta.
- Victor Getz? – padło pytanie.
- Tak, to ja – odparł Victor, wskazując jednocześnie krzesło przed biurkiem.
Dość niepewnie zajęli miejsca. Mężczyzna z ponurą miną skrzyżował ręce na piersiach i dziwnie wpatrywał się w twarz Victora.
- Och, to? To mój nowy kamuflaż – wyjaśnił Victor, odklejając wąsy. – W moim zawodzie to konieczność. Ale czym mogę panu służyć? Coś panu skradziono, coś zginęło czy uciekło?
Mężczyzna sięgnął do kieszeni kaftana. Victor zdążył zauważyć, że klient ma długie jasnoblond włosy spięte na karku i szpiczasty nos, a jego usta wyglądają tak jakby rzadko się uśmiechał.
- Coś mi zginęło - powiedział nieznajomy i przesunął w jego stronę szkic.
Ze szkicu spoglądała na niego młoda kobieta o poważnym spojrzeniu, regularnych rysach twarzy i półdługich ciemnych włosach.
- Dziewczyna? – Victor spojrzał na niego zdziwiony.
- To siostrzenica mojego zleceniodawcy, który pragnie zostać anonimowy – wyjaśnił nieznajomy. – Nazywam się Cedric. Dziewczyna uciekła jakiś rok temu. Oczywiście próbowaliśmy ja odnaleźć, ale po prostu znikneła. Nie znamy powodów tej ucieczki. Dlatego mój pan chce zlecić panu jej odnalezienie. Szeryf polecił pańskie usługi…Poza tym…
- Tak?
- Jest pan sławny. Wpadł pan na trop samego Króla Złodziei.
Victor nie skomentował, że owy Król Złodziei nieźle dał mu w kość i na końcu wystrychnął na dudka.
- Przyjmie pan to zlecenie?
- Tak, przyjmę – Victor skinął głową. – Już ja ją odnajdę. Jak się nazywa?
- Shireece.
Gdy jego dziwny gość schodził schodami, Victor wyszedł na balkon. Podmuch zimnego wiatru, który czuł na twarzy, przywiał zapach morskiej soli. Mieszkał w Dor Feafort już dziesięć lat, ale ciągle nie poznał tych wszystkich zakamarków miasta. Pewnie nikt ich zresztą nie znał. Nie będzie łatwo znaleźć osobę, która wcale nie chce być znaleziona. To pewne.
Co tam, pomyślał. Zawsze chętnie bawiłem się w chowanego i zawsze każdego znajdowałem.
Gdzie rozpocząć poszukiwania? W sierocińcu? Nie, tam nie. Szpitale? Przytułki? Też nie…Cedric już pewnie tam sprawdził. Victor wychylił się za balustradę i splunął do ciemnego kanału.
Shireece. Naprawdę ładne imię, pomyślał. Pewne było, że jeśli się ukrywa, to z niego nie korzysta.
Rozdział I Ukryta prawda
Chociaż mało, kto śpi tej księżycowej nocy, wszędzie jest cicho. Mijający się w korytarzach ludzie pozdrawiają się niemo. Od tygodnia Pierwszy Opiekun leży pod kołdrami. Chwilami zasypia, drżąc we śnie. Potem przez długie godziny milczącego czuwania jego oczy szukają w półmroku odpowiedzi na dręczące go pytania.
Jak przodkowie przyjmą go w Innym Świecie, jeśli odejdzie nie wyznaczając następcy?
Co się stanie z Bractwem, gdy odejdzie?
Co oznaczają te dziwne znaki, które od kilku miesięcy pojawiają się w Księdze Bytu?
Długa litania pytań huczy mu w głowie, aż wreszcie gorączka znowu mąci mu świadomość. Ból rozsadza mu głowę, przenika aż do kości. Ból nieznany, który wziął się niewiadomo skąd.
I wtedy, w swej rozterce widzi błękitne źrenice dziewczyny, która wychował. Oczy barwy wód wielkiego jeziora Zalla. Oczy kojące ból.
Na początku jest cicho, ale potem na korytarzu rozlegają się kroki i jakieś głosy. Ale do komnaty wchodzi tylko jeden człowiek. Kirdan podnosi się z jękiem.
- Orlandzie? To ty?
- Tak, to ja – odpowiada Opiekun i podchodzi bliżej.
Kirdan jest o wiele bardziej chory, niż sobie wyobrażał. Oddycha z trudem. Ma szkliste oczy, niczym człowiek oszołomiony alkoholem. Postarzał się nagle. Orland musi zapanować nad sobą, by się nie cofnąć, i zastanawia się, czy ma przekazać złą wiadomość. Pierwszy Opiekun odgaduje przyczyna jego milczenia.
- Powiedz mi, co wiesz. Nie ukrywaj niczego.
- Nie mam dobrych wieści – przyznaje Orland. – Władcą miasta został książe Ades Jenuo. Spełniły się nasze obawy.
- To niebezpieczny człowiek…Musicie uważać.
Kirdan zaciska pięści na kołdrze.
- Nie zniszczy nas - szepce. – Nie to mówią Glify.
- Księgi…Księgi mówią, że jego los jest połączony z losem Sever. Ale on nie będzie chciał jej zabić.
- Obawiałem się tego. On wie o niej? Zatarliśmy przecież wszelkie ślady…
- Nie potrafię powiedzieć. Nie znamy jego zamiarów…Po mieście krążą jego Tropiciele. Jest coraz bardziej niebezpiecznie.
Kirdan patrzył przez chwilę w sufit.
- Nie chcę, by znowu się od nas oddaliła – rzekł w końcu. – Minione dwa lata minęły nam w spokoju…nie chcę, aby zapanowała miedzy nami niezgoda. Ale musi wiedzieć…Musi. Ja umieram.
- Kirdanie…
- Znienawidzi nas – powtarza Kirdan.
- Ale nic na to nie poradzimy – odparł Orland.
- Jest w Bractwie?
- Nie, wyszła. Ale powiedziała, że wróci. Zawsze wraca.
- To jutro?
- Nie.
- We wtorek?
- Nie.
- Sever…
- Nie!
Artemus zamknął się. Szli oboje jedną z ulic miasta, która pomimo wczesnej pory, tętniła już życiem.
- W każdym razie zostało mi dużo kasy – powiedziała cicho Sever. – Muszę kupić parę potrzebnych rzeczy, bo przecież idzie zima.
- Na przykład, co?
- Buty. Twoje wyglądają, jakbyś wyciągnął je z kanału.
- Ej, to nie było miłe…
Sever uśmiechnęła się, ale nic nie odpowiedziała. Pokręciła tylko głową i ruszyła dalej. Zamyślona, ominęła dwie wydzierające się na siebie na środku ulicy kobiety i wpadła na niskiego, krępego mężczyznę z wąsami. Oburzony mężczyzna odwrócił się i wytrzeszczył oczy, jakby zobaczył ducha.
- Przepraszam – mruknęła Sever i zanurkowała głębiej w gęstniejący tłum, w którym łatwo można stać się niewidocznym.
- Co tak pędzisz? – zapytał Artemus.
Sever rozejrzała się.
- Taki jeden dziwnie się na mnie gapił – powiedziała.
Z niepokojem spoglądała na kłębiący się tłum, ale podejrzanego typka nigdzie nie było widać.
- Gapił się? Wydawał ci się znajomy?
Sever pokręciła przecząco głową, ale na wszelki wypadek raz jeszcze się rozejrzała… Złapała Artemusa za rękaw i pociągła za sobą.
- Co jest?
- Ona nas śledzi – Sever szła szybko, coraz szybciej.
- O czym ty mówisz?
- Ten facet nas śledzi. Usiłował ukryć się w tłumie, ale go zauważyłam.
Artemus odwrócił się w poszukiwaniu domniemanego prześladowcy, ale zobaczył jedynie obojętne twarze przechodniów.
- Sever, to bzdura. Nikt cię nie ściga. Truart dawno nie żyje.
Popatrzyła na niego bez słowa, po czym ruchem głowy wskazała ku wąskiej uliczce. Wiatr wiał im w twarz, jakby tu, w ciemnym zaułku, dokąd prowadziło to mało przyjazne przejście: na ukryte podwórze, a stamtąd w labirynt uliczek. Doskonałe miejsce, by kogoś zgubić. Nagle jedna Sever zatrzymała się i przywarła do ściany, patrząc uważnie na przechodzących ludzi.
- Pokażę ci go – powiedziała.
- I co potem?
- Wiejemy.
- Superplan…
Najpierw kryjówkę minęły jakieś dzieciaki, potem przeszły dwie kobiety a wreszcie zjawił się mężczyzna: niski i krępy, o dużych stopach i sumach wąsach. Rozejrzał się, jakby czegoś lub kogoś szukał, stanął na palcach, wyciągnął szyję i zaklął. Po chwili poszedł dalej.
Sever wstrzymała oddech.
- Znam tego gościa!
Kiedy do Victora dotarło, że dziewczyna mu się wymknęła, ze złości kopnął w najbliższy wystający z kanału drewniany pal, po czym, utykając, ruszył do domu. Przez pół drogi nie przestawał głośno klnąc, aż ludzie się za nim oglądali.
- Jak amator – wyrzucał sobie. – Zgubiłem ich jak amator. I kim był ten chłopak? Cholera. Cholera. Cholera. Dziewczyna sama wpadła mi w ręce, a ja pozwalam jej uciec.
Kiedy otwierał drzwi do domu stopa wciąż go bolała.
- Przynajmniej wiem, że jest w mieście…
Artemus ruszył, za Sever, nasłuchując własnych kroków, które odbijały się zdradzieckim echem. Biegli w dół wąską uliczką, potem przez otoczony domami plac, przez jakiś most, a potem znowu uliczką w dół. Sever uparcie biegła przodem, jakby znała na pamięć plątaninie uliczek i mostów. W końcu zwolniła.
- Sever, co jest? – zapytał Artemus.
- Uciekliśmy mu – odparła. – Już raz mu zwiałam.
- Temu facetowi?
- Tak, to detektyw, jeden z nielicznych przedstawicieli tego jakże kretyńskiego zawodu. Odnajduje bogaczom różne rzeczy, które gdzieś znikneły.
Artemus spojrzał na nią uważnie.
- Wiesz… mam taką zasadę: nikogo nie pytam, co było kiedyś, ale…wyglądało na to, że ten facet szukał właśnie ciebie. Znasz kogoś, kto zapłaciłby detektywowi za to, żeby, cię odnalazł?
- Raczej nie. Od dłuższego czasu nie miałam żadnej eskapady.
- To, kto cię szuka?
- Nie mam pojęcia.
- Powiesz Orlandowi?
- Nie. Do diabła, nie. Aż tak źle nie jest.
Artemus wzruszył ramionami. Nie zamierzał się kłócić. Ruszyli znowu, tym razem w stronę Seminarium. Po drodze minęli Plac Brindishi Dorom, gdzie trwały przygotowania do koronacji nowego pana miasta. Szykowała się naprawdę wielka uroczystość, pełna przepychu i bogactwa. Sever przystanęła na chwilkę i patrzyła na budowane podium. Dziwne, ale jej się to nie podobało. Miała to samo uczucie, jak wtedy, w Khorinis, dwa lata temu.
Przeczucie niebezpieczeństwa.
Nim znowu przekroczy próg komnaty, widzi kogoś obcego. Jest to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Odziany w eleganckie ubranie, ma długie czarne włosy i brązowe oczy. Gdy tylko ja spostrzegł, utkwił w niej wzrok.
- Chodź tutaj, dziecko – rzekł Kirdan cicho.
Sever podchodzi bliżej.
- Przyjrzyj jej się, Gilbercie – mamroce Kirdan.
Nieznajomy zbliża się i staje przed Sever. Patrzy na nią przyjaźnie.
- Gilbert Durandal – przedstawia się i wyciąga do niej rękę. - Vana’Diel, prawda?
Sever odwzajemnia uścisk. Jej mała ręka ginie w dużej dłoni Gilberta – dłoni wojownika. Patrzy jej prosto w oczy, jakby dziwiąc się niezwykłemu błękitowi jej spojrzenia, a ona jest zaskoczona krwawymi kreskami przecinającymi białka jego oczu.
- Zostaw nas, Gilbercie – prosi Kirdan.
- Wrócę jutro – odparł.
Po jego odejściu Sever podchodzi do łoża. Kirdan bierze ją za rękę. A potem mówi jej cichutko:
- Cierpliwości, córeczko. Mam ci dużo do powiedzenia.
Przez cały dzień i noc Pierwszy Opiekun trzyma dłoń Sever w swoich rękach.
Cały czas opowiada i opowiada. Cichutkim głosem wyrzuca z siebie słowa, jakby nie miał siły na nic innego. Opowiada o wszystkich sekretach Bractwa, o Księgach Bytu, gdzie zapisana jest przyszłość. Szlochając w agonii, mówi, jak wiele dała mu szczęścia, że chociaż bywały między nimi kłótnie i konflikty, to zawsze mogła na nich polegać.
- Khandrakar – mówi cicho Kirdan i zrywa z szyi dziwny amulet. – Khandrakar to klucz do portali rozmieszczonych w całym mieście…Prowadzą one do Nieskończonego Miasta…do Meridianu. Przez wiele lat był pod moją ochroną…strzegł mnie. A teraz pora, by przeszedł na ciebie.
- Kirdanie…
- Daj mi mówić. Proszę…Serce Khandrakaru nie jest zwykłym magicznym amuletem. To jedyna ocalała rzecz z Meridianu, miasta ukrytego pod Dor Feafort.
- Meridianu – powtórzyła Sever, a w jej pamięci odżyły wspomnienia: uwolnienie narzeczonej Basso, była w tamtych ruinach.
- Dor Feafort powstało na ruinach Nieskończonego Miasta, siedziby Zakonu Strażników, od których wywodzą się Opiekuni. Serce było talizmanem…Władało czterema żywiołami…
- Skoro to Serce jest takie ważne to, dlaczego mi je dajesz? – zapytała.
- Ja umieram, Sever. I nie zaprzeczaj. Umrę tej nocy.
Sever chce wstać i zawołać Orlanda, ale Kirdan ją powstrzymuje.
- Sever…weź Serce. Ono nie może wpaść w ręce księcia. Nie może!
- Kogo? Kirdanie, musze zawołać pomoc!
- Nie, zostaw. Tak ma być – Opiekun z trudem podnosi się z łoża i zakłada amulet na szyje Sever. Czerwony kryształ zaczyna lśnić. – Nie pozwól mu go zabrać!
Sever, przerażona, kładzie Kirdana z powrotem na poduszki. Źrenice Opiekuna są czarne ja noc, ale matowe i bez wyrazu.
- Przepraszam! – zaszlochał. – Nie mieliśmy prawa mu cię odbierać!
- O co ci chodzi?
- Twój ojciec żyje.
Zapadłą cisza. Sever otworzyła szeroko oczy, jakby nie wierząc w to, co usłyszała. Jej ojciec…żyje?
- Co…?
- Zabraliśmy mu ciebie. Kivar załamał się, opuścił miasto. Orland mu o tym powiedział…
Sever czuje się rozdarta. Widzi przed sobą umierającego przybranego ojca, w pamięci odżywa obraz martwej matki. Fala smutku dławi jej pierś, łzy napływają do oczu. Kirdan ostatni raz chwyta się jej dłoni.
- Jako twój ojciec, byłem bardzo szczęśliwy..
Pada – i już koniec. Nie żyje.
- NIE!!!
Sever zanosi się płaczem. Za drzwiami słychać pośpieszne kroki i głosy. Do komnaty wchodzą trzej Opiekuni, w tym Orland.
- Bogowie! – wyrywa się z ust Opiekuna Aidemus. – Pierwszy Opiekun nie żyje! Nie żyje!
Orland podszedł do Sever i położył jej dłoń na ramieniu.
- Sever…
- Zabierz tę rękę – słyszy pełen nienawiści głos.
Sever odwraca do niego twarz. Jej oczy, pomimo łez, pełne są gniewu i nienawiści. Orlanda przeraża ten wzrok.
- Co się stało?
- Śmiesz pytać?! – Sever podrywa się z łoża i łapie Orlanda za poły płaszcza. – Ty świnio! Ty pieprzony sukinsynie! Zrujnowałeś mi życie! Jak mogłeś?!
Pozostali Opiekuni nie wiedzą, co robić. Sever jeszcze nigdy tak się nie zachowywała!
- Sever – wykrztusił Orland. – O co ci chodzi?
- Oszukałeś mnie! Przez tyle lat mnie oszukiwałeś! I czego się dowiaduje? „Twój ojciec żyje”!
Orland wstrzymuje oddech i odwraca wzrok.
- Jak mogłeś? Dlaczego mi to zrobiłeś? Miałam prawo do normalnego życia! Nie miałeś prawa mi tego odbierać!– Sever krzyczy przez łzy.
- Posłuchaj…
ale Sever nie chce już słuchać. Z całej siły odrzuca Orlanda od siebie. Opiekun z ląduje na ziemi.
- Brzydzę się tobą! Nienawidzę ciebie i tego miejsca! – krzyknęła dziewczyna i wybiegła z komnaty.
Zapadłą cisza. Orland nie wstawał z podłogi. Ukrył twarz w dłoniach i gorzko zapłakał.
Mam pisac dalej?