TDMOsa
New Member
- Dołączył
- 30.10.2010
- Posty
- 1
Moje pierwsze opowiadanie z gatunku fantasy. Nie jest idealne ale mam nadzieję, że spodobają się wam moje bazgroły
Prolog:
Escalthir przechadzał się po lasach Slathardenu. Był wysokim, przeciętnie umięśnionym człowiekiem. Wiatr, silny tego dnia rozwiewał mu dość długie kędzierzawe, ciemnobrązowe włosy. Był blady z racji tego, że mieszkał w północnej części kontynentu. Ubrany był tak jak zwykle. Nosił wełnianą, białą koszulę i brązowy płaszcz. Czujnymi, piwnymi oczyma rozglądał się po lesie.
Zobaczył biegnącą postać. Chwilę później, kiedy nieznajomy był coraz bliżej dostrzegł, że jest to półelf.
Uciekający przed kimś lub przed czymś był znacznie wyższy od niego. Wokół niego roztaczała się jasna poświata. Widać było po nim, że jest bardzo zmęczony oraz ranny ponieważ miał bandaż na nodze oraz ślady krwi na podartej, zielonej koszuli.
Półelf mający dobry wzrok, dostrzegł kątem oka chodzącego po lesie mężczyznę i zaczął krzyczeć:
-Orkowie, orkowie! Pomocy!
Zanim jednak Escalthir zdążył coś zrobić dwie ciemne strzały tkwiły w ciele półelfa, który padł na ziemię i powoli umierał.
Nie czekając skoczył w zagłębienie w ziemi otoczone gęstymi krzakami. Słyszał bardzo wyraźnie charczące głosy zbliżających się orków:
-Patrz, Varuk! Jeszcze dycha. Może zjemy go teraz? Kawałek po kawałku by cierpiał.
-Tfu! Nienawidzę tych elfich pokrak. Niesmaczne to i śmierdzi. Niech sobie zdycha.
-Masz rację, Grithul. Dobrze, że Władca Północy dobrze nas wynagradza. Polowanie skończone, ruszać się psy!
Escalthir nigdy nie widział tak podłych istot i serce płonęło mu gniewem. Miał ochotę zabić ich wszystkich, ale bał się i to właśnie strach go ocalił. Dobrze wiedział, że nie miałby szans z tym brutalnymi stworzeniami. Podszedł do leżacego w kałuży krwi półelfa.
- Cień pada na świat. Możliwe, że wszystko co znasz i cenisz zostanie unicestwione. Nie dopuść do tego!-konający powiedział to resztką sił, po czym wyzionął ducha.
Ostatnie słowa nieznajomego były dla Escalthira niezrozumiałe, choć skłoniły go do myślenia. Żył bowiem w prawie bezludnej oraz odizolowanej od świata krainie. Nie znał problemów nękających świat takich jak ciemność, cierpienie, strach, śmierć i rozpacz. Cieszył się każdym dniem, aż do tej chwili. Ze smutkiem odszedł i rozmyślał nad wszystkim w samym sercu Norenton, największej puszczy Slathardenu, ogromnej, w większości lesistej krainie na zachód od Mestuen. Podjął wtedy najważniejszą decyzję w swoim życiu. Mruknął sam do siebie:
- Nie dopuszczę do triumfu zła. Choćbym miał umrzeć.
I
Po kilku godzinach opuścił las i znalazł się na otwartym terenie. Trawa była tutaj wysoka i gęsta. Słońce świeciło, ale wciąż było wietrznie. Escalthir trochę mniej przygnębiony wracał do domu.
Oglądał czarny kamień, wielkości połowy arbuza. Kamień ten znalazł przy zabitym przez orków półelfie. Pokryty był znakami, których nie mógł odczytać. Wyrzeźbione znaki były napisane pismem runicznym, charakterystycznym dla elfów czyli bardziej ozdobnym niż proste runy krasnoludów i znaki alfabetu Mowy Mroku.
Gdy był już milę od domu spotkał swoją przyjaciółkę. Była bardzo ładna, dlatego zawsze gdy ją widział był pod wrażeniem jej urody. Była wysoka i szczupła. Jej długie, kasztanowe włosy swobodnie opadały na ramiona. Twarz miała piękną. Oczy miała zielone. Nosiła prostą, białą suknię.
-Cześć, Nissi. Co tam u ciebie?
- Witaj,Escal. U mnie dobrze – Mimo, że nazywał się Escalthir to przyjaciele mówili do niego Escal
- U mnie trochę gorzej, ale w towarzystwie tak pięknej kobiety znów czuję się doskonale. – powiedział. Nie czuł już przygnębienia i znów był taki sam jak przed zdarzeniem w lesie, choć w najbliższym czasie miał się zmienić nie do poznania. Zresztą był w niej zakochany i łączyło go z nią coś więcej niż tylko kilka upojnych nocy.
- Dziękuję. Coś ci chyba polowanie nie wyszło- powiedziała, patrząc na jego zakrwawione ręce
- To nie moja krew. Nie chcesz wiedzieć co widziałem – odpowiedział ponuro i niechętnie
- No to czyja? Czy ty… ty zabiłeś kogoś? – powiedziała zlękniona
- Nie zabiłem nikogo. Ta krew należy do zabitego przez jakieś istoty półelfa. Nigdy wcześniej ich nie widziałem. Może są to orkowie, o których słyszałem gdy byłem dzieckiem. Naprawdę, chwilowo nie chcę o tym mówić.
- Nie poznaję cię dzisiaj, ale skoro tak chcesz.- powiedziała obrażonym tonem i na tym rozmowa się skończyła.
Dotarł do pierwszych domów wsi w której mieszkał. Była to niewielka osada, która prawdopodobnie została założona w Pradawnych Czasach, kiedy nie było żadnych królestw i ludzie wędrowali w poszukiwaniu dogodnych miejsc do zamieszkania. Nikt nigdy tutaj nie rządził, gdyż krainy Slathardenu nigdy nie znajdowały się pod czyimś panowaniem. Sam Slatharden był prawie bezludny. Możliwe, że wioska w której mieszkał była jedynym skupiskiem ludzi w tej krainie. Zresztą ludzie mieszkający tutaj nie odczuwali potrzeby rządzenia czymkolwiek; byli opanowani i pozbawieni żądzy władzy. Liczyła kilkudziesięciu mieszkańców.
Kiedy był już w swojej chacie, rozpoczął rozmowę ze swoim ojcem, Canthirem.
- Ojcze, daj mi łuk i miecz. Wyruszam w nieznane!
- Synu, co się stało? – jego ojciec odpowiedział, wyraźnie zdziwiony
- Widziałem orków w lesie. Zabili półelfa na moich oczach. Chciał wyruszyć by pomóc w walce ze złem.
- Ciekawe gdzie pójdziesz? Nie masz żadnych map, wskazówek gdzie iść. Możesz zginąć – odrzekł, jeszcze bardziej zaskoczony niż poprzednio
- Nie boję się śmierci. Wiesz coś więcej o orkach?
- Tylko ze starych legend. Podobno są to nikczemne i plugawe istoty, stworzone przez Raghtana, zwanego też Czarnym Władcą lub Mroczną Potęgą Północy. Nie będę cię powstrzymywał, ale zostań jeszcze trochę.
-Tak też uczynię
Przez kilka dni szykował się do podróży oraz wykorzystywał każdy dzień, by cieszyć się życiem. Zapał by ratować świat odrobinę w nim przygasł i niezbyt chętnie myślał o rozstaniu się z rodziną i znajomymi. Nie porzucił jednak wyprawy, o której dowiedziało się kilku jego najbliższych przyjaciół, którym nie mógł odmówić. Cel odrobinę się zmienił. Jego znajomym zależało na odkrywaniu nowych, nieznanych im krain. Escal błyskawicznie to podłapał i marzył teraz o tym, żeby zostać sławnym odkrywcą. Walka ze złem stała się sprawą drugoplanową.
W mglisty, zimny dzień przed jego domem stało dwóch ludzi. Byli to: Ectan i Kars, jego najbardziej zaufani przyjaciele. Ectan był niski i tęgi, a Kars średniego wzrostu. Ectan nosił grubą, wykonaną z futra jakiegoś zwierzęcia kurtkę oraz spodnie, wykonane z trzech warstw skóry. Kars miał takie same spodnie ale nosił solidny, dobrze chroniący przed zimnem płaszcz. Ectan miał przy sobie dwa topory, a Kars łuk i długi miecz. Każdy miał na plecach torbę z zapasami.
-Poczekajcie chwilę! – krzyknął Escalthir
Po krótkiej chwili miał na sobie brązowy płaszcz, pod którym widać było skórzaną zbroję. Przy pasie miał długi miecz wykonany z czystego srebra. Na głowie miał kaptur, zasłaniający większość twarzy.
- Żegnajcie – powiedział do rodziców: Canthira i Ulveth.
I wyruszył wraz z przyjaciółmi… w zimny, mglisty dzień.
II
Dawno już opuścili znane im okolice. Od dwóch dni podróżowali przez gęste lasy Slathardenu. Liście dawno już opadły, a jesień nie była tego roku ciepła. Było wilgotno i zimno.
Wolno i niechętnie maszerowali w nieznanym im kierunku. Postanowili wyruszyć na wschód, choć z pewnością zboczyli już z drogi, bo jakiś czas temu stracili poczucie orientacji.
Nastrój był ponury i nikt nic nie mówił. Mieli jeszcze zapasy na dwa lub trzy dni a deszcz, który spadł niedawno, dostarczył im trochę wody. Mimo wszystko nie mieli powodów do zadowolenia.
Wieczorem Kars powiedział podirytowany:
- Muszę odpocząć. Idziemy stanowczo za długo bez odpoczynku.
- No, dobra. Poszukajmy miejsca na obóz, a później pomyślmy o upolowaniu czegoś. – odpowiedział Escal
Zaczęli szukać jakiejś polany. Po dłuższej chwili Ectan dostrzegł wręcz idealną.
Przynajmniej tak teraz wszyscy myśleli…
Była niewielka, choć bez problemu pomieściłaby kilka osób. Znajdował się na niej krąg z kilku ciemnych głazów, porośniętych od dołu mchem. Wznosiły się ku górze i każda para stojących pionowo kamieni, była połączona jednym poziomym*. Z głazów zwisały sznurki z przywiązanymi do nich zębami zwierząt.
Zanim słońce zaszło stworzyli dach z gałęzi i mchu. Najpierw największe rozłożyli tak, by tworzyły solidny szkielet, później używali coraz mniejszych i wiązali je sznurkami. Na koniec gdy dach był już wytrzymały wyłożyli go grubą warstwą mchu. Na noc zrobiło się mgliście i lodowato. Rozpalili ognisko, wyjęli skóry zwierząt i położyli się spać.
Obudził się nagle. Ostatnie co zobaczył to cień, a właściwie ciemna chmura lub kłąb gęstego, czarnego dymu. Czuł się jakby wbijano mu sztylet z lodu w serce. I wtedy zapadła ciemność…
III
Obudził się na zimnej, kamiennej pokrywie jakiegoś grobowca. Jego przyjaciele też tam byli. Wszyscy bladzi i nie dający znaku życia. Jakaś siła nie pozwalała mu się ruszyć. Nie mógł nawet drgnąć. Mógł tylko otępionym wzrokiem rozglądać się po okolicy. Cierpiał z powodu ogromnego bólu i chłodu w klatce piersiowej. Widział zaś czarny obłok, o kształcie człowieka wyrywający z ziemi niewielkie drzewa.
Kiedy ułożył z nich ogromny stos zaczął śpiewać. Escalthir słyszał zaś powolną, rytmiczną pieśń, którą upiór śpiewał swoim nieludzkim, złowrogim głosem i która była wyraźnie skierowana do niego i jego przyjaciół. Wydawało mu się, że śpiewając zjawa jednocześnie gra na niematerialnej lutni . Płynęły ku niemu smutne dźwięki wywołujące w nim rozpacz i przygnębienie:
Czemu nie krzyczycie
Gdy chcę odzyskać życie?
Zło zabiło mnie
I cierpieć muszę po wszystkie dnie
Stos rozpalę
I wszystkich spalę
Wezwania nie posłuchałem
Zabito mnie gdy spałem
Teraz zimne głazy domem mym
Mroczne sny cierpieniem mym
Cierpieniem mym, cierpieniem mym…
Pieśń ta była smutna i jednocześnie straszna więc odechciało mu się jej słuchać. Po jakimś czasie zrobił coś co wydało mu się niemożliwe. Podniósł głowę i ruszył ręką. Wciąż czuł się fatalnie, ale chyba przełamał paraliżującą wolę ducha. Wyciągnął swój srebrny miecz i skierował się w stronę upiora, zbyt zajętego śpiewem i rozpalaniem ognia. To co później zrobił zaskoczyło jego samego. Zaatakował mieczem zjawę z okrzykiem:
- Ja, Escalthir, syn Canthira rzucam ci wyzwanie!
Widmo nie odpowiedziało. Lutnia upiora błyskawicznie zmieniła i zmaterializowała się w miecz. Piękny.
Na złotej rękojeści były wyryte roślinne zdobienia. Srebrną, błyszczącą blado klingę pokrywały runy.
Upiór wziął zamach i wyprowadził cięcie. Zostało błyskawicznie powstrzymane. Pojedynek trwał długo i szala zwycięstwa często przechylała się na stronę ducha, którego obecność sama w sobie osłabiała Escalthira. Jednak upiór, też się męczył. Jak widać zachowała się część cech śmiertelnego ciała. Bohater dostrzegł to i potężnym uderzeniem zakończył żywot zjawy.
W jednej chwili jego przyjaciele obudzili się, a on sam poczuł się lepiej. Podniósł miecz i przeczytał inskrypcję napisaną pismem runicznym ludzi:
- Dulrasila wykuł Calon.
Kiedy jego przyjaciele doszli do siebie podeszli do Escala.
- Co jest? – mówili ziewając.
- Kiedyś wam opowiem. – odpowiedział lakonicznie.
- Poszukajmy naszego obozowiska. – zasugerował Ectan.
Zaczęli się gorączkowo rozglądać za kręgiem do którego dobudowali dach. Dostrzegli niewyraźne światło bijące od ogniska, które rozpalili na noc. Było bardzo wcześnie więc widać było tylko gasnące ognisko. Zabrali wszystko i wyruszyli. Po dwóch godzinach dotarli do największej rzeki kontynentu, Mestuen. Patrzyli z podziwem na szeroką, niemożliwą do przepłynięcia wpław rzekę a wschodzące słońce raziło im w oczy.
- Jak ją przepłyniemy? – pytali z zakłopotaniem.
- Normalnie. Zbudujemy tratwę – odpowiedział z entuzjazmem.
IV
Pierwsza tratwa, którą zrobili omal nie pękła pod ich ciężarem. Postanowili, że każdy stworzy sam dla siebie własną. Tratwy budowali praktycznie tak samo jak dach w miejscu feralnego kręgu. Najpierw wytrzymałe, długie gałęzie, potem mniejsze. Gdy je wreszcie ukończyli Escal zapytał Karsa:
- Może pójdziesz na polowanie? Jako jedyny masz łuk.
- A ty nie możesz? Myślisz, że mi się chce. – burknął Kars
- No dalej! Znasz moją celność, stary.
- Kurde. Niech ci będzie, ale następnym razem ty lub Ectan ruszacie tyłek
- Ekhem. Mówiłeś coś? – wtrącił Ectan
- Nie, nic. - burknął
-Tylko pójdź na południe a nie na północ. – doradził Escal. Z północy bowiem wyruszyli, a właśnie tam znajdował się feralny krąg, którego wciąż się obawiał, mimo pokonania upiora.
Ogólnie byli w dobrym nastroju. Była piękna pogoda. Mimo, że była jesień dzisiaj było ciepło i świeciło słońce. Ectan i Escalthir kończyli resztki żywności.
Kars wrócił po godzinie z ogromnym, trafionym w szyję jeleniem.
- Ja biorę największą porcję, bo ja go upolowałem – powiedział od razu gdy ich spotkał
- Spokojnie. Starczy dla wszystkich – odparł Escalthir
Rozpalili ognisko, zdjęli skórę z jelenia i upiekli go na rożnie.
Po południu najedzeni i napici wsiedli na tratwy i popłynęli zgodnie z prądem rzeki, czyli na południe.
Podróżowali przez kilkadziesiąt dni, oczywiście z przerwami na łowienie ryb i sen na lądzie. Czasami wyruszali w głąb lądu by coś upolować choć rzadko im się to udawało. Pogoda im nie dopisywała i często będąc na tratwach wśród ogromnej mgły zdawało im się, że są posągami powolnie posuwającymi się naprzód wśród wody. Brzegu wtedy nie dostrzegali. Czasami były dni, kiedy szczęście im dopisywało i było słonecznie. Często spali na tratwach, ale tylko Kars mógł sobie pozwolić na sen w przyzwoitych warunkach. Wygarbował bowiem skórę jelenia i położył ją na tratwę. W połączeniu z zapasowymi ubraniami z torby, w której przechowywał zapasy i przydatne przedmioty(oraz kilka nieprzydatnych) wyszło z tego wygodne łóżko wodne, zbudowane niewielkim kosztem. Im bardziej kierowali się na południe tym bardziej łagodniejszy panował klimat. Po jakimś czasie przerwali wędrówkę i zostawili tratwy na zachodnim brzegu rzeki.
Dotarli do północnej granicy Diranen, pustynnej krainy, ojczyzny południowych najemników oraz wielu groźnych zwierząt. Kraj ten zamieszkiwany jest przez koczownicze ludy nazywające siebie Loranami, co w ich prastarym dialekcie tych plemion znaczy: „Władcy Pustyni” oraz osiadłych ludzi, którzy stworzyli i zarządzają tymi terenami. Są to Talanimowie. Ustanowili sprawny system zarządzania krajem i wojskiem oraz wybudowali kilka miast: stolicę – Arn, Dar, Higgon, Mardammen i Ishtir. Talanimowie i Loranie od zawsze byli zjednoczeni więc do konfliktów między tymi ludami nie dochodziło. Wspólnie wybierają władcę w Mardammen, gdzie podczas spotkań arystokracji decyduje się o tym kto zostanie królem. W tym kraju nigdy nie było monarchii, a możnowładcy decydowali o reformach, ekonomii, budowie miast i umocnień, aczkolwiek król miał pełną niezależność w sprawach wojskowych a w chwili ogromnego zagrożenia miał władzę absolutną. Diranen, w dosłownym tłumaczeniu z języka elfów na ludzi oznacza „suchą ziemię” ale zazwyczaj tereny te nazywa się „Pustynnym Krajem”.
Zeszli na brzeg ponieważ dostrzegli kilku ludzi idących na południe. Zabrali wszystko co było na tratwach po czym podbiegli do nich. Jeden z ludzi, ubrany w lekki strój i noszący turban na głowie powitał ich nieznanym im dialektem:
- Achtar kach vatorrach – była to dawna mowa używana przez mieszkańców Diranen tylko podczas ceremonii oraz jako zwyczajowe powitania i pożegnania. Oznaczało to: „Witaj wśród nas”.
- Nie rozumiem. Kim jesteś? – spytał Escal
- To nasze powitanie znaczące „Witaj wśród nas”. Ci co znają nasze zwyczaje odpowiadają tym samym. Jestem Giluaan.
- A więc… Achtar kach vatorrach. Jestem Escalthir, a to są Ectan i Kars – mówiąc to wskazał przyjaciół, po czym kontynuował.
- Jestem podróżnikiem z północy. Co to za rejon?
- Kilka mil dalej znajduje się granica Diranen, mojej ojczyzny. Zmierzam teraz na wybór nowego władcy, gdyż tydzień temu nasz król, Nergauan Higgoński zmarł. Chcecie nam towarzyszyć?
- Tak – odparli wszyscy, pragnąc poznać kulturę południowych ludów.
Po tym wyruszyli w kierunku Mardammen, zatrzymując się przy jeszcze licznych oazach na północnej, pokrytej sawanną części Diranen. Przy okazji zatrzymali się na krótkie polowanie, które później miało okazać się dla jednego z nich bardzo nieprzyjemne…
V
Skradali się w kierunku niewielkiego jeziora, nad którym zgromadziło się sporo zwierząt. Od nóg do szyi stworzenia te były podobne do nielotnych ptaków, takich jak np. strusie. Szyja rozgałęziała się i stworzenie miało 3 głowy identyczne jak u węży. Środkowa była najdłuższa. Zęby w tej były jadowite. Jad tych stworzeń zabijał dość szybko. Pozostałe dwie głowy miały zwykłe zęby, ale dłuższe niż w środkowej więc ugryzienie byłoby bolesne, lecz nie śmiertelne. Na zwierzęta te polowano od zawsze w tej części świata. Nie tylko ze względu na mięso, ale był to zwyczaj Loranów, zamieszkujących te ziemie. Wierzono, że dziecko staje się mężczyzną jeśli zabije tą istotę. Co prawda często ktoś ginął, ale dla tych, którzy wygrali poczucie satysfakcji było ogromne .
- Co to jest? – zapytali
- Nazywamy je „pół-wężami” lub Skav, co oznacza zabójcę w naszym dialekcie. Uważajcie na ich zęby. Są bardzo groźne, ale mięso jest przepyszne. – wytłumaczył Giluaan
- Jak się z nimi walczy?
- Odcinasz głowy zanim cię zranią. Są szybkie i agresywne ale warto.
- Dobra, atakujemy. – powiedział Kars.
Wyjął łuk i celnym trafieniem pozbawił jednego skava życia. Inne, a było ich osiem, rzuciły się na nich. Escal wraz z przyjaciółmi zaatakował trzy oddzielone od reszty a Giluaan ze swoimi towarzyszami zaatakował pozostałe.
Escalthir walczył z jednym z bardziej agresywnych. Ectan pewnymi atakami zmuszał drugiego do cofania się i unikania ciosów. Kars walczył z największym, choć niezbyt pewnym siebie.
Escal z trudem unikał ciosów stworzenia i męczył się, ale w końcu gdy miał chwilę by uderzyć wykorzystał okazję. Odciął najbardziej niebezpieczną głowę. Gdy próbował przebić stworzenie mieczem, został dwukrotnie ugryziony w rękę. Syknął z bólu i wypuścił broń. Zirytowany tym, że stworzenie mimo straty jednej głowy wciąż żyje i stawia mu skuteczny opór kopnął je, po czym podniósł miecz i przebił stworzenie mieczem.
Karsowi walka szła łatwo. Walczył spokojnie i w sposób przemyślany. Zresztą rzadko kiedy okazywał emocje, nie tylko podczas walki. Od razu odciął dwie głowy(środkową i prawą) po czym efektownym uderzeniem z obrotu zakończył egzystencję pół-węża, pół-ptaka.
Ectan uderzał mocno i szybko, czym zmuszał skava do ciągłego wycofywania się. Stworzenie to dostrzegło jednak, że zasypywanie wroga gradem ciosów jest bardzo męczące i kiedy Ectan się zmęczył zaatakowało. Ectan odskoczył i stracił przez chwilę równowagę. W tym czasie potwór zatopił śmiercionośne zęby w jego udzie i wpompował do jego krwi zabójczą dawkę jadu. Ectan od razu odciął mu wszystkie głowy na raz, po czym trafił go nieco poniżej szyi.
- Ugryzł cię – wrzasnął Escalthir, który właśnie skończył walkę ze skavem
- Pobiegnijcie do Mardammen. Wasz przyjaciel nie ma za dużo czasu – powiedział Giluaan, który już dawno zakończył walkę ze skavami.
Ectan wyjął wciąż przyczepioną do jego nogi szczękę, a po chwili padł na ziemię. Był nieprzytomny, a drgawki wstrząsały jego ciałem.
Escal i Kars wzięli mapę od Giluaana i w ogromnym pośpiechu rzucili się w kierunku miasta. W ich myślach przewija się jedno słowo: Czas…
Prolog:
Escalthir przechadzał się po lasach Slathardenu. Był wysokim, przeciętnie umięśnionym człowiekiem. Wiatr, silny tego dnia rozwiewał mu dość długie kędzierzawe, ciemnobrązowe włosy. Był blady z racji tego, że mieszkał w północnej części kontynentu. Ubrany był tak jak zwykle. Nosił wełnianą, białą koszulę i brązowy płaszcz. Czujnymi, piwnymi oczyma rozglądał się po lesie.
Zobaczył biegnącą postać. Chwilę później, kiedy nieznajomy był coraz bliżej dostrzegł, że jest to półelf.
Uciekający przed kimś lub przed czymś był znacznie wyższy od niego. Wokół niego roztaczała się jasna poświata. Widać było po nim, że jest bardzo zmęczony oraz ranny ponieważ miał bandaż na nodze oraz ślady krwi na podartej, zielonej koszuli.
Półelf mający dobry wzrok, dostrzegł kątem oka chodzącego po lesie mężczyznę i zaczął krzyczeć:
-Orkowie, orkowie! Pomocy!
Zanim jednak Escalthir zdążył coś zrobić dwie ciemne strzały tkwiły w ciele półelfa, który padł na ziemię i powoli umierał.
Nie czekając skoczył w zagłębienie w ziemi otoczone gęstymi krzakami. Słyszał bardzo wyraźnie charczące głosy zbliżających się orków:
-Patrz, Varuk! Jeszcze dycha. Może zjemy go teraz? Kawałek po kawałku by cierpiał.
-Tfu! Nienawidzę tych elfich pokrak. Niesmaczne to i śmierdzi. Niech sobie zdycha.
-Masz rację, Grithul. Dobrze, że Władca Północy dobrze nas wynagradza. Polowanie skończone, ruszać się psy!
Escalthir nigdy nie widział tak podłych istot i serce płonęło mu gniewem. Miał ochotę zabić ich wszystkich, ale bał się i to właśnie strach go ocalił. Dobrze wiedział, że nie miałby szans z tym brutalnymi stworzeniami. Podszedł do leżacego w kałuży krwi półelfa.
- Cień pada na świat. Możliwe, że wszystko co znasz i cenisz zostanie unicestwione. Nie dopuść do tego!-konający powiedział to resztką sił, po czym wyzionął ducha.
Ostatnie słowa nieznajomego były dla Escalthira niezrozumiałe, choć skłoniły go do myślenia. Żył bowiem w prawie bezludnej oraz odizolowanej od świata krainie. Nie znał problemów nękających świat takich jak ciemność, cierpienie, strach, śmierć i rozpacz. Cieszył się każdym dniem, aż do tej chwili. Ze smutkiem odszedł i rozmyślał nad wszystkim w samym sercu Norenton, największej puszczy Slathardenu, ogromnej, w większości lesistej krainie na zachód od Mestuen. Podjął wtedy najważniejszą decyzję w swoim życiu. Mruknął sam do siebie:
- Nie dopuszczę do triumfu zła. Choćbym miał umrzeć.
I
Po kilku godzinach opuścił las i znalazł się na otwartym terenie. Trawa była tutaj wysoka i gęsta. Słońce świeciło, ale wciąż było wietrznie. Escalthir trochę mniej przygnębiony wracał do domu.
Oglądał czarny kamień, wielkości połowy arbuza. Kamień ten znalazł przy zabitym przez orków półelfie. Pokryty był znakami, których nie mógł odczytać. Wyrzeźbione znaki były napisane pismem runicznym, charakterystycznym dla elfów czyli bardziej ozdobnym niż proste runy krasnoludów i znaki alfabetu Mowy Mroku.
Gdy był już milę od domu spotkał swoją przyjaciółkę. Była bardzo ładna, dlatego zawsze gdy ją widział był pod wrażeniem jej urody. Była wysoka i szczupła. Jej długie, kasztanowe włosy swobodnie opadały na ramiona. Twarz miała piękną. Oczy miała zielone. Nosiła prostą, białą suknię.
-Cześć, Nissi. Co tam u ciebie?
- Witaj,Escal. U mnie dobrze – Mimo, że nazywał się Escalthir to przyjaciele mówili do niego Escal
- U mnie trochę gorzej, ale w towarzystwie tak pięknej kobiety znów czuję się doskonale. – powiedział. Nie czuł już przygnębienia i znów był taki sam jak przed zdarzeniem w lesie, choć w najbliższym czasie miał się zmienić nie do poznania. Zresztą był w niej zakochany i łączyło go z nią coś więcej niż tylko kilka upojnych nocy.
- Dziękuję. Coś ci chyba polowanie nie wyszło- powiedziała, patrząc na jego zakrwawione ręce
- To nie moja krew. Nie chcesz wiedzieć co widziałem – odpowiedział ponuro i niechętnie
- No to czyja? Czy ty… ty zabiłeś kogoś? – powiedziała zlękniona
- Nie zabiłem nikogo. Ta krew należy do zabitego przez jakieś istoty półelfa. Nigdy wcześniej ich nie widziałem. Może są to orkowie, o których słyszałem gdy byłem dzieckiem. Naprawdę, chwilowo nie chcę o tym mówić.
- Nie poznaję cię dzisiaj, ale skoro tak chcesz.- powiedziała obrażonym tonem i na tym rozmowa się skończyła.
Dotarł do pierwszych domów wsi w której mieszkał. Była to niewielka osada, która prawdopodobnie została założona w Pradawnych Czasach, kiedy nie było żadnych królestw i ludzie wędrowali w poszukiwaniu dogodnych miejsc do zamieszkania. Nikt nigdy tutaj nie rządził, gdyż krainy Slathardenu nigdy nie znajdowały się pod czyimś panowaniem. Sam Slatharden był prawie bezludny. Możliwe, że wioska w której mieszkał była jedynym skupiskiem ludzi w tej krainie. Zresztą ludzie mieszkający tutaj nie odczuwali potrzeby rządzenia czymkolwiek; byli opanowani i pozbawieni żądzy władzy. Liczyła kilkudziesięciu mieszkańców.
Kiedy był już w swojej chacie, rozpoczął rozmowę ze swoim ojcem, Canthirem.
- Ojcze, daj mi łuk i miecz. Wyruszam w nieznane!
- Synu, co się stało? – jego ojciec odpowiedział, wyraźnie zdziwiony
- Widziałem orków w lesie. Zabili półelfa na moich oczach. Chciał wyruszyć by pomóc w walce ze złem.
- Ciekawe gdzie pójdziesz? Nie masz żadnych map, wskazówek gdzie iść. Możesz zginąć – odrzekł, jeszcze bardziej zaskoczony niż poprzednio
- Nie boję się śmierci. Wiesz coś więcej o orkach?
- Tylko ze starych legend. Podobno są to nikczemne i plugawe istoty, stworzone przez Raghtana, zwanego też Czarnym Władcą lub Mroczną Potęgą Północy. Nie będę cię powstrzymywał, ale zostań jeszcze trochę.
-Tak też uczynię
Przez kilka dni szykował się do podróży oraz wykorzystywał każdy dzień, by cieszyć się życiem. Zapał by ratować świat odrobinę w nim przygasł i niezbyt chętnie myślał o rozstaniu się z rodziną i znajomymi. Nie porzucił jednak wyprawy, o której dowiedziało się kilku jego najbliższych przyjaciół, którym nie mógł odmówić. Cel odrobinę się zmienił. Jego znajomym zależało na odkrywaniu nowych, nieznanych im krain. Escal błyskawicznie to podłapał i marzył teraz o tym, żeby zostać sławnym odkrywcą. Walka ze złem stała się sprawą drugoplanową.
W mglisty, zimny dzień przed jego domem stało dwóch ludzi. Byli to: Ectan i Kars, jego najbardziej zaufani przyjaciele. Ectan był niski i tęgi, a Kars średniego wzrostu. Ectan nosił grubą, wykonaną z futra jakiegoś zwierzęcia kurtkę oraz spodnie, wykonane z trzech warstw skóry. Kars miał takie same spodnie ale nosił solidny, dobrze chroniący przed zimnem płaszcz. Ectan miał przy sobie dwa topory, a Kars łuk i długi miecz. Każdy miał na plecach torbę z zapasami.
-Poczekajcie chwilę! – krzyknął Escalthir
Po krótkiej chwili miał na sobie brązowy płaszcz, pod którym widać było skórzaną zbroję. Przy pasie miał długi miecz wykonany z czystego srebra. Na głowie miał kaptur, zasłaniający większość twarzy.
- Żegnajcie – powiedział do rodziców: Canthira i Ulveth.
I wyruszył wraz z przyjaciółmi… w zimny, mglisty dzień.
II
Dawno już opuścili znane im okolice. Od dwóch dni podróżowali przez gęste lasy Slathardenu. Liście dawno już opadły, a jesień nie była tego roku ciepła. Było wilgotno i zimno.
Wolno i niechętnie maszerowali w nieznanym im kierunku. Postanowili wyruszyć na wschód, choć z pewnością zboczyli już z drogi, bo jakiś czas temu stracili poczucie orientacji.
Nastrój był ponury i nikt nic nie mówił. Mieli jeszcze zapasy na dwa lub trzy dni a deszcz, który spadł niedawno, dostarczył im trochę wody. Mimo wszystko nie mieli powodów do zadowolenia.
Wieczorem Kars powiedział podirytowany:
- Muszę odpocząć. Idziemy stanowczo za długo bez odpoczynku.
- No, dobra. Poszukajmy miejsca na obóz, a później pomyślmy o upolowaniu czegoś. – odpowiedział Escal
Zaczęli szukać jakiejś polany. Po dłuższej chwili Ectan dostrzegł wręcz idealną.
Przynajmniej tak teraz wszyscy myśleli…
Była niewielka, choć bez problemu pomieściłaby kilka osób. Znajdował się na niej krąg z kilku ciemnych głazów, porośniętych od dołu mchem. Wznosiły się ku górze i każda para stojących pionowo kamieni, była połączona jednym poziomym*. Z głazów zwisały sznurki z przywiązanymi do nich zębami zwierząt.
Zanim słońce zaszło stworzyli dach z gałęzi i mchu. Najpierw największe rozłożyli tak, by tworzyły solidny szkielet, później używali coraz mniejszych i wiązali je sznurkami. Na koniec gdy dach był już wytrzymały wyłożyli go grubą warstwą mchu. Na noc zrobiło się mgliście i lodowato. Rozpalili ognisko, wyjęli skóry zwierząt i położyli się spać.
Obudził się nagle. Ostatnie co zobaczył to cień, a właściwie ciemna chmura lub kłąb gęstego, czarnego dymu. Czuł się jakby wbijano mu sztylet z lodu w serce. I wtedy zapadła ciemność…
III
Obudził się na zimnej, kamiennej pokrywie jakiegoś grobowca. Jego przyjaciele też tam byli. Wszyscy bladzi i nie dający znaku życia. Jakaś siła nie pozwalała mu się ruszyć. Nie mógł nawet drgnąć. Mógł tylko otępionym wzrokiem rozglądać się po okolicy. Cierpiał z powodu ogromnego bólu i chłodu w klatce piersiowej. Widział zaś czarny obłok, o kształcie człowieka wyrywający z ziemi niewielkie drzewa.
Kiedy ułożył z nich ogromny stos zaczął śpiewać. Escalthir słyszał zaś powolną, rytmiczną pieśń, którą upiór śpiewał swoim nieludzkim, złowrogim głosem i która była wyraźnie skierowana do niego i jego przyjaciół. Wydawało mu się, że śpiewając zjawa jednocześnie gra na niematerialnej lutni . Płynęły ku niemu smutne dźwięki wywołujące w nim rozpacz i przygnębienie:
Czemu nie krzyczycie
Gdy chcę odzyskać życie?
Zło zabiło mnie
I cierpieć muszę po wszystkie dnie
Stos rozpalę
I wszystkich spalę
Wezwania nie posłuchałem
Zabito mnie gdy spałem
Teraz zimne głazy domem mym
Mroczne sny cierpieniem mym
Cierpieniem mym, cierpieniem mym…
Pieśń ta była smutna i jednocześnie straszna więc odechciało mu się jej słuchać. Po jakimś czasie zrobił coś co wydało mu się niemożliwe. Podniósł głowę i ruszył ręką. Wciąż czuł się fatalnie, ale chyba przełamał paraliżującą wolę ducha. Wyciągnął swój srebrny miecz i skierował się w stronę upiora, zbyt zajętego śpiewem i rozpalaniem ognia. To co później zrobił zaskoczyło jego samego. Zaatakował mieczem zjawę z okrzykiem:
- Ja, Escalthir, syn Canthira rzucam ci wyzwanie!
Widmo nie odpowiedziało. Lutnia upiora błyskawicznie zmieniła i zmaterializowała się w miecz. Piękny.
Na złotej rękojeści były wyryte roślinne zdobienia. Srebrną, błyszczącą blado klingę pokrywały runy.
Upiór wziął zamach i wyprowadził cięcie. Zostało błyskawicznie powstrzymane. Pojedynek trwał długo i szala zwycięstwa często przechylała się na stronę ducha, którego obecność sama w sobie osłabiała Escalthira. Jednak upiór, też się męczył. Jak widać zachowała się część cech śmiertelnego ciała. Bohater dostrzegł to i potężnym uderzeniem zakończył żywot zjawy.
W jednej chwili jego przyjaciele obudzili się, a on sam poczuł się lepiej. Podniósł miecz i przeczytał inskrypcję napisaną pismem runicznym ludzi:
- Dulrasila wykuł Calon.
Kiedy jego przyjaciele doszli do siebie podeszli do Escala.
- Co jest? – mówili ziewając.
- Kiedyś wam opowiem. – odpowiedział lakonicznie.
- Poszukajmy naszego obozowiska. – zasugerował Ectan.
Zaczęli się gorączkowo rozglądać za kręgiem do którego dobudowali dach. Dostrzegli niewyraźne światło bijące od ogniska, które rozpalili na noc. Było bardzo wcześnie więc widać było tylko gasnące ognisko. Zabrali wszystko i wyruszyli. Po dwóch godzinach dotarli do największej rzeki kontynentu, Mestuen. Patrzyli z podziwem na szeroką, niemożliwą do przepłynięcia wpław rzekę a wschodzące słońce raziło im w oczy.
- Jak ją przepłyniemy? – pytali z zakłopotaniem.
- Normalnie. Zbudujemy tratwę – odpowiedział z entuzjazmem.
IV
Pierwsza tratwa, którą zrobili omal nie pękła pod ich ciężarem. Postanowili, że każdy stworzy sam dla siebie własną. Tratwy budowali praktycznie tak samo jak dach w miejscu feralnego kręgu. Najpierw wytrzymałe, długie gałęzie, potem mniejsze. Gdy je wreszcie ukończyli Escal zapytał Karsa:
- Może pójdziesz na polowanie? Jako jedyny masz łuk.
- A ty nie możesz? Myślisz, że mi się chce. – burknął Kars
- No dalej! Znasz moją celność, stary.
- Kurde. Niech ci będzie, ale następnym razem ty lub Ectan ruszacie tyłek
- Ekhem. Mówiłeś coś? – wtrącił Ectan
- Nie, nic. - burknął
-Tylko pójdź na południe a nie na północ. – doradził Escal. Z północy bowiem wyruszyli, a właśnie tam znajdował się feralny krąg, którego wciąż się obawiał, mimo pokonania upiora.
Ogólnie byli w dobrym nastroju. Była piękna pogoda. Mimo, że była jesień dzisiaj było ciepło i świeciło słońce. Ectan i Escalthir kończyli resztki żywności.
Kars wrócił po godzinie z ogromnym, trafionym w szyję jeleniem.
- Ja biorę największą porcję, bo ja go upolowałem – powiedział od razu gdy ich spotkał
- Spokojnie. Starczy dla wszystkich – odparł Escalthir
Rozpalili ognisko, zdjęli skórę z jelenia i upiekli go na rożnie.
Po południu najedzeni i napici wsiedli na tratwy i popłynęli zgodnie z prądem rzeki, czyli na południe.
Podróżowali przez kilkadziesiąt dni, oczywiście z przerwami na łowienie ryb i sen na lądzie. Czasami wyruszali w głąb lądu by coś upolować choć rzadko im się to udawało. Pogoda im nie dopisywała i często będąc na tratwach wśród ogromnej mgły zdawało im się, że są posągami powolnie posuwającymi się naprzód wśród wody. Brzegu wtedy nie dostrzegali. Czasami były dni, kiedy szczęście im dopisywało i było słonecznie. Często spali na tratwach, ale tylko Kars mógł sobie pozwolić na sen w przyzwoitych warunkach. Wygarbował bowiem skórę jelenia i położył ją na tratwę. W połączeniu z zapasowymi ubraniami z torby, w której przechowywał zapasy i przydatne przedmioty(oraz kilka nieprzydatnych) wyszło z tego wygodne łóżko wodne, zbudowane niewielkim kosztem. Im bardziej kierowali się na południe tym bardziej łagodniejszy panował klimat. Po jakimś czasie przerwali wędrówkę i zostawili tratwy na zachodnim brzegu rzeki.
Dotarli do północnej granicy Diranen, pustynnej krainy, ojczyzny południowych najemników oraz wielu groźnych zwierząt. Kraj ten zamieszkiwany jest przez koczownicze ludy nazywające siebie Loranami, co w ich prastarym dialekcie tych plemion znaczy: „Władcy Pustyni” oraz osiadłych ludzi, którzy stworzyli i zarządzają tymi terenami. Są to Talanimowie. Ustanowili sprawny system zarządzania krajem i wojskiem oraz wybudowali kilka miast: stolicę – Arn, Dar, Higgon, Mardammen i Ishtir. Talanimowie i Loranie od zawsze byli zjednoczeni więc do konfliktów między tymi ludami nie dochodziło. Wspólnie wybierają władcę w Mardammen, gdzie podczas spotkań arystokracji decyduje się o tym kto zostanie królem. W tym kraju nigdy nie było monarchii, a możnowładcy decydowali o reformach, ekonomii, budowie miast i umocnień, aczkolwiek król miał pełną niezależność w sprawach wojskowych a w chwili ogromnego zagrożenia miał władzę absolutną. Diranen, w dosłownym tłumaczeniu z języka elfów na ludzi oznacza „suchą ziemię” ale zazwyczaj tereny te nazywa się „Pustynnym Krajem”.
Zeszli na brzeg ponieważ dostrzegli kilku ludzi idących na południe. Zabrali wszystko co było na tratwach po czym podbiegli do nich. Jeden z ludzi, ubrany w lekki strój i noszący turban na głowie powitał ich nieznanym im dialektem:
- Achtar kach vatorrach – była to dawna mowa używana przez mieszkańców Diranen tylko podczas ceremonii oraz jako zwyczajowe powitania i pożegnania. Oznaczało to: „Witaj wśród nas”.
- Nie rozumiem. Kim jesteś? – spytał Escal
- To nasze powitanie znaczące „Witaj wśród nas”. Ci co znają nasze zwyczaje odpowiadają tym samym. Jestem Giluaan.
- A więc… Achtar kach vatorrach. Jestem Escalthir, a to są Ectan i Kars – mówiąc to wskazał przyjaciół, po czym kontynuował.
- Jestem podróżnikiem z północy. Co to za rejon?
- Kilka mil dalej znajduje się granica Diranen, mojej ojczyzny. Zmierzam teraz na wybór nowego władcy, gdyż tydzień temu nasz król, Nergauan Higgoński zmarł. Chcecie nam towarzyszyć?
- Tak – odparli wszyscy, pragnąc poznać kulturę południowych ludów.
Po tym wyruszyli w kierunku Mardammen, zatrzymując się przy jeszcze licznych oazach na północnej, pokrytej sawanną części Diranen. Przy okazji zatrzymali się na krótkie polowanie, które później miało okazać się dla jednego z nich bardzo nieprzyjemne…
V
Skradali się w kierunku niewielkiego jeziora, nad którym zgromadziło się sporo zwierząt. Od nóg do szyi stworzenia te były podobne do nielotnych ptaków, takich jak np. strusie. Szyja rozgałęziała się i stworzenie miało 3 głowy identyczne jak u węży. Środkowa była najdłuższa. Zęby w tej były jadowite. Jad tych stworzeń zabijał dość szybko. Pozostałe dwie głowy miały zwykłe zęby, ale dłuższe niż w środkowej więc ugryzienie byłoby bolesne, lecz nie śmiertelne. Na zwierzęta te polowano od zawsze w tej części świata. Nie tylko ze względu na mięso, ale był to zwyczaj Loranów, zamieszkujących te ziemie. Wierzono, że dziecko staje się mężczyzną jeśli zabije tą istotę. Co prawda często ktoś ginął, ale dla tych, którzy wygrali poczucie satysfakcji było ogromne .
- Co to jest? – zapytali
- Nazywamy je „pół-wężami” lub Skav, co oznacza zabójcę w naszym dialekcie. Uważajcie na ich zęby. Są bardzo groźne, ale mięso jest przepyszne. – wytłumaczył Giluaan
- Jak się z nimi walczy?
- Odcinasz głowy zanim cię zranią. Są szybkie i agresywne ale warto.
- Dobra, atakujemy. – powiedział Kars.
Wyjął łuk i celnym trafieniem pozbawił jednego skava życia. Inne, a było ich osiem, rzuciły się na nich. Escal wraz z przyjaciółmi zaatakował trzy oddzielone od reszty a Giluaan ze swoimi towarzyszami zaatakował pozostałe.
Escalthir walczył z jednym z bardziej agresywnych. Ectan pewnymi atakami zmuszał drugiego do cofania się i unikania ciosów. Kars walczył z największym, choć niezbyt pewnym siebie.
Escal z trudem unikał ciosów stworzenia i męczył się, ale w końcu gdy miał chwilę by uderzyć wykorzystał okazję. Odciął najbardziej niebezpieczną głowę. Gdy próbował przebić stworzenie mieczem, został dwukrotnie ugryziony w rękę. Syknął z bólu i wypuścił broń. Zirytowany tym, że stworzenie mimo straty jednej głowy wciąż żyje i stawia mu skuteczny opór kopnął je, po czym podniósł miecz i przebił stworzenie mieczem.
Karsowi walka szła łatwo. Walczył spokojnie i w sposób przemyślany. Zresztą rzadko kiedy okazywał emocje, nie tylko podczas walki. Od razu odciął dwie głowy(środkową i prawą) po czym efektownym uderzeniem z obrotu zakończył egzystencję pół-węża, pół-ptaka.
Ectan uderzał mocno i szybko, czym zmuszał skava do ciągłego wycofywania się. Stworzenie to dostrzegło jednak, że zasypywanie wroga gradem ciosów jest bardzo męczące i kiedy Ectan się zmęczył zaatakowało. Ectan odskoczył i stracił przez chwilę równowagę. W tym czasie potwór zatopił śmiercionośne zęby w jego udzie i wpompował do jego krwi zabójczą dawkę jadu. Ectan od razu odciął mu wszystkie głowy na raz, po czym trafił go nieco poniżej szyi.
- Ugryzł cię – wrzasnął Escalthir, który właśnie skończył walkę ze skavem
- Pobiegnijcie do Mardammen. Wasz przyjaciel nie ma za dużo czasu – powiedział Giluaan, który już dawno zakończył walkę ze skavami.
Ectan wyjął wciąż przyczepioną do jego nogi szczękę, a po chwili padł na ziemię. Był nieprzytomny, a drgawki wstrząsały jego ciałem.
Escal i Kars wzięli mapę od Giluaana i w ogromnym pośpiechu rzucili się w kierunku miasta. W ich myślach przewija się jedno słowo: Czas…