Mucha

Cisu

Member
Dołączył
2.7.2005
Posty
852
Heh, zaczynałem się poważnie obawiać, czy zobaczę kolejną część, ale jednak jest :).
Co do samego fragmentu to jest bardzo dobry. Naprawdę dobry. Motyw pijanego kapłana i azjaty-naukowca-samotnika bardzo mi się podoba. Nie będę tu już pisał na temat stylu pisania itp, bo mógłbym równie dobrze skopiować to, co napisałem w poprzednich postach. Jak na razie bardzo mi sie podoba, fabuła rozwija się ciekawie, wprowadzasz nowe wątki, które potrafią wciągnąć. Dobra robota i oby tak dalej, czekam na kolejną część.
 

Gothi

Pain Donkey
Weteran
Dołączył
22.8.2004
Posty
2717
Rozdział VI



Płakała. Pozwalała by łzy, słone i piekące wciąż niezagojone rany, ciekły i mieszając się z płynem surowiczym, ściekały po twarzy i kapały na ziemię. Brudna maska leżała obok, w pyle. Podobnie rzucony był gumowy płaszcz. I cała reszta. Siedziała niemalże naga z pochyloną głową i wpatrywała się tępo w ziemię. I płakała. Pieczenie przynosiło ukojenie. Z trudem spoglądała w lustro, by ponownie przeczyścić rany. Robiła to regularnie, jednak już dawno przestała wierzyć w zapewnienia Zielarza. Poza tym widziała siebie, i zdawała sobie sprawę, że szpetne szramy, nawet jeśli kiedyś miałyby szansę się zagoić, pozostawią równie paskudny ślad. Uważała, że nie czeka ją nic, tylko ta tułaczka. Dzięki niej mogła jeszcze żyć, mogła nosić swoją maskę, czasem się śmiać i być komukolwiek potrzebna. Mogła nosić karabin na ramieniu, patrolować ruiny, mogła nawet podejmować się szaleńczych, prawie samobójczych zadań. Nie zależało jej na życiu. I wszyscy o tym wiedzieli. Dlatego nie pozwolono jej wykonywać takich misji. W tych chwilach nienawidziła i dziękowała w myślach Wampirowi, Purple, wszystkim... i Dino. Bo to w sumie nie do końca to była prawda. Zależało je na życiu. Od czasu wypadku zamieniło się ono w coś mistycznego. Choć przygnębiało, dusiło i ograniczało, czuła, że ma jeszcze jakieś zadanie, jakiś cel, coś na kształt Graala. Póki jej serce nie stanie się czyste, nie dostrzeże tego celu. Nie zrozumie, czym on jest, póki go nie wypełni.

Ale na co dzień to była zwykła Lees.



- Siema, Lees – zawołał ktoś. Nie odwróciła się tylko machnęła ręką. Twarz wciąż piekła. Ale już było dobrze.

- Co jest? – powiedziała widząc Purple wrzucającego coś do słoika.

- Karmię małą – uśmiechnął się szeroko i zakręcił wieko. Mucha usiadła na wrzuconych okruchach i zabrzęczała z pretensją. Albo z wdzięcznością. W tym momencie Lees nie uważała za słuszne rozwodzić się nad tym.

- Tam – wskazała palcem na kotłowaninę. – Co się wyrabia?

Purple oderwał swoją uwagę od słoika i spojrzał na tłumek. Podrapał się w głowę i poprawił okrągłe okulary, po czym, z namysłem, odparł:

- Szczerze, to nie wiem – uśmiechnął się ponownie i wstał z ziemi. Otrzepał się z burego pyłu i kichnął. – Tak.... ale możemy zawsze sprawdzić.

- W porządku – mruknęła Lees spod maski, po czym spojrzała na towarzysza i powiedziała: - Czasem zastanawiam się, czy powinnam cię bardziej nienawidzić czy lubić.



Wrzawa była spora. Takiej energii Lees nie widziała w swoich towarzyszach od dawna. Żałowała tylko, że ową energię uwalniają do kłótni, nie do walki. Czy czegokolwiek pożyteczniejszego.

- Lees! – zawołał Purple machając. – Tutaj!

Przecisnęła się przez tłum kilkukrotnie będąc zmuszoną utorować sobie drogę łokciem, zanurzając go w czyimś brzuchu. Purple żywo i energicznie rozmawiał z którymś z najwierniejszych towarzyszy Wampira. Lees pomyślała, że zabawnym jest fakt, iż tak naprawdę nikt nie zna ich dowódców. Ci zawsze poważni i cisi ludzie przebywali zawsze blisko Wampira, bądź daleko w terenie. Nie mniej ten stał blisko i był zdenerwowany. I wyraźnie nie wiedział co z tym fantem począć.

- Lees – krzyknął Purple. – Do tego domu wpakowali się Dino i nasi grajkowie. Cholera wie jak, kiedy i czemu. – Mówił to z pewnym zdenerwowaniem, lecz Lees wiedziała dobrze, że raczej chodzi o to, czemu nikt mu nie powiedział, nie wspominając już o samym zaproszeniu do towarzystwa.

- Nie rozumiem, czemu nic o tym nie wiem – bąknął towarzysz Wampira. – A Herman nie chce powiedzieć nic, poza tym, że wszystko gra.

- A ci? – zapytała Lees wskazując na coraz głośniejszy tłumek.

- Ktoś puścił w obieg kilka plotek. To, że tam jedzenie jest, to, że kto tam wbije się pierwszy, będzie mógł z nimi zamieszkać i tak dalej, i tak dalej...

- I to nie byłem ja – powiedział po chwili Purple.

- Może ktoś powinien po nich pójść? Zobaczyć, co się dzieje.

- Ta cała banda na to czeka – odpowiedział niechętnie mężczyzna. – Bez Wampira mamy tu cholerny burdel. Ja jestem tu od map! Cholernych map, nie dowodzenia!



- Lees – powiedział Purple siedząc na ATV. – Nie wiem, po co chcesz się tam pchać. Plotki, to plotki... Poza tym tam jest kupa ludzi, którzy chcą tego ponad wszystko.

- Oh, zamknij się – rzuciła Lees poprawiając maskę. – Im coś mogło się stać, a ci durnie nie potrafią nic zrobić i święcie wierzą w to, co mówi im Wampir przez radio.

- Wampira nie da się zaszantażować ani zastraszyć...

- A ciebie uciszyć. Podaj mi ten magazynek i sam też sobie coś weź. I lepiej wymyśl, co zrobimy, jeśli nas zobaczą.

- Co dokładnie?

- Jak zapobiec masowej euforii.

Purple przetarł okulary i spiął włosy, po czym założył własną maskę.

- Zaczynam rozumieć Dino, co on w tobie widzi.

Lees nie patrzyła na niego, ale była pewna, że na jego twarzy maluje się ów sławny uśmiech, choć teraz i tak ukryty pod maską. Twarz wciąż ją piekła.



Jazda niepewnymi prześwitami pomiędzy drzewami nie była najlepszym pomysłem, czego pewny był Purple od początku, jednak skończyła się szybko i o dziwo bezpiecznie. Zajechali budynek od drugiej strony. Ich oczom ukazała się wielka antena, która właśnie obracała się z mozołem najpewniej szukając sygnału. Podjechali prędko do bramy, po czym zatrzymali się i rozejrzeli dookoła.

- I co teraz, pani prezes?

- Chyba trzeba zawołać pana domu albo...

Purple spojrzał na nią pytająco, albo zwyczajnie starał się zapomnieć o swędzącym pod maską nosie.

- ...będziemy mniej kulturalni i wejdziemy bez pytania.

Lees chwyciła karabin i przerzuciła go przez płot, po czym stanęła na ATV i przeskoczyła z gracją ogrodzenie. Purple westchnął widząc jej zgrabne ruchy i powiewający z dziwną elegancją gumowy płaszcz, po czym wstał i zawahał się.

- Jak ja mam to, do cholery, zrobić?

- Podaj mi najpierw słoik. Będzie ci łatwiej.

Posłusznie przerzucił jej słoik i skoczył. Skok był udany, choć nie tak bardzo jak Lees. Płaszcz zahaczył o drut kolczasty i porwał się nieco, a sam Purple wylądował na ziemi w dziwnej pozycji. Niemniej wydawało się, że są cali.

Podczas gdy Purple wstawał i pojękiwał, Lees przyglądała się słoikowi. Nigdy wcześniej nie miała okazji przyjrzeć się musze, która stała się sławna w całej karawanie i choć jej popularność słabła, wciąż wiele osób wypytywało Purple o jej zdrowi i tym podobne bzdury. Czarne ciało niemrawo poruszało się w słoiku i raz po raz brzęczało z wielkim niezadowoleniem i wyrzutem wobec całego świata. Lees coś w środku ukłuło. Przez chwilę przeszło jej przez myśl, że to mucha może być owym celem, sensem jej życia, do którego dąży przez cały ten czas i który został zapoczątkowany owym granatem, który ją oszpecił.

- No to chodźmy... gdziekolwiek zechcesz, szefowo.

Ostrożnie zaczęli zbliżać się do drzwi wejściowych, kiedy te niespodziewanie rozsunęły się, a w nich ukazał się Dino z bezczelnym uśmiechem na twarzy, który prędko zmienił się w zdziwienie:

- Lees? – wybąkał niepewnie.

- Nie chciała cię zostawić – zaczął Purple, ale „szefowa” uciszyła go.

- O co tu, do cholery, chodzi?!

- Spokojnie – uśmiech wrócił na twarz Dino, po czym za jego plecami rozległ się śmiech kilku osób. – Po prostu byliśmy pewni, że Purple nie daruje sobie, że go zostawiliśmy i będzie próbował się tu dostać. Cóż, nie sądziłem, że pójdzie mu to tak szybko...

- A więc przegrałeś właśnie swoje truskawki – zawołał ktoś i znów rozległ się śmiech.



Plusk ciepłej wody, mydło. Prysznic. Jedno z najbardziej niedocenianych dokonań cywilizacji. A przynajmniej tak w tej chwili wydawało się Lees. Woda spływała swobodnie po jej ciele, a mydło na twarzy piekło. Przynajmniej nie musiała płakać. Starała się nie myśleć o niczym, wyciszyć, zrelaksować, ale szło nijako. Głowę zaprzątało zbyt wiele rzeczy. Zakręciła wodę i zaczęła rozglądać się za ręcznikiem. Nie mogła go dostrzec, więc wychyliła głowę z prysznica, by sprawdzić, czy nie spadł na podłogę.

- Paskudne szramy – powiedział cicho Hikari Watanabe, podając jej ręcznik. – Ale widzę, że goją się. Jeszcze jakiś rok... może półtora i będziesz mogła swobodnie się śmiać.

Lees, zmieszana, spojrzała na chudego, bladego azjatę i chwyciła podawany ręcznik. Owinęła się nim, jednak nie spuszczała z niego wzroku.

- Gdzie moja maska – syknęła po chwili, gdy zaskoczenie minęło.

- Ośmieliłem się ją umyć... Była w strasznym stanie, raczej tym ranom to nie pomagało. Nic a nic. Nie potrzebnie tak się wstydzisz, w końcu czymże są rany podczas tej zawieruchy, zwykły wypadek... i na pewno masz jeszcze wiele do zrobienia...

- Zamilcz – powiedziała cicho Lees. – Kim ty w ogóle do cholery jesteś, że...

- Hikari Watanabe, pan domu, że tak powiem.

- Kutas – warknęła i podeszła bliżej rozglądając się za maską. Dostrzegła ją leżącą na zlewie. Bez wahania chwyciła ją i nałożyła na twarz. Zapach gumy, który stał się dla niej normalnym środowiskiem, uspokoił ją. Wciągnęła kilkukrotnie śmierdzące powietrze i, zupełnie już zrównoważona, spojrzała jeszcze raz na azjatę. Nie potrzebowała wiele czasu, by dostrzec, że nie jest zdrowy.

- Cóż – powiedziała powoli, satysfakcjonując się swoim słowami – nie ja jedna miałam zwykły wypadek – twarz Watanabe na chwilę znieruchomiała, lecz nie powiedział nic. – A teraz, cholera, powiedz mi, gdzie są moje rzeczy. Nie będę sterczeć tak przed tobą cały dzień.



Sukienka była nieco za duża i pachnąca kurzem. Było jasne, że nikt jej nie używał od dawna, jednak mimo to, Lees stwierdziła, że przyjemnie jest móc wreszcie ubrać się lżej, w coś czystego i schludniejszego od zwykłych łachów, praktycznych i prawie wygodnych, lecz zdecydowanie mdłych po dłuższym obcowaniu z nimi. Jedynie efekt psuła maska, którą, mimo prób namowy do zdjęcia, pozostawiła na twarzy, rzucając podczas namawiania w kierunku Watanabe kilka niezbyt przyzwoitych słów, które ten zdawał się zupełnie ignorować.

W pokoju dostrzegła już wesołe twarze kompanów i owoce, które sprawiły, że serce zabiło jej szybciej. Szybko jednak przypomniała sobie o masce i uspokoiła się, starając nie wpatrywać się w miskę.

Purple zdawał się kłócić z jednym z długowłosych muzyków, a Dino i Wampir dyskutowali żywo o czymś z domownikiem. Reszty kapeli nie było widać, jednak z któregoś z sąsiednich pokoi dało się słyszeć brzdękanie i śmiechy.

„Śmiechy – pomyślała Lees. – Tu jest... nienormalnie...”

- Siadaj – zawołał Dino wskazując na miejsce obok. – Chyba nie będziesz tak się w nas wpatrywać.

- A więc twierdzisz, że dałoby się kogoś powiadomić o tej musze? – kontynuował rozmowę Wampir.

- Zależy komu chcecie ją przekazać. Jest kilka opcji. Najbliżej są właśnie Alpy i tamtejsi dziwacy, ale szczerze mówiąc, uważam, że to marny pomysł. Oni są tak zajęci kopaniem, że gówno, za przeproszeniem, zrobią.

- A rząd?

Hikari wyszczerzył zęby i nalał sobie do szklanki.

- Który? Ostatnio mieliśmy w promieniu pięciuset kilometrów jakieś czterdzieści rządów, jeśli nie więcej. Samozwańczy wodzowie panoszą się wszędzie, a ich bandy utrudniają życie karawanom. No i mi. Mieliście wielkie szczęście, że nie spotkaliście żadnego z owych obrońców niepodległości.

- A więc do kogo mielibyśmy się odezwać?

- Cholera – wrzasnął nagle Purple zaglądając do słoika. – Mucha mi gdzieś spieprzyła!

- Kto wie czy wasz problem nie rozwiązuje się sam – Hikari uśmiechnął się ponownie i opróżnił szklankę. – Ale jeśli ją znajdziecie, a raczej nie łatwo stąd jest jej uciec, sugerowałbym poszukanie jakiejś organizacji badawczej... Szczerze mówiąc byliśmy tutaj ostatnią taką placówką i szczególnie nie paliłem się do reaktywacji badań, a więc i nawiązania kontaktu, ale myślę, że można spróbować. W końcu kto jak nie oni, powiedzą wam, z czym macie do czynienia.

- Tam jest – zawołał grajek wskazując palcem na leżący na ziemi ogryzek. – Łapaj!

Purple chwycił słoik oburącz i przykucnięty zaczął skradać się, jak gdyby mucha miała co najmniej radar i czujność zająca. Zbliżał się małymi krokami ignorując skrzypienie drewnianej podłogi. Gdy był już blisko, rzucił się, a po chwili dyskusja została znowu przerwana łupnięciem, serią bluzg, dzikim śmiechem Skandynawa i ginącym w hałasie brzęczeniem odlatującej muchy.

- Niechże to... – Purple nie dokończył podnosząc i zakładając okulary. – Gdzie ona znowu poleciała?!

Lees oderwała wzrok od uciesznego przedstawienia i spojrzała na Azjatę.

- Jak chcecie się skontaktować z kimkolwiek? Przez promieniowanie, chmury kurzu, chyba nie daje się połączyć dalej niż dwa kilometry...

- Z waszym sprzętem owszem – odpowiedział Hikari, wlepiając w nią swoje oczy. – I z większością sprzętu. Jednak jest jeszcze cud, który nazywa się Internet. Co prawda nie jest to już do końca to samo, czym było kiedyś. Po pierwsze raczej żadne firmy telekomunikacyjne nie mają racji bytu, ale satelity wciąż krążą wokół Ziemi. Jeśli ma się dużą antenę, wystarczającą ilość czasu, energii i umiejętności, można je wykorzystać. Aktualnie ilość komputerów podłączonych do sieci, szacuje się na około 6 milionów. Czyli nie najgorzej... szczególnie przy obecnej liczbie ludności, której mnogość choć jest wielką zagadką, wątpię aby dalej groziło nam przeludnienie – gdzieś, w sąsiednim pokoju Purple wydał swój bojowy okrzyk i znów coś wylądowało na ziemi. – Ja dysponuje czym trzeba. Zresztą teraz wasi zdolni muzycy próbują skontaktować się z innymi wykonawcami i zgrać swoją muzykę oraz puścić w świat. Jak chcesz, możesz tam pójść i zobaczyć. Jest to żółwio wolne, ale pewne.

- Jednak komu to wyślemy? – zapytał Wampir i sięgnął po truskawkę. – Kim są ci naukowcy, o których mówiłeś?

- Powiedzmy, że pewna organizacja przewidziała to wszystko, że ktoś w końcu nie wytrzyma i pęknie, a potem rozpęta się piekło. Przyznam, agresja trochę nas zaskoczyła i kompletny brak zdrowego rozsądku, ale mimo wszystko działaliśmy na tyle sprawnie, by przetrwać to i badać zmiany. Takich placówek jak mój... dom jest wiele, niestety sporo padło łupem band i karawan, a część z tych które zostały, w tym i moja, zerwały kontakt... Zrozumcie, kiedy człowiek traci całą rodzinę w imię, czegoś czego nie rozumie... – zamilkł, po czym jakby niechętnie kontynuował. – Ale odchodzę od tematu. Organizacja ucierpiała bardziej niż sądziła, ale działa. I ciągle bada. Raczej nie ma sensu powoływać się na mnie, ale mogę was skontaktować i sami uzgodnicie co i jak.

Zapanowała cisza, którą przerywało tylko mlaskanie jedynego z obecnych w pomieszczeniu Skandynawów. Hikari znów coś popijał, Wampir intensywnie milczał, a Dino próbował zbliżyć się do Lees, ta jednak wstała i skierowała się do pokoju, gdzie muzycy mieli przeszukiwać sieć.

Pokój mógł być duży, lecz przez to iż cały był zawalony jakimś sprzętem, którego Lees nie potrafiła nawet nazwać, regałami z książkami, stertami zapisanych kartek i wreszcie stolikiem z monitorem i klawiaturą, przy którym teraz siedział przygarbiony grajek, wydawał się mały. Dwóch pozostałych siedziało wśród bałaganu. Jeden coś pisał na skrawku papieru, a drugi brzdąkał na starej gitarze.

- Dobry – zawołał pierwszy na widok Lees odrywając się od skrawka papieru. – Twarzowa kiecka – uśmiechnął się szeroko.

- Spieprzaj – powiedziała Lees i zwróciła się do siedzącego przy komputerze: - Coś znaleźliście?

- Coś... taaaak...

- Pokaż jej – powiedział tajemniczo brzdąkający.

Po chwili pełnej napięcia ciszy coś huknęło i z ukrytych w ogólnym bałaganie głośników popłynęły dźwięki, które musiały być muzyką, gdyż Skandynawowie wyraźnie zaczęli do niej podrygiwać, jednak Lees przypominało to, co najwyżej, pracę młota pneumatycznego i krzyki zarzynanych świń. Głośnych, ale to cholernie głośnych, świń.

- Kuuuurwa! – wrzasnął skądś Purple. – Znowu ją spłoszyliście!

Hałas ucichł nagle.

- A pomyśleć, że wydawało mi się, że już bardziej niż wy, głośno rzępolić się nie da.

Wszyscy naraz uśmiechnęli się i wrócili do swoich zajęć.

- Niesamowite. Jesteśmy na jakimś nigdzie, a tu komputer, Internet, a w Internecie nawet muzyka! Tylko wydaje się, że nie jesteśmy sami prekursorami nowych nurtów... Nuclear Rap, RadioPunk, dużo różnego gówna... No i porządnych kapel coś się znajdzie... Fajnie by było mieć taką antenkę na stałe, na przyczepce...

- A da się z kimś pogadać? – przerwała mu Lees.

- Jasne. Niektórzy właśnie mają w swoich karawanach takie fajne rzeczy, ale większość to pieprzone mieszczuchy w swoich brudnych dziurach. Z karawanami idzie się dogadać, z brudasami mniej. Połączyłem się chyba nawet z jakimiś Chińcami, ale nie szło się zrozumieć.

- A teraz dałoby się?

- Spróbujemy... Moment... Taaa... chyba ktoś jest.

Na monitorze pojawiły się dziwne ciągi znaków, lecz po chwili widać już było wyrazy w znajomym języku.

„ODDZIAŁ CZARNEGO WĘŻA

stan: 134 osoby

cel: Nowy Berlin

........... Zidentyfikujcie się:”

- Ba! Widzisz? – nachylił się nad klawiaturą i wystukał:

„KARAWANA MUCHY

stan: nie liczyłem

cel: cholera wie gdzie”

- Muchy? – burknęła Lees wpatrując się w monitor. – Tak w ogóle to w nic nas nie pakujesz?

- Spokojnie. Patrz.

„OCW: Miło wreszcie złapać jakichś ludzi, a nie durne maszyny. Kim jesteście?

KM: Zbieraczami, poszukiwaczami... gdzieś na pustyni czy w lesie.

OCW: Lasy? Gdzie jesteście?

KM: Chyba gdzieś pod Alpami. A wy? Skąd?

OCW: Australia. Bez wyjścia =/

KM: Jak się u was żyje?

OCW: Ciężko. Mamy problemy z wodą. Tutaj nigdy nie było jej wiele, a teraz wszystko do dupy, skażone albo zawalone źródła. A wydostać się nie da rady...

KM: Podobno wasza wyspa mniej oberwała...

OCW: Jeśli wyście oberwali ciężej od nas, to jakim cudem wciąż żyjecie? Wątpię, jest źle.”

Drażniący sygnał zakomunikował zerwanie połączenia. Muzyk zaklął, a Lees jeszcze przez kilka chwil wpatrywała się w monitor.

- Oni żyją... Są ludzie i tak daleko... dobrze...

- Robi wrażenie, nie? Niby taka pogawędka, nic takiego, sraty-taty, ale w takim miejscu... też mi się to podoba. Ha! Może złowię kogoś w okolicy, to byśmy się mogli połączyć, czy coś. Nie? Co uważasz?

Ale Lees swoje uwagi zachowała dla siebie. Wyszła z pomieszczenia.



- Lees? – odezwał się Purple ściskając nerwowo słoik, w której na powrót brzęczała niezadowolona mucha.

- Tak, to ja – przekroczyła drzwi i weszła do pogrążonego w półmroku, chłodnego pomieszczenia. Najpewniej piwnicy. Wymacała włącznik światła i zobaczyła Purple. Był lekko blady i wyraźnie zakłopotany bądź wstrząśnięty.

- Co jest?

- Nie wiem, czy na pewno – powiedział Purple wciąż zaciskając ręce na słoiku – ale ja tam chyba widziałem bombę...

- No i? Każdy się boi i broni, co w tym niezwykłego?

Purple wpatrywał się w nią chwilę i odłożył słoik.

- Lees – powiedział cicho. – bombę.

Nie wiedząc do końca, co powinna rozumieć, podeszła bliżej i dała znać Purple, by ją prowadził. Doszli do sporych i solidnych metalowych drzwi, na których były napisy w nieznanym Lees języku.

- No bo tam mucha wleciała i ja... Zobacz – wyjąkał Purple.

Lees otworzyła, nie bez trudu, drzwi i westchnęła. W sporej hali leżało wiele rzeczy, jednak w oczy rzucało się szczególnie jedno: duży, charakterystyczny kształt z charakterystycznymi oznaczeniami.

- Lees, czy to na pewno...

- Tak, Purple. Tylko... gdzie my, do cholery, jesteśmy?



- Dobrze. To powinno zająć chwilkę. Zawsze ktoś był u nich przy sprzęcie.

Hikari zasiadł do klawiatury i zaczął coś wstukiwać. Wampir śledził uważnie jego ruchy, a Dino wdał się w pogawędkę z muzykami. Po chwili długi sygnał dał znać, że połączenie zostało nawiązane. Potem z głośników wydobył się głos.

>>Główna stacja badawcza na obszarze F-4, RAD. Proszę podać tożsamość.

- Pułkownik Herman, dowódca poszukiwaczy z karawany...

- Muchy! – krzyknął któryś z grajków. Wampir przeszył go wzrokiem, ale kontynuował:

- Posiadamy ciekawy obiekt. Muchę odporną na zabójcze promieniowanie, jesteśmy ciekawi, czy nie zechcielibyście jej przejąć w celu prowadzenia badań.

>>Przybądźcie do nas. Podajemy namiary.

- Nie możemy. Brakuje nam prowiantu. Zmierzamy w kierunku miast w Alpach.

>>Spróbujemy pojawić się w okolicy, ale wątpię by nam się udało. Przybądźcie do nas w drodze powrotnej.

- Nie posiadamy przenośnego sprzętu do komunikacji. Musimy wszystko uzgodnić teraz.

>>A więc przybądźcie. Czekamy. Nagrodzimy, jeśli faktycznie macie do czynienia z tak niezwykłym tworem. Bez odbioru.

Wampir zaklął równo z sygnałem kończącym przekaz.

- Chyba wszystko w waszych rękach – powiedział Hikari i wstał. – Są leniwi i wam nie wierzą. Typowe. Róbcie, co chcecie. Nic wam nie poradzę. Znaczy moją ofertę znacie, dam wam trochę dobrego żarcia i leków... tyle, że teraz mam już cenę. Kiedy będziecie wracać i jednak zdecydujecie się do nich jechać, zabierzcie mnie ze sobą, w porządku? Mam tam kilku znajomych i chcę to wszystko odpowiednio zakończyć. Chcę mieć czyste sumienie. Rozumiecie?

Wampir kiwnął głową, rozejrzał się po pokoju i powiedział:

- Wiecie co, chyba czas ruszyć się. W obozie mogą się denerwować.

- Mam nadzieję, że jeszcze nie uciekacie? – Hikari uśmiechnął się i wyciągnął dłoń do Wampira.

- Nie wiem. Co ma być to będzie. Zbieramy się! – zamilkł, po czym dodał po chwili: - I gdzie jest Purple z jego cholernym robalem?!



Dziennik Dino VI



Jak dobrze trzymać w dłoni papier i długopis. Wątpię aby Hikari miał coś przeciwko, że wziąłem sobie jeden z jego notatników i coś do pisania. Teraz przynajmniej, choć przez jakiś czas będę mógł zapisywać swoje myśli. Kto wie, może za wiele lat, gdy znów będzie normalnie, ktoś odnajdzie moje myśli i pouczy nimi dzieci w jakiejś szkole przyszłości? A tajemnicze imię-pseudonim Dino stanie się znane w całym świecie, jako jeden z nielicznych przekazów, jak żyli wtedy szarzy ludzie. Pomarzyć dobra rzecz.

Zabawne... teraz gdy mogę pisać, nic do głowy mi nie przychodzi. No przynajmniej na dłużej starczy papieru.

Dzień obfitował we wrażenia, całe szczęście pozytywne. Hikari Watanabe... czy jak mu tam było, jest ciekawym człowiekiem. Daje nam wszystko, niczego nie ukrywa, miły, schorowany, szczery. Żyje każdym dniem bolejąc nad stratą wszystkiego, pogrążony w samotności i niechęci. Rozmawialiśmy o Lees. Podobno podejrzał jej twarz. Skubaniec! Mi się to nie udało przez cały ten czas, a on ot tak od razu. Mówił, że jest z tym kiepsko i nigdy nie będzie tak ładna, jak była, ale twierdzi, że jeśli by częściej pozwalała ranom oddychać, zdejmowałaby tą maskę, szybciej i ładniej by się zagoiło. Tyle, że ona nie chce...

A mi naprawdę, do cholery, nie zależy na jej buźce tylko na niej!

Dzisiaj, kiedy weszła w tej sukience i komicznie wyglądającej masce, poczułem znów te dziwne uczucie. Widziałem jej ramiona... już nie tak delikatne jak kiedyś, ale wciąż wspaniałe... zresztą nigdy nie będę poetą. Ona jest doskonała i tyle. Czego mogę chcieć więcej?

Hm... może powinienem to wykreślić. W sumie papier można przeczytać.

LEES, JEŚLI TO CZYTASZ, TO WIEDZ, ŻE JA TAK MYŚLĘ, TYLE, ŻE NIE WIEM JAK CI POWIEDZIEĆ O WIELU SPRAWACH!

Cóż... chyba chciałbym żebyś to przeczytała...

Ale i tak ci nie dam.

Purple idzie. Czas chować notatnik. Byle nie zobaczył.




CDN
 

Cisu

Member
Dołączył
2.7.2005
Posty
852
No i kolejna wspaniała część. Stopniowo rozwijasz fabułę - to mi się bardzo podoba. Ciekawi mnie najbardziej wątek tej bomby, którą znaleźli Purple i Lees. Oczywiście, nie wiem co dalej pisać i chyba nie pozostaje mi nic innego, jak tylko czekać na ciąg dalszy.
 

Armalite!

Member
Dołączył
14.6.2007
Posty
93
Witam!
Chciałem też podzielić się wrażeniami z czytelnikami a w szczególności z Autorem.
Tekst czyta się płynnie, fabuła jest wciągająca, akcja stosunkowo szybka. Styl nie męczy tzn. przeczytałem całość za jednym zamachem, nie musiałem iść po kawę itp w celu "odsapniecia".
Ciekawie przedstawiony świat(pewne inspiracje Mad Maxem?), bohaterowie również.
Brak błędów ortograficznych, stylistycznych. Dwa merytoryczne. Żaden kombinezon nie chroni przed promieniowaniem(promienie alfa i beta zatrzyma kartka papieru, robiących największe spustoszenie promieni gamma i neutronowych nie powstrzymują metrowe ołowiane płyty), co najwyżej przed pyłem. Z tym Nowym Berlinem też średnio pasuje - ludzie którzy nie mogą wydostać sie z Australii bardziej powinni sie kierować na "Nowe Sydney" czy "Nowe Perth" Nowy Berlin pasuje raczej do jednego z miast w Alpach.
I tyle z mojej strony, czekam na dalszy ciąg.

Pozdrawiam!

Blah, z tym Berlinem, to takie rzeczy wychodzą, jak człowiek pisze z przerwami. I to nawet miało mieć sens, ale jakoś zapomniałem o tym ;p
Co do promieniowania: wiem, że nie chroni. I o to chodzi. Ludzie lubią taką iluzję. Ale nieprawdą było by powiedzenie, że płaszcze nie chroniłyby. Chociażby napromieniowany pył, jest o wiele groźniejszy w bezpośrednim zetknięciu. NIe mniej chodzi o iluzję, o potrzebę udawadniania sobie, że jednak mogło być gorzej.
Co do Mad Maxa - widziałęm pięć minut i odszedłem od telewizora. Nie podobało mi się zupełnie i nawet już nie do końća pamiętam, co w te pięć minut było ;p - GW
 

Gothi

Pain Donkey
Weteran
Dołączył
22.8.2004
Posty
2717
Rozdział siódmy



Pożegnanie z Hikarim było krótkie, bo i brakowało powodu by je przeciągać. Poza tym ani miejsce czy czas nieodpowiedni do czułości i zbytecznych słów. Tułaczka. Spora część karawany nieokreślenie mamrotała, krążyły coraz to bardziej fantastyczne plotki o tajemniczym miejscu i większość zdecydowanie żałowała, że nie miała okazji dostać się do środka, niezależnie od tego, co mogło okazać prawdą, a co nie. Ale były i dobre strony całego zajścia. Watanabe, tak jak obiecał, obdarował wszystkich swoimi niewielkimi zapasami, zaledwie garścią na osobę wśród wynędzniałych poszukiwaczy, lecz i tak zaskarbił sobie dzięki temu uwielbienie wielu. Niewielkie porcje świeżych, bądź prawie świeżych, lecz zawsze będących nutką świeżości w zepsutym środowisku, owoców. Mimo iż było to naprawdę niewiele, odegnało do groźbę grupowego niezadowolenia. Choćby na chwilę. Wampir dostał jeszcze dodatkowo jakiś pakunek, który upchnął ukradkiem śród swoich rzeczy i nie kwapił się opowiedzieć, czym on jest, jednak zapatrzony w owocach tłumek zignorował niemal całkowicie te zdarzenie. Dino spostrzegł, że wręczaniu podarunku towarzyszyła jakaś aura powagi, coś czego nie należało przerywać... Jednak wszyscy musieli wyruszyć. Zaopatrzeni w trochę wody, trochę leków i trochę świeżych przeżyć zaczęli kierować się w stronę Alp. Najkrótszą drogą, na przełaj. Dawało to około dziesięciu dni wędrowania wśród zdradzieckiej kniei, nie mniej zagrożenie ze strony tubylców malało.

Z żalem w oczach żegnali budynek, szklarnię, ogrodzenie i wielką antenę. Ci bardziej wtajemniczeni żegnali także prysznice, kanapy, uczucie czystości. Jednak nastrój nie był fatalny. Dom, symbol normalności, a wciąż żywy, zamieszkały. Mimo iż czekały ich długie dni marszu, który choć monotonny, został urozmaicony w rzadki w owych czasach sposób – przez spotkanie samotnego wędrowca.

Żywego wędrowca.



- Lees? – głos Purple wyrażał zarówno zdziwienie jak i pewną pretensję.

- Tak?

- Czemu nie powiemy po prostu o naszym... znalezisku. Wampir na pewno będzie wiedział, co należy zrobić.

Lees spojrzała na niego zza szkiełek maski i ze spokojem odpowiedziała:

- Nie kuśmy losu... Poza tym kto wie co komuś strzeli do łba, jak się wieść rozniesie, co? Najwyżej, jeśli zdecydujemy się wracać, powie się to, aby ominąć te cholerne miejsce. Nie, nie potrzebujemy teraz dodatkowych problemów.

- Ale...

- Purple – powiedziała stanowczo Lees i potarła przez maskę czoło, – to teraz nie nasza sprawa. I lepiej siedź cicho. Lubię cię, cholera, ale dam ci w ryj, jak tym razem piśniesz choćby o sylabę za wiele.

Purple zamilkł i spuścił wzrok jak skarcony uczeń, po czym cicho powiedział:

- A pomyśleć, że wydawałaś mi się tak miłą dziewczynką...

Lees nie musiała na niego spoglądać, by wiedzieć, jaki wyraz twarzy teraz przybiera. Od razu poczuła się lepiej. Może Purple był paplą, ale choć trochę rozumu miał. I jakby nie patrzeć, był w porządku. A to cenna rzecz w podobnych okolicznościach.



- Panie Herman?

Wampir odłożył, noszącą ślady używania, brzytwę, przejrzał się krytycznie w lusterku i narzucił na siebie płaszcz, po czym skinął na podwładnego.

- Coś wypatrzyliśmy... to człowiek.

- Martwy?

- W tym sęk – odparł po chwili z odrobiną dezorientacji w głosie. – Ten żyje i kręci się w kółko.

- Gdzie jest teraz? – Wampir nie uznał za potrzebne popisywanie się w tej sytuacji bogactwem języka.

- Za jakieś dziesięć minut się z nim spotkamy... Stoi tuż przy wejściu do lasu.

- A więc, do cholery, nie ktoś zobaczy, o co chodzi!

Mężczyzna odbiegł, a po chwili rozległ się warkot odjeżdżających maszyn. Wampir westchnął i raz jeszcze przejrzał się w lusterku. Przejechał palcami po długiej bliźnie biegnącej wzdłuż czoła, po czym zaklął. Rozejrzał się po wnętrzu ciężarówki, w której siedział. Kupa złomu, dziwnych, ciężkich do zidentyfikowania śmieci, to wszystko co mieli na sprzedaż. Był tam toster, dziecięcy rowerek, patelnia, kalkulator... kupa rzeczy tworzących kiedyś szarą codzienność, teraz zebrana bez ładu na przyczepie ciężarówki, tuż obok człowieka, który nie powinien żyć... Wampir sięgnął pamięcią wstecz, do owej kuli, która musnęła jego głowę nawet nie naruszając czaszki, a pozostawiając paskudną szramę. Pamiętał swój krzyk, odgłos upadającej broni, nawoływania towarzyszy do ucieczki. Później były światła, kajdanki na nadgarstkach i ta myśl: „Spieprzyłem sobie życie”. I zaledwie miesiąc później się zaczęło. Był akurat przewożony do więzienia, kiedy w ogólnym zamęcie doszło do stłuczki. Wyrwał się i uciekł. I trafił tu.

Od zawsze miał zdolności przywódcze. Od piaskownicy. Tylko źle je spożytkował. Poszedł do wojska, gdzie militaria interesowały go tylko w wymiarze ich ceny. Interes się kręcił, gangi, jacyś dziwni ludzie, typy spod ciemnej gwiazdy... Wszyscy chcieli coś dostać. Pieniądze wlatywały same do jego kieszeni. Ale wszystko musiało się skończyć. Strzelanina, rana, sąd, więzienie...

I tutaj. Na pustkowiu odkupienie win.

„Ale czy to powinienem być ja? – pomyślał i schował lusterko. – Czy taki nikt powinien zasługiwać na ich wdzięczność?”

Wampir zapiął płaszcz i zawiązał sobie na twarz chustę.

Strasznie kurzyło.



Człowiek, dokładniej starszy mężczyzna, nie miał na sobie nic, co mogłoby go chronić przed niesprzyjającymi warunkami. Siwy, długowłosy i długobrody, wodzący wszędzie nieprzytomnym, mętnym wzrokiem i wygadujący jakieś bzdury, był najoczywistszym w świecie przykładem schorzenia umysłowego. Doszukiwanie się czy to sprawka nowotworu, czy choroba wrodzona, czy mająca jakiekolwiek inne przyczyny, było niepotrzebne. Większy problem stanowiło, co należało z nim zrobić.

Stawiał niesamowity opór przy dociąganiu go do karawany, nie mniej odwodnienie i osłabienie organizmu zrobiły swoje. Po kilkunastu minutach szamotaniny utracił przytomność. Zawołany prędko Zielarz nie stwierdził żadnych groźnych obrażeń, poza wyraźnym w kilku miejscach rakiem skóry, co nie stanowiło czegoś, czemu należałoby się dziwić, po człowieku znalezionym na skraju lasu, dającego powód do szaleństwa licznikom Geigera.

Staruszek drzemał spokojnie, choć wyraźnie odbiła na nim swoje piętno samotna tułaczka, której przyczyna wcale nie była taka tajemnicza. Chory umysłowo mężczyzna najpewniej został porzucony, gdyż stanowił balast. Jak zwykły śmieć. Stało się to oczywiste, zaraz po przyniesieniu go między ludzi. Wielu od razu wybuchło gniewem i żądało wyrzucenia go, by nie odbierał im ich cenny zapasów, jednak Wampir zdecydowanie sprzeciwił się tym żądaniom i uciszył odrobinę rozgardiasz.

- Wiesz co, Dino? – powiedział Purple wypluwając pestkę od jednej z ostatnich wiśni na ziemię. – Oni w sumie dobrze gadają... ale z drugiej strony, to jest niemoralne.

- Co ty nie powiesz? – powiedział Dino i pogładził dłonią nowego dinozaura na swoim okryciu. – Moralne, niemoralne... mniejsza o to. Ja faktycznie nie chcę mniej jeść.

- Przecież to jeden dziadyga? Poza tym wątpię, aby pożył długo po tym spacerku.

- Purple! – zawołał ktoś. – Wszystkie pestki mieliście mi dostarczać – powiedział z nieszczęśliwą miną Zielarz.

- Sorry, doktorku – odpowiedział Purple i wyszczerzył się do zbierającego z ziemi nasiona naukowca, po czym wypluł kolejną pestkę. – A wiesz, że już zaczęli się zakładać jak długo tu pobędzie? O owoce. Durnie, ledwo dostali coś lepszego i już kombinują...

Dino coś burknął i przyjrzał się zbiorowisku wokół ciężarówki, gdzie wniesiono nieszczęśnika. Ruch był wyraźny, tak jak oburzenie. Ludzie Wampira co chwila zmagali się z którymś z wygłodniałych poszukiwaczy.

- Zdaje się, że zawołali Proroka – powiedziała Lees zbliżając się do nich. – Chyba staruszek nie nacieszy się naszym towarzystwem.

- Ha! – zawołał Purple wypluwając ostatnią pestkę. – Wspaniale! A już się martwiłem jak wypłacę grajkom należność, skoro moje wisienki właśnie się skończyły, ale widzę, że to oni pożegnają się z zapasami – wyszczerzył się i odszedł od nich gwiżdżąc fałszywie.

Milczeli chwilę wpatrując się w ludzi, kiedy Dino przerwał w końcu ciszę:

- Sterczący nade mną Prorok, nie jest moim wymarzonym obrazem przed śmiercią.

- Czepiasz się.

- To świr. I pijak!

Lees machnęła ręką, jakby chcąc powiedzieć, że i tak wie więcej i lepiej. Po chwili faktycznie do ciężarówki doczłapał Prorok. Smętna mina i wolne ruchy zdradzały, że brak prowiantu dotknął także kapelana i jego legendarną wytwórnię. Ledwo wszedł do środka, kiedy odezwały się zupełnie zdrowe i silne krzyki znajdy, po czym Prorok wyleciał i upadł na ziemię.

- Szatanie! – darł się staruszek do leżącego kapelana. – Idźże precz ode mnie, bo bliskie jest królestwo niebieskie i nie wejdą do niego takie pierdolone szumowiny jak ty! Przeklinam cię!

Prorok tylko się przeżegnał i zaczął kierować się na ubocze, podczas gdy znajda, ku uciesze oderwanych od kłótni poszukiwaczy, wciąż darła się za nim:

- ... i będzie płacz i zgrzytanie zębów i przepadną tacy ja ty...

Dino, nic nie mówiąc, odwrócił się i odszedł. Podróż zaczęła się nieciekawie.



Ta część lasu, przez którą dane im było przejść, nie różniła się wiele od poprzedniego etapu ich wędrówki. Podobne ciemne drzewa, podobne przejrzystsze powietrze i podobny niepokój spowodowany każdym szumem. Mimo ostrzeżeń Watanabe największym mieszkańcem lasu jakiego spotkali, była żaba z dodatkową parą bezładnych kończyn, które choć bez wątpienia przeszkadzały, pozwoliły jej wyrosnąć. Jednak widok ten nikogo nie pocieszył. Żaba świadczyła o bliskości wody, a woda o bliskości komarów, co zmusiło karawanę do przyspieszenia kroku.

Kolejne dni dłużyły się urozmaicane mało ważnymi zdarzeniami. Znaleziony staruszek wrócił do sił i zaczął nawracać wszystkich dookoła, co jakiś czas wdając się w pojedynki na słowa z Prorokiem, które to stały się rozrywką dla wielu zwykłych członków eskapady. Purple stwierdził, że jeśli ich Prorok zasługuje na miano proroka, to znajda powinna zostać ogłoszona mesjaszem. Także tym razem trafił w gusta towarzyszy i w kilka dni Mesjasz stał się członkiem Karawany Muchy, a jego obecność wywoływała coraz mniejszy sprzeciw.

A wędrówka trwała.




Dziennik Dino VII



Ludzie.

Idziesz, spotykasz niedojdę. Niedowierzasz, bierzesz go pod swe skrzydła, karmisz, troszczysz się i myślisz – „jaki skurwysyn byłby zdolny do pozostawienia nieboraka samego wśród pustkowia”. Kończysz myśleć. Siadasz. Czujesz się głodny i spragniony. Chwytasz manierkę – pusta, chwytasz miskę – pusta. Wtedy myślisz – „zostawmy darmozjada”. Albo co gorsza – „zeżryjmy gnoja”. Nie. Aż tak źle jeszcze ze mną nie jest.

Później czujesz się wstrętnie i wcale nie bardziej syty. Bo czymże jest jedna osoba? A jednak odczuwasz do niej wstręt. Jest agresorem i pasożytem. Do tego upośledzonym, bądź zwariowanym pasożytem. A ty jesteś... cóż. Masz raka, umierasz, choć może jeszcze tego nie widać. W czym jesteś lepszy? Pewnie bezpłodny, bez możliwości pozostawienia po sobie spadku kulturalnego, bez możliwości żadnych. W ogóle. A jednak czujesz, że to ty powinieneś żyć, nie tamten znajda. Że to ja powinienem przeżyć. Ja. Bo ja jestem...

Staram się trzymać od tego z daleka. Staram się nie myśleć o tym, bo co mi to da? Nic. Staram się. Siadam i piszę, póki mam kartki w notatniku. Tak. Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Lees gdzieś się włóczy, szuka czegoś do roboty, Purple biega i zaciesza... A do kogo innego mam się zwrócić? To chore. Jest nas tutaj więcej, a myślę ciągle o tych samych osobach. Czemu?

Chyba wiem. Na początku, choć przyznam, że nigdy nie należałem do wygadanych osób, próbowałem pogadać, pocieszyć. Lees tak robiła. Też chciałem. Ona zawsze miała rację i miała lepsze pomysły. Moja mądra Lees... A oni tylko narzekali na siebie i nie chcieli słuchać, co do nich mówiłeś. Oni byli najważniejsi, oni najbardziej ucierpieli, a ty... ty miałeś słuchać i czuć ich ból. Jakbyś nie miał własnego bólu! Tak. To dlatego nie szukam z nimi kontaktu.

Co prawda jest tu kilka innych osób. Ot choćby nasi grajkowie. Zawsze pogodni i weseli. Przynajmniej tak wyglądają. Purple często z nimi spędza czas, ja tylko czasami coś bąknę. Krępuje mnie to. Chciałbym znaleźć więcej osób jak Lees. Nie pogodnych, ale i niezałamanych bezgranicznie. Żeby pogadać, żeby wymienić słowa. Głupoty? Może.

Eh. Co ja plotę?

Siedzę jak ta dupa i bazgram w notatniku. Podniosę głowę i wśród ciemnych, fioletowych drzew dostrzegę innych, jak siedzą z pochylonymi głowami, przy ogniu, przy sobie. Gdzieś w oddali ktoś brzdąka na gitarze, ktoś inny cicho dyskutuje...

Może to ja jestem tym najbardziej załamanym i to nie ja nie utrzymuję kontaktu, a inni mnie unikają, bo jestem egocentrycznym dupkiem.

Jak tak sobie pomyślę, to... to przestaje być takie oczywiste.

Dziwny jest ten świat. I my, ludzie jesteśmy dziwni.

A wędrówka trwa.




Rozdział ósmy



- Góry – powiedziała cicho Lees. Dino uśmiechnął się. Pamiętał ten głos, kiedyś mówiła tak częściej.

- Ano – przytaknął i splunął. Podmuch zwiększył widoczność przez moment. Dino nie chciał patrzyć na ślinę. Domyślał się jak wygląda. Z chwilowego zamyślenia otrząsnął go kolejny, brudny tym razem, podmuch. – No i już ich nie ma.

- Tak – odparła obojętnie Lees. – Tak. Chyba niedługo dotrzemy do tego cholernego miasta i pozbędziemy się tego złomu, najemy i ruszymy dalej.

Ale przez moment było widać góry. Nie były wyraźne, nie dało się stwierdzić, czy na ich szczytach były czyste, śnieżnobiałe czapy lodowe, ale to, że zbliżali się do gór, czuli od wczoraj. Teren stał się trudniejszy, a las zaczął się przerzedzać. Coraz częściej napotykali cudaczne skalne twory. No i temperatura. Było wyraźnie chłodniej - zasługa silniejszych i jakby czystszych wiatrów.

Do miasta dzielił ich jeszcze prawie dzień drogi, lecz cel podróży przestał być tylko kilkoma pustymi słowami. Stał się materialny. Ludzie Wampira od rana próbowali namierzyć sygnał radiowy, lecz jedyne co ustalili to nazwę miasta – Zurych. Lubiano nadawać podziemnym konstrukcją swojsko brzmiące nazwy. Jednak nazwa mówiła coś jeszcze – zbliżali się do szwajcarskiej placówki, choć tak naprawdę nie miało to tak wielkiego znaczenia. Teraz ludzie byli przede wszystkim ludźmi, a Karawana Muchy była neutralna. Chciała taką być.

Wraz ze zbliżaniem się do miasta, zaczęto dostrzegać ślady obecności ludzi. Asfaltowe drogi były w mniejszym stopniu przysypane pyłem, co świadczyło o przynajmniej sporadycznym ich używaniu. Korzystanie z nich przyspieszyło podróż, lecz wymagało wędrowania przez opuszczone miasta i wioski. A był to widok urzekający swoją grozą i nienaturalnością, ale także zwyczajnie straszny i przygnębiający.

Domy, urzędy, sklepy, świątynie – wszystko co kojarzyło się niegdyś ze spokojem i codziennością, teraz robiło upiorne wrażenie. Powybijane nierzadko szyby, pełne pyłu, niebezpieczne wnętrza. Na prowincjach, z dala od większych skupisk ludności, lub wręcz przeciwnie, w największych miastach, często mieszkańcy zostawali do końca i mieszkali mimo niebezpieczeństwa. Inne miasta, te bardziej znaczące, bliskie schronom, znane z bogactw były najstraszniejsze. Puste domy, walające się wszędzie, zniszczone przedmioty, które kiedyś, niczym małe cegiełki, składały się na gmach normalności, ślady włamań, plądrowania, ludzkiej głupoty. Opuszczone i martwe. Niczym grobowce. Pomnik stworzony tysiącom ludzi, dzięki którym największy koszmar ludzkości spełnił się, zadany z ich własnych rąk.

Dino nie znosił miast. Widział place zabaw, huśtawki poruszane przez wiatr, zardzewiałe karuzele i zjeżdżalnie. Czasem kości. Małe kosteczki dzieci, które zostały w miejscu zabaw i beztroski na całą wieczność. Czasem ich kości są zdeformowane, świadczące o tym, że dorastały w tej toksycznej atmosferze, czasem są zwykłe. Umarły nagle. Nie miały czasu myśleć... a może miały. Dino nienawidził tych miejsc. Zawsze wtedy stawała mu przed oczami Marcia. I cały ten obraz. Ona, biała kołdra, wykrzywiona twarzyczka i... Wtedy odwracał wzrok. Gwizdał, nerwowo szukał czegoś, denerwował się. Jednak gdyby podniósł głowę, dostrzegłby, że wszyscy tak reagują. Prawie wszyscy. No i pozostawała myśl – kto pozostawia malutkie, dziecięce ciałka w tak widocznym miejscu? Co tam się właściwie stało?

Wtedy zrozumiał, czemu ktoś mógł pozostawić Mesjasza na pustkowiu. Słyszał jego słowa. Spojrzał na niego spode łba i zrozumiał, że będzie musiał go nienawidzić.

- Te dzieci – wrzeszczał, opluwając się cały – starcy, kobiety, niemowlęta. Małe, niewinne dzieci, powiadacie! Doprowadziliście, że nawet małe dzieci przestały być niewinne. Stały się nasieniem złego, tak jak i wy. Przestaliście tworzyć dobro, zaczęliście produkować zło! Bóg to dostrzegł! I UKARAŁ NAS WSZYSTKICH! Przez wasze grzechy! Przez grzechy tych małych, diabelskich bękartów! Przez...

I nawijał tak długo. Aż coś mu w środku zgrzytnęło i złapał się za pierś, po czym wolno i milcząco człapał za innymi, raz po raz coś dodając. Prorok tylko patrzył na niego. Gdyby Dino spojrzał, odrywając się od własnych bolączek, na kapelana, zauważyłby, że w oczach starego człowieka nie ma nienawiści. Jest smutek i żal. Jest wiele niewypowiedzianych słów. Jest, owszem, złość, ale i bezradność.

Ale Dino nie spoglądał na innych. Szedł. I myślał. O mamie, tacie, Marci, domu... I o tym wszystkim, co powinien zrobić, a nie zrobił, bo... bo brakło czasu. I spadły bomby.

Te cholerne, brzydkie bomby.



„Witamy na terytorium Zurych – odezwał się ktoś niewyraźnie z głośnika. – Za chwilę podamy współrzędne. Jeśli macie...”

- Automat – powiedział Burns i wrócił do regulowania sygnału. – Gówno sobie pogadamy.

Wampir odszedł od radia i chwycił lornetkę, jednak widział tyle ile i wcześniej, czyli niewiele. Niewyraźne sylwetki ludzi w skafandrach i pojazdy leniwo walczące z pyłem. Byli blisko.

- Panie Herman – odezwał się Burns po chwili. – Nie da się tego ominąć. Nadają na wszystkich częstotliwościach. Nie chcą kontaktować się z nikim nieznanym. Nic nie poradzę.

- Dobrze. Będziemy się powoli zbliżać.

- I modlić. Oby te dupki nas nie wystrzelały – wymamrotał Burns i wrócił do walki z radiem.



Miejscowi patrzyli się na nich nieufnie. Wyglądało, że zajęci są budową czegoś potężnego, co wyglądało na pierwszy rzut oka jak hangar, lecz czym było naprawdę, nie dało się stwierdzić. Ludzie w skafandrach uwijali się, pilnowani przez uzbrojonych po zęby mundurowych. Nikt ich nie zaczepiał, ale i nie ułatwiał przejścia. Gdy byli już blisko, dostrzegli szeregi wiatraków, kręconych wiatrem z wielką siłą. Różniły się znacznie od tych znanych z dawniejszych, zdrowszych czasów. Ich budowa była na oko cięższa, bardziej krępa. Odporna na niesprzyjające warunki. Jednak wciąż były to wiatraki do produkcji energii.

Zatrzymali się przy wielkich, stalowych wrotach wrytych w skałę, jak gdyby były tam od zawsze. Wysokie na co najmniej pięć metrów metalowe wejście, przybrały już dawno kolor pustkowia, ubrudzone pyłem i gdzieniegdzie rdzą. Otoczone niezliczonymi światłami, wieżyczkami, punktami z bronią maszynową, sprawiały wrażenie będących nie do zdobycia. Z każdego okna, lufciku wyglądały na nich zamaskowane twarze i lufy wycelowane wprost na nich. Gdy karawana zbliżyła się, w wojskowym dżipie podjechało do nich kilka osób. Pojazd bez wątpienia najlepsze lata miał już dawno za sobą, lecz najwyraźniej często czyszczony, bądź rzadko używany. Prawie niezauważalny kurz osadził się tylko w kilku miejscach na praktycznie nieskorodowanej karoserii.

Dowódca strażników miał na sobie wyglądający na nowy, lekki skafander. Przez szybkę w masce widać było całą twarz – gładko ogoloną, zadbaną, ale hardą i poważną. Oblicze naturalnego dowódcy. Dwóch jego podwładnych miało na sobie starszy model skafandrów i maski zasłaniające kompletnie twarz. Ale nie to było istotne. Istotnym było, że mieli w rękach dwa, automatyczne argumenty. I całą kupę amunicji.

- Przyczyna podróży? – zapytał dowódca wpatrując się uważnie w Wampira i nie ruszając ręki od broni przy pasie.

- Mamy trochę znalezionych rzeczy – odpowiedział swobodnie, lecz zachowując powagę. – Chcielibyśmy wymienić, zgodnie z ich wartością, na wodę, jedzenie, leki. Na wszystko czego potrzeba do przeżycia. O, tutaj mamy listę. Całość można obejrzeć, leży w tamtej ciężarówce.

Strażnik powiedział coś, lecz jego głos został zagłuszony przez przelatujący helikopter.

-... na ten czas zostaniecie w strefie kwarantanny, zrozumiane?

Wampir skinął głową nie zmieniając wyrazu twarzy, ani nie mówiąc nic, by nie zepsuć wrażenia.

Strażnicy odjechali i po chwili część wrót uchyliła się, umożliwiając wjazd karawany do środka. Wewnątrz przywitał ich chłód, wilgoć i zapach maszyn – smaru oraz spalin. Po chwili zapaliły się rzędy lamp umieszczonych na odległym gdzieś w górze suficie, niedostrzegalnym dla nich. Znajdowali się w dużym pomieszczeniu o skalnych, surowych ścianach. Wilgotnych i śliskich, zionących chłodem i pewną grozą. Ale to był czyjś dom. Świadczyły o tym chociażby zaparkowane pojazdy. Część z nich bez wątpienia należała do podobnych im karawan, zagubionych wśród pustkowia poszukiwaczy. Gdzieniegdzie kręcili się jacyś ludzie, głównie nieufni wędrowcy, bojący się o stratę własnych, śmiesznych dobytków, ale było można dostrzec także postacie w błękitnych płaszczach. Błękit był rzeczą prawie umowną – brudne, pełne plan po smarze i przyklejonym do nich pyle. Mechanicy, robotnicy. Zwykli szarzy mieszkańcy wielkiego domu.

Podszedł do nich jeden z mundurowych i wskazał miejsce, gdzie mają się zatrzymać i gdzie iść później. Warunkiem było, jak mówił, zdjęcie wszystkiego, skorzystanie z natrysków i założenie czystych ubrań. Jak się okazało rzeczywistość była mniej przyjemna od słów i naiwnych wyobrażeń.

Sala z natryskami była sporym pomieszczeniem, gdzie z sufitu wciąż leciała śmierdząca woda, a ściany w niczym nie przypominały pachnących chlorem wnętrz basenów i uzdrowisk. I tu towarzyszyła im wilgotna, zimna skała. Musieli przejść przez to nadzy, trzęsąc się i stukając głośno zębami, po czym otrzymali ubrania, które okazały się być znoszonymi, podobnymi do piżam łachami. I czyste nie były na pewno.

- Nie idziesz? – zapytał Dino, zdejmując płaszcz.

- Nie – odpowiedziała sucho Lees. – Ktoś musi w końcu pilnować wszystkiego. Poza tym Mesjasza chyba nikt nie weźmie, zrobiłby tylko zadymę. Go też trzeba pilnować.

- Daj spokój – przerwał jej. – Zdejmij tą maskę i nie bądź śmieszna.

- Ty nie bądź śmieszny – syknęła i odwróciła się na pięcie. Westchnął i skończył się rozbierać, po czym ruszył z innymi pod natrysk.



- Ale gówno – jęknął Purple ocierając twarz. – To śmierdzi.

- Nie gadaj? – odpowiedział Dino z nieciekawą miną i dopiął guzik w koszuli.

- Wiesz, że Prorok został? – zmienił temat Purple. – Powiedział, że czuje się zobowiązany kurować „biednego zagubionego”, czy coś w tym guście.

Purple parsknął śmiechem, który brzmiał dla Dino wyjątkowo paskudnie, i niechętnie założył koszulę klnąc przy tym.

- Obóz koncentracyjny, kurde.

Twarze i zdania innych były podobne do Purple. Rozczarowanie i niezadowolenie unosiły się w powietrzu, grożąc wybuchem, który mógłby skończyć się fatalnie dla interesów karawany. I dla samych poszukiwaczy.

- Słuchajcie uważnie – zawołał Wampir, gdy wszyscy, już w pokracznych strojach, stali przy wejściu do „strefy kwarantanny”. Był to po prostu otwór wykuty w skale, pilnowany przez strażników i oznaczony dużym, wyraźnym napisem w kilku językach. – Nie możemy sobie pozwolić na marudzenie. Komu się nie podoba, niech wróci grzecznie do pojazdów, a tutaj, proszę was, nie narzucajcie się z niczym ani nie burzcie się przeciwko czemukolwiek. Nie zostaniemy tu długo, tyle tylko, by sprzedać, co mamy. Wiem jak to wygląda i też się tak czuję jak wy, ale pamiętajcie, że to mimo wszystko jest wojna i jest ciężko. Wciąż tak będzie.

- Wojna – parsknął Dino. Słowo te bawiło go.

- Ciężko – przytaknął Purple i zaklął.

- A więc proszę raz jeszcze – kontynuował Wampir. – Opanujcie się i myślcie perspektywicznie. Narzekanie nic nie da, cieszmy się raczej, że jesteśmy wolni od promieniowania na choćby kilka godzin i możemy tu być. Mam nadzieję, że weźmiecie nasze interesy pod uwagę. To też wasza sprawa.

Ktoś zaklął, inny narzekał pod nosem, lecz widać było, że przynajmniej zdecydowana większość zrozumiała słowa dowódcy i przyjęła je do wiadomości.

Strefę kwarantanny stanowiła ogromna skalna jaskinia. Bez wątpienia duża jej część musiała być naturalna, o czym świadczyły niewygodne uskoki, przepaście nad którymi wisiał istny labirynt metalowych podestów i mostów. Lampy i latarnie umieszczone były na ścianach i na poręczach niektórych z przejść. Gdyby spojrzeć w dół, rozciągała się pod nimi niezmierzona ciemność, za to wysoko nad głowami poszukiwaczy, dało się dostrzec światła, miejsca gdzie mogli mieszkać tubylcy. Nie zmieniało to faktu, że wszystko było tylko jaskinią, ciemną i zimną. Niegościnną.

W skalnych ścianach wykute były mniejsze przestrzenie, pomieszczenia użytkowe, mieszkalne. Magazyny, składy, warsztaty i wszystko co było potrzebne człowiekowi do życia, które choć trochę miało przypominać normalne.

Większość ludzi których spotkali na tym poziomie, była ubrana w podobnie pokraczne stroje, pozostała część w przewadze składała się z mundurowych. Zwykłych mieszkańców była tu garstka i najwyraźniej gościli tu tylko ci, którzy faktycznie potrzebowali coś załatwić i nie dało się tego odwlec. Niechęć do przybyszów była tak wyraźna, że niemalże unosiła się nad przechodniami.

- Trochę im to czasu zajęło – powiedział Purple z zadartą głową oglądając metalowy labirynt.

- Smagani nuklearnym batem, byli pewnie wydajniejsi od mrówek – odparł Dino również rozglądając się dookoła. Z tego wszystkiego podobało mu się, że mógł się podrapać, w co chciał bez najmniejszego problemu, bez walki z ochronnym ubraniem. A kultura osobista... kultura wyparowała razem z milionami ludzi.

- No to trzeba poszukać, czy żreć gdzieś tu dają.




Dziennik Dino VIII



Znów musiałem w myślach układać zdania. To bzdura, że nie możemy nic wnosić do wnętrza ze sobą, skoro i tak skupują od nas skażone przedmioty. Jedna wielka bzdura. Mistyfikacja. Ale nie mogłem wnieść ze sobą notatnika, więc zabiorę się za pisanie, by nie umknęło nic z tego, co sobie umyśliłem. Filozofia chwili niech pozostanie na później.

Nikt nie jest tu gościnny, nikt nie jest tutaj miły. Podczas pierwszych dni nieliczne schrony były przepełnione. Ludzie tłoczyli się bezmyślnie, zżerali od razu wszystko, zużywali na głupoty całą wodę... Potem umierali. Ale byli bezgranicznie gościnni. I głupi. Teraz nie ma mowy o zamieszkaniu w mieście. Bunkry stały się oazami ludzkości, lecz są brutalnie bronione przez mieszkańców. Zazwyczaj są to społeczności około dziesięciu, dwudziestu tysięcy ludzi, czasem mniej, czasem więcej. Największy schron, do jakiego dotarliśmy, liczył podobno sześcest i nazywał się ładnie – Wolna Europa. Było tam miło. Dali jeść, umyć się. Mieszkańcy nawet wychodzili z mniejszą obawą niż zazwyczaj i rozmawiali. Tam też pozbyliśmy się większości dzieciaków z naszej karawany. Przewaga sierot, lecz część miała wśród nas swoje rodziny. Łzy, płacze... ale zwykłego, głupiego, niemłodego już człowieka nigdzie nie chcą... a dzieci mogły mieć lepszą przyszłość. O ile pod gościnnością nie kryła się chęć pozyskania dobrych organów.

Skąd we mnie te cholerne myśli?

Dzieciaki. Zabawne, że tak rzadko o nich myślę. Było wtedy jakoś inaczej, gdy były. Teraz jest dwójka. Te które z nami zostały były chore, wszystkie. I szybko poumierały. Została tylko para. Nie wiem nawet jak się nazywają, lecz zwykło się mówić Jaś i Małgosia, one podobno z resztą to lubią. Rzadko je widujemy, gdyż są ciągle zamknięte w ciężarówce i tam, w ciasnocie i niewygodzie, spędzą resztę swojego życia. Pewnie krótkiego życia.

Ale wracając do tematu: miasta. Podobno są i większe. Słyszałem opowieści o ponad milionowych kompleksach schronów, ale ciężko mi w to uwierzyć. Nie było na to czasu. W końcu bomby spadały PACH! PACH! PACH! I po wszystkim.

Choć krążą także plotki o tym, co się dzieje za oceanem, na innych kontynentach... sam jestem ciekaw... ale tego się nie dowiem. To jest już dla nas nieosiągalne.

Zupełnie.

Jesteśmy odizolowani w brudnych przestrzeniach naszej ziemi, którą będziemy przemierzać i przeszukiwać aż do usranej śmierci.

Kto wie, może to już jutro?




Rozdział dziewiąty



- Jedz – powiedział z wymuszonym uśmiechem Purple. – Jedz, bo ci jeszcze ktoś zabierze.

Obojętnie trącił łyżką parującą, zieloną papkę. Można było wywnioskować, że jest to jakieś roślinne danie, jednak z jakich roślin, ciężko było powiedzieć. Rozgotowane, słabo przyprawione liście nie robiły na Purple dobrego wrażenia. Choć i tak lepsze niż sama miska w jakiej jedzenie się znajdowało.

- Od małego miałem uprzedzenie do szpinaku – burknął i odrzucił łyżkę. – A to jest straszniejsze nawet od niego. Tylko zębów mu brakuje. I szponów. I łuski. I...

- Daj spokój – przerwał mu Dino, kontynuując jedzenie. – Nie jest to wyborne, ale ma kilka zalet - smakuje naturalnie, choć nie ukrywam, dobre nie jest, po drugie – jest ciepłe, po trzecie – jest to jedyne, co nam tu dadzą i co najważniejsze, za darmo. I da się to zjeść, wierz mi.

- Ale ja nie lubię – skrzywił się Purple, lecz przemógł się i nabrał do ust łyżkę. – Gówno – wymamrotał.

Znajdowali się w czymś, co miało sprawiać wrażenie kawiarni, lecz powszechny zaduch spowodowany bliskością kuchni i zapachami z niej się wydobywającymi, bardziej przypominał kiepskiej klasy szkolną jadłodajnię. Ściany były otynkowane, choć i tak z kilku miejsc widniał jakiś ostro zakończony kawał skały. Przy wejściu do kuchni widać było nawet starą tapetę o nieciekawym wzorze, lecz żaden z tych zabiegów nie tworzył gościnnej i ciepłej atmosfery, choć żałośnie starał się to osiągnąć. Zniszczone stoliki chybotały się, podobnie krzesła. Z niewielkiego głośnika przy ścianie leciał jakieś hit z przeszłości, sprzed całego zajścia.

Oprócz poszukiwaczy z Karawany Muchy, znajdowali się tu inni przyjezdni, najpewniej w tym samym celu, co i oni. Była to podobnie urozmaicona ekipa i podobnie smętna. Cały posiłek odbywał się prawie w milczeniu, w ciszy przerywanej tylko raz po raz pojedynczymi zdaniami bądź przekleństwami. I bezustannym trajkotem Purple, co jednak nikogo nie zaskakiwało.

- Bogowie! – westchnął i wepchnął sobie do ust kolejną łyżkę. – Zaraz to skończę!

Dino tylko przytaknął obojętnie i przyglądał się nieznanym twarzom. Ze zdziwieniem stwierdził, że wszystkie robią wrażenie znajomych. Ten sam trud, ten sam ból odmalowany w zmęczonych oczach i zniszczonych obliczach. Te same powolne ruchy, jak gdyby na pół martwych ludzi, te same niechętne głosy, gdy było trzeba już coś powiedzieć.

I wszędzie niezrozumiała, nielogiczna chęć przetrwania, mimo wszystko.

- Myślisz, że dostaniemy trochę tego boskiego żarcia dla Lees i naszych dwóch misjonarzy?

- Wątpię – powiedział Dino, wciąż oglądając obcych im ludzi. – Pewnie zżerają teraz resztkę sucharów

- Bądź rzucają w siebie nawzajem swoimi klocami – uśmiechnął się szeroko Purple i z brzdęknięciem odrzucił miskę. – Skończone!

- No i?

- Wypadałoby powozić się po tej „strefie kwarantanny”, mamy tu gnić?

- Skały i pręty, co ty chcesz tu oglądać?

Purple machnął ręką i wstał. Uśmiechnął się figlarnie i odruchowo spróbował poprawić okulary, których, rzecz jasna, chwilowo nie miał, gdyż musiały zostać z resztą rzeczy przed wejściem.

- Zobaczysz.

Dino zignorował go i kontynuował swoje obserwacje, zastanawiając się, czemu jednak się nie przejdzie.



Liche światło w niewielkim stopniu oświetlało twarz dowódcy wszystkich sił Zurych. Wampir zastanawiał się na ile widać jego własne oblicze. I ile jego postawa traci, przez dziurawy, piżamopodobny strój.

Pokój, w którym się znajdowali, nie był wielki, ale nadawał się w sam raz do takich rozmów. Biurko, lampka, jakieś ciężkie do rozpoznania obrazy na ścianach. I broń. Jarmarcznie wyglądające szpady i zawieszone karabiny, wszystko rażące tandetą, ale pasujące do ogólnego wystroju i klimatu miasta. Do iluzji.

- Tak – powiedział po chwili dowódca. Był dobrze zbudowanym mężczyzną o budzącej respekt twarzy. Robił wrażenie spokojnego i opanowanego. I chciał wyglądać zdrowo, lecz jego twarz nosiła piętno zewnętrznego piekła. – Co nieco przyda nam się z waszych zbiorów. Głównie elektronika. O ile działa, wolimy sprawdzić.

- Ile za to dostaniemy? – spytał Wampir wpatrując się uważnie w obliczę rozmówcy.

- Spokojnie Herman, spokojnie – przerwał mu. – Najpierw dokończmy rozmowę... marny z ciebie handlowiec. A więc tak: po pierwsze – macie jakieś przydatne jednostki? Dzieci, naukowców w dobrym zdrowiu?

- Dzieci tak, ale nie do końca zdrowe... Chłopiec – karzeł, dziewczynka... lekkie upośledzenie umysłowe, wada wzroku i rozszczep podniebienia. Obydwoje urodzeni już po wszystkim.

- To raczej się nie przydadzą – wyciągnął z biurka papierosa i podał jednego Wampirowi. – Wybacz, że tak po chamsku, ale nie bawimy się w pudełka i takie tam głupoty.

- Uprawiacie tytoń? – zapytał ze zdziwieniem Wampir i pozwolił zapalić sobie papierosa.

- Tak... takie rzeczy utrzymują ich w spokoju. Jest lżej, choć czasem głodniej... ale nie narzekamy. A macie naukowców?

- Dr Dare... mało znany, lecz miał pewne dokonania. Biolog.

- Interesujące... Zna się na zielsku? Na uprawie? Albo na hodowli zwierząt, też próbujemy coś z tym zrobić. Hę?

- Myślę, że tak... ale jest nam niezbędny, jako jedyny ma choćby blade pojęcie o medycynie... Poza tym, obawiam się, że nie zechce tu zostać... i mamy jeszcze coś.

- Zamieniam się w słuch – mężczyzna zaciągnął się i rozłożył wygodnie w swoim fotelu.

- Potrzebujemy skontaktować się z jakąś dobrze wyposażoną placówką naukową... Dysponujecie albo możliwością skontaktowania nas, albo dobrym laboratorium?

- A co chcecie zrobić?

Wampir zamilkł na chwilę i przyjrzał się raz jeszcze postaci. Zmarszczył brwi i odłożył papierosa.

- Znaleźliśmy... może się to wydać bez znaczenia, ale nasz... no właśnie, dr Dare, twierdzi, że to istotne i koniecznie trzeba coś z tym zrobić. A więc – znaleźliśmy muchę. Ale inną niż te, które się czasem widuje. Ta nie nosi piętna żadnej mutacji, żadnych oznak, uszczerbku spowodowanego promieniowaniem. Zielarz... przepraszam, dr Dare powiedział, że ona jest zupełnie odporna na promieniowanie, cały ten syf. I że to można wykorzystać. Nie znam się na tym, ale myślę, że to może być szansa... Podobno już gdzieś konstruuje się od podstaw nowe, bezpieczne państwo, które będzie zaczątkiem cywilizacji po tym wszystkim...

- Bajki – odparł dowódca miasta i oparł się o biurko. Spojrzał w oczy Wampira i powtórzył: - Bajki. Bzdury. Nic nie ważne głupoty. To, że kilku nawiedzonych idealistów coś robi, nie upoważnia nas, by zaniedbać naszych ludzi. Twoich i moich. Nie warto. Zabij, wypuść tego robala i tyle. To robak, my jesteśmy ludźmi. Nic nam do tego. Pamiętasz szkołę? Ja pamiętam. Chciałem być kiedyś wielkim naukowcem, zawsze mnie pasjonowało wszystko, dosłownie. Ale jak skończyłem, widać. Pamiętam między innymi to, że owady, takie muchy, na przykład, łatwo mutują, bo szybko się rozmnażają. Ewolucja sprawia, że pozostają najsilniejsze, najodporniejsze.

- Ale mówili, że nic nie może przeżyć...

- Jak widać kolejna bzdura – przerwał mu ponownie. – Ona żyje, ta wasza mucha, niech będzie waszym totemem. Podążycie za nią, macie przynajmniej jakiś cel, jakąś nadzieję. Ludzie obyci, inteligentni, racjonalni, jak ja i ty, nie możemy sobie na to pozwolić, ale oni – niech wierzą. Szukajcie placówek naukowych, gdzieś pewnie są. Jak zdechnie, wrzućcie ją do formaliny, czy coś. Nie wiem jak się konserwuje takie paskudztwa. Możemy wam nawet słoik odpalić za darmo. Bo to dobry uczynek, dać komuś nadzieję. Ale nie zapomnij – to wszystko farsa. Bzdury. Pamiętaj o tym... Mogę puścić wiadomość w eter, jeśli tylko zechcesz, to niewiele kosztuje.

Wampir spoglądał na niego, jakby nie chciał dopuścić do siebie jego słów. Zastanawiał się, czy faktycznie dał się porwać chorej obsesji przetrwania i wiary w iluzje.

„Czy mógł i Zielarz dać się tak otumanić?” – pomyślał. Jego wątpliwości musiały być widoczne, gdyż dowódca miasta prędko zmienił temat:

- A zapłatę już ładujemy na wasze wozy. Ilu macie ludzi?

- Około sześćdziesięciu.

- No to wam starczy jedzenia na spokojne dwa miesiące, bez szaleństw... Z wodą też jest nienajgorzej, ale z lekami ostatnio są problemy... choć widziałem, że macie jeszcze trochę, tak więc medykamentów powinno starczyć...

- A gdybyśmy dorzucili trochę nieskażonych nasion i owoców?

- Zależy co to ma być – twarz mężczyzny wyrażała głębokie zainteresowanie.

- Trochę pestek wiśni, jabłek, dyni, pomidorów... i ogórków chyba. Dare je zbierał, ale chyba nie będziemy mieli wiele pożytku...

- Za owoce wiele nie dam – odparł po chwili. – Mamy własne uprawy, więc nie będziemy szastać zapasami... A nasiona. Myślę, że moglibyśmy się dogadać. Więcej żywności wam nie odstąpimy, po prostu nie da się... ale myślę, że moglibyśmy dorzucić amunicję... ewentualnie jakiś karabin, czy coś w tym guście.

- No to pokaż – powiedział Wampir i wstał. Dopalił papierosa i wyszedł za miejscowym.



- Purple? – odezwał się cichy, podniecony głos.

- Czysto. Idziecie!

Gęsiego długowłosi grajkowie przebiegli pod ścianą natrysków niosąc na plecach owinięte tobołki. Jeden śmiał się głupkowato do siebie.

- Uwaga – syknął Purple. – Ktoś idzie.

Kroki jednak cichły, strażnik oddalał się od nich. Purple wyjrzał spod natrysków. Droga była czysta. Do wejścia do strefy zostało zaledwie kilka kroków, kilka sekund.

- Można iść? – zapytał się jeden z muzyków, poprawiając ciężar na plecach.

- Taa... – Purple zaczął szybkim krokiem kierować się ku wejściu. Reszta podążyła za nim.

Szło im dobrze. Od wejścia nikt ich nie spostrzegł ani ich zakazanych tobołków. Poruszali się sprawnie i szybko. I mieli piekielnie dobre humory.

- Okej, chłopaki – zawołał Purple. – Teraz spokojnym krokiem, nie zwracamy na siebie uwagi.

Skierowali się w kierunku jadalni, z której wciąż wydobywał się zapach rozgotowanego zielska. Weszli tam spokojnym krokiem nie wzbudzając zainteresowania. Purple uważnie wypatrywał członków karawany i coś im szeptał, wzbudzając wśród nich niepokój.

- Purple – zawołał Dino i pociągnął go za rękaw. – Co jest grane?

- Grane, kochany, to dopiero będzie – odpowiedział Purple z uśmiechem szerszym niż zazwyczaj. - Jak się zacznie, biegnij do natrysków. Lees będzie tam czekać.

- Co wyście...

Purple uciszył go gestem i podbiegł do głośnika. Tymczasem Skandynawowie rozpakowali swoje tobołki, z których wyłoniły się ich gitary, a także fragment perkusji. Purple odłączył głośniki zaczął grzebać w okablowaniu. Przez chwilę coś trzeszczało, po czym wydobył się z niego próbny akord.

- Dobra jest, Pastuch – zawołał do jednego z grajków u i wyszedł na środek.

- Nieszczęśni ludzie – zawołał, - macie dziś niepowtarzalną okazję usłyszeć najlepszy, ciężki zespół w tych stronach. Porażający kwartet z Karawany Muchy!

I nagle zaczęli grać, ryczeć i hałasować. Dino nerwowo rozejrzał się dookoła i zauważył, że wszyscy współwędrowcy zachowują się podobnie, za to poszukiwacze z innych karawan ze zdziwieniem, ale co niektórzy i z lekkim rozbawieniem, wpatrywali się w widowisko.

Dino podszedł do Purple i syknął:

- Debile, naruszacie ich kwarantannę... Zaraz nas przegonią.

- Pamiętaj – odpowiedział pewny siebie Purple. – Do natrysków.

- Wampir was zabije... o ile miejscowi tego nie zrobią przed nim. Sam nie wiem kogo wam bardziej życzę. I do cholery, pomogę im w tym!

- Sza. Nie bądź pesymistą... a teraz baw się!



„Jest do dupy,

Do dupy, mówię, jest!

Wszędzie martwe ciała... trupy!

Pada atomowy deszcz!

Oczyszczone z człowieczeństwa,

Zdeformowane z okropieństwa,

Padające trupy!”



Nagle drzwi huknęły i do środka wpadło dwóch strażników w mundurach. Purple gwizdnął i muzycy chwycili błyskawicznie swój dobytek i zaczęli biec, rozpychając się wśród ludzi.

- Do natrysku! – wrzasnął Purple. – Przypominam!

Na ich szczęście strażnicy początkowo zdębieli i dopiero po chwili ogłosili alarm. Po broń sięgnęli w momencie, gdy cała karawana była już w natryskach.

- Lees – zawołał Dino widząc znajomą maskę.

Lees otwierała właśnie przyczepę ciężarówki, którą wjechała wprost do natrysków, brudząc wszystko dookoła. Spanikowani poszukiwacze wbiegli tam, po czym ciężarówka ruszyła z piskiem opon.

- Co do diabła!? – Wampir wpadł pomiędzy uciekinierów i spoglądał w kierunku, z którego oddano strzały. – Co się tu stało!?

- Długo by opowiadać – zawołał Purple, na którego twarzy radość zaczęła mieszać się ze zdenerwowaniem. – Ale możesz wierzyć, że było zajebiście.

Wampir chciał coś powiedzieć, lecz rozległa się seria z karabinu, więc prędko wskoczył za innymi do pojazdu. Ruszyli. Wszystkie pojazdy były już wyprowadzone na zewnątrz, a główne drzwi otwarte, gdyż właśnie przez nie wracali robotnicy.

Lees zatrąbiła donośnie, a zaskoczeni i spanikowani ludzie, zaczęli uciekać we wszystkie strony. Ciężarówka kierowana przez Lees szybko wyjechała wprost w ciemną noc i dołączywszy do innych pojazdów, ruszyła przed siebie.

- Purple – ryknął Wampir i chwycił go za koszulę. – Coście zrobili!?

- Mały koncercik – uśmiechnął się niewinnie.

- Ktoś mógł zginąć?!

Wampir zamachnął się i chciał uderzyć Purple, lecz pojazdem rzuciło i rozdzielili się.

Dowódca westchnął i rozejrzał się po wnętrzu. Wśród stłoczonych ludzi było widać także nowe racje żywnościowe. Dobre było, choć tyle.

- Durnie – powiedział Wampir. – Wszystko jednej maści durnie.




Dziennik Dino IX



Błyskawiczna ucieczka, adrenalina i muzyka. To nie są warunki do narzekania, tułania się w trudzie i niedostatku.

I zdecydowanie nie na miejscu jest zdobywanie nowych wrogów, niezależnie, czy grozi to późniejszymi konsekwencjami, czy też nie.

Purple jest jednym z tych ludzi, których się nie da nie lubić, nie mniej dzisiaj pokazał, że po za tym jest faktycznie durniem, jak nazwał go Wampir. Jest durniem. Jak cała ta banda grajków i...

Lees.

Cholera. Jak oni ją namówili? Czemu to zrobiła? Czemu pozwoliła na ryzykowanie życia innych, czemu się nie sprzeciwiła? Nie rozumiem. I nie chcę zrozumieć. Jestem zmęczony, głodny i zły. Najchętniej wziąłbym prysznic i położył się spać, ale... to niemożliwe. Jesteśmy daleko od domu... o ile mamy dom i musimy uciekać w imię głupiego wybryku.

Jak ja czasem wszystkiego nienawidzę i nie rozumiem!

Przede wszystkim NIE ROZUMIEM!
 

halek

Member
Dołączył
1.9.2005
Posty
487
Nowa część jest już jakiś czas, ale jako że nikt się nie bierze za komentowanie ja to zrobię :p. Jeśli coś mnie zaskoczyło, to na pewno nie poziom, który nadal jest wysoki. Raczej długość opublikowanego fragmentu, który jest kilkakrotnie bardziej rozległy, niż większość zamieszczanych tu całych opowiadań. Wiem że podczas czytania wychwyciłem jakieś błędy, ale było to kilka dni temu i z oczywistych względów nie chce mi się ich szukać. Pisz, pisz, a jak napiszesz całe to sam to wydam i zarobię miliony :p.
 

Wismerin120

Zastępca Przywódcy Leśników
Dołączył
15.7.2005
Posty
327
No tak długośc naprawdę zaskakująca, a co najważniejsze to czyta się naprawdę miło i przyjemnie. Cały czas zaskakujesz nowymi wydarzeniami (szcególnie koniec IX rozdziału, czegoś takiego bym się w życiu nie spodziewał :)), i cały czas utrzymujesz taką miłą postnuklearną atmosferę :p.
Twoje opo naprawdę potrafi wciągnąć czytelnika, i oby wyszedł jak najszybciej następny rozdział.
 

Cisu

Member
Dołączył
2.7.2005
Posty
852
Naprawdę bardzo ładnie :). Jak zwykle potrafi wciągnąć, ale to już jest normalka i nie dziwi mnie fakt, że siadłem z zamiarem przeczytania tylko kawałku, a nie mogłem się oderwać, dopóki nie skończyłem :). Błedy? No, może trochę powtórzeń się trafiło, czasami gdzieś jakaś literówka, czy coś, ale przy rozmiarach dodanych rozdziałów, to nie sądzę, żeby ktokolwiek przykładał do tego większą uwagę. No, mam nadzieję, że niedługo ukaże się kolejna część :).
 

Gothi

Pain Donkey
Weteran
Dołączył
22.8.2004
Posty
2717
Trochę ostatnio nie bardzo u mnie z pisaniem, ale jest. Kopa dało mi http://gwtb.chanibal.net/komiks
Poza tym www.mucha.go.pl


Rozdział dziesiąty



Twarz Wampira drgała, zaciśnięte pięści pokrył pot, a paznokcie już dawno musiały wbić się w grubą, zaprawioną niedolą skórę. Oddychał ciężko, niemalże sapał. Spod krzaczastych brwi widniały oczy – pełne wściekłości. Naprzeciw dowódcy stał Purple i czwórka Skandynawów. Grozę dało się czuć w powietrzu. Dino siedział na kamieniu, w niewielkim oddaleniu, by słyszeć wszystko, ale nie zakłócając tej pełnej skupienia chwili. Oczywistym było, że zaraz ktoś wybuchnie. I to nie byle kto.

- Debile – wysyczał, wbrew podejrzeniom Dino, Wampir. – Kompletni durnie. Pieprzę w tym momencie fakt, że narażaliście wasze parszywe skóry. Ba! Mogę nawet, kurwa, zrozumieć ryzykowanie posiłków, wszak sam byłem młodszy i też miałem różne odpały – Purple spojrzał na niego z niedowierzaniem, lecz prędko spuścił wzrok. Z oblicza Wampira biła dzikość. – Ale to było debilstwo! – ryknął w końcu, tak jak Dino sobie to wyobrażał. – Narażaliście wszystkich, to raz, dwa... narażacie dalej! Oni mogą nas ścigać. Mogą o nas rozpowiedzieć! W końcu miasta mają swoje pieprzone systemy komunikacji! Czy was to nic nie obchodzi?!

- Na dobrą sprawę... – powiedział po chwili milczenia, przerywanej głęboki wdechami Wampira, Purple. – Ale kto mógł to przewidzieć, w końcu mówi się, że muzyka łagodzi obyczaje i...

Na twarzy Purple zaczął się już nawet malować denerwujący, beztroski uśmiech, lecz w tym momencie z przerażającą prędkością uderzyła go pięść dowódcy. Krew trysnęła z jego twarzy i padł do tyłu, wzbijając przy tym tumany kurzu. Po chwili dało się usłyszeć jeszcze kopnięcie i syk wciąganego powietrza.

Dino wrzasnął coś i doskoczył Wampira, lecz tego próbowali już obezwładnić Skandynawowie. Rzucili się na niego zajadle, lecz Wampir poruszał się z gracją, jakiej jeszcze nie widzieli. Pierwszego podciął i przydepnął ciężkim buciorem, drugiego uderzył w klatkę piersiową tak, że ten opadł na klęczki. Bez wątpienia zmiażdżyłby mu twarz kopnięciem, gdyby nie fakt, iż kolejny próbował trafić w jego kolano, na co dowódca zareagował tylko błyskawicznym unikiem i...

- Tylko spróbuj się ruszyć – syknął Wampir mierząc w twarz Pastucha z pistoletu. – Rozpierdolę ci tą twoją jasnowłosą buźkę, północny dupku.

Dino stanął tuż obok i z grozą wpatrywał się w scenę. Trzech grajków i zakrwawiony Purple leżeli wśród pyłu, a ich dowódca wyglądał na zdecydowanego zabić. Bał się oddychać, by drobny ruch powietrza nie uruchomił całego niezmiernie delikatnego mechanizmu, jakim zdawał się być Wampir.

- Spokojnie... – powiedział cicho po chwili. Wampir błyskawicznie schował broń i obrzucił pogardliwym spojrzeniem wszystkich, po czym szybkim krokiem odmaszerował.

- Kutas – jęknął Purple, trzymając się za brzuch.

Pastuch stał z szeroko otwartymi oczami i niedomkniętymi ustami. Drżącymi dłońmi zaczął bawić się swoją brodą.

- Co to było... – spytał niepewny, lecz nikt mu nie odpowiedział.

Jakoś nie było potrzeby.



- Cholera – powiedział niewyraźnie Purple, gdyż napuchnięta twarz utrudniała mówienie. – Powinien więcej dupek odpoczywać. Stres go zżera.

- Przymknij się – przerwał mu Dino i przeciągnął się. – Narobiliście nam niezłego kłopotu. Nie zdziwiłbym się, gdyby zechcieli was oddać... Ale, znając życie, nic z tego nawet przy dobrej woli. Prędzej po prostu wszystkich nas wystrzelają.

- Gadanie.

Dino westchnął i spojrzał na towarzysza i jego powiększoną twarz. Mimowolnie uśmiechnął się i wstał. Purple widząc to, skrzywił się, co spotęgowało ból. Jęknął głucho.

- Coś czuję, że to koniec grania – dodał Dino odchodząc. – Marnowanie paliwa nigdy nie podobało się Wampirowi, teraz dobierze się grajkom do dupy. I tyle. Sami sobie narobiliście kłopotów.

Ledwo majaczące w oddali karłowate drzewa kołysały się energicznie. Zimny, przeszywający górski wiatr wciąż sprawiał przyjemność w każdej chwili, gdy się pojawiał, jednak nikt nie skakał z radości. Dino uważał, że powinno to ochładzać temperamenty, lecz wszystko wyglądało jak wielka beczka prochu, która może wybuchnąć lada moment. Bez ostrzeżenia, rzecz jasna.



- Oho – powiedział Burns i podrapał się nerwowo w tył głowy. – Nadają, nadają jakby mieli darmowe międzymiastowe. I ktoś się zbliża. Bez wątpienia.

- Nie wysilaj się – powiedział Wampir. – Widać ich nawet przez lornetkę. Piękna, psia krew, górska pogoda. Jesteśmy tu jak na talerzu. Ale oni też. I nie sądzę, aby mieli dobre zamiary.

W oddali widniały już wzbijające kurz pojazdy. Lekkie, przystosowane do pościgów, całe w ciemnych barwach i pyle. A w nich ponad dwudziestu ludzi, bez wątpienia uzbrojonych, choć z tej odległości nie było można jeszcze tego zobaczyć. Jechały na oko luźnym, lecz niezmieniającym się szykiem. Widać było, że podobne akcje to dla nich nie pierwszyzna.

Wampir zmarszczył czoło i odłożył lornetkę.

- Trzeba skierować się w drzewa – powiedział głosem spokojnym, niewspółgrającym z wyrazem jego twarzy. – I tak nas dopadną, ale z tymi jeszcze możemy sobie poradzić. Tak. Poradzimy sobie. Nie tak wielu. Mamy co najmniej trzykrotną przewagę. A w drzewach kolejni nas nie wytropią. Zajmij się tym. Ja zacznę rozdzielać broń. Słabo oceniają nasze możliwości.

Spokojnym krokiem oddalił się i ruszył w głąb karawany. Burns prędko uruchomił syreny i dał znak do zmiany kierunku. Rozejrzał się dookoła i gdy upewnił się, że nikogo nie ma, przeżegnał się, po czym zaklął paskudnie i zajął się kierowaniem pojazdów w drzewa.

- Mam nadzieję, że faktycznie słabo...



Złamaliście prawa Zurych. Miasto wyżywiło was, pozwoliło wam żyć, a wy z bezczelnością skaziliście je, złamaliście prawo i wystawiliście na niebezpieczeństwo, przez lekkomyślne złamanie kwarantanny. Poddajcie się dobrowolnie, a nic wam się nie stanie.”

- Pieprzenie – powiedziała Lees i chwyciła podawaną jej broń. – Nie wyglądają na ludzi z miasta. Jak dla mnie to jakiś rodzaj bandytów, piratów. Wiedzą, że nikt się nami nie zainteresuje. Nie po tym wszystkim.

- A mnie – powiedział Dino i sprawdził magazynek, - naprawdę to wali.



- Dobra – krzyknął Wampir wymachując rękoma. – Niezdolni do walki i nieuzbrojeni, niech schowają się w pojazdach. Leżąc! Kierowcy niech uformują krąg, byle szybko. Nie ma już czasu na ucieczkę, przez grupkę degeneratów będziemy musieli walczyć. Nie ociągać się!

Z przestrachem w oczach, poszukiwacze zaczęli wypełniać polecenia. Niektórzy żwawiej, pewniej, inni powoli, ociężale. Ze strachem.

Zielarz prędko uwijał się wynosząc z autobusu, robiącego wraz z innymi pojazdami za tarczę, swoje przyrządy, próbki, preparaty i cały swój śmietnik, którego stworzenie zajęło mu całe miesiące i do którego był szczególnie mocno przywiązany. Prorok, wciąż z kwaśną miną, wysłuchiwał szeptów niektórych i odpowiadał im, starając się uśmiechać. Sam dostał strzelbę myśliwską, lecz wątpliwym było, czy jej użyje.

Mesjasz przez jakiś czas krążył między uwijającymi się poszukiwaczami i przepowiadał wszystkim śmierć i potępienie wieczne, aż ktoś go związał i schował w którymś z pojazdów. Ten przez jakiś czas obijał się o ściany, lecz w końcu dał za wygraną, za pewne układając w myślach kolejne kazanie, niezależnie od tego, komu miałby je głosić.

Dino stanął za ciężarówką na znalezione przedmioty. Obok niego stała Lees. Pewna, spokojna, skupiona. Trochę dalej Purple, z najmniejszym chyba i w najgorszym stanie pistoletem. Czasem spoglądał na niego niepewnie i klął cicho, lecz starał się zachować spokój i zimną krew. Mimo to Dino widział, że drżą mu ręce, a oczy chodzą jak oszalałe. Nawet bardziej niż zwykle.

Dało się już słyszeć nadjeżdżające pojazdy, przekleństwa i groźby. Pierwsze wystrzały z karabinów. I pierwszy huk. Kurz drastycznie zmniejszył widoczność.

Ktoś zawył, a ziemia z kamieniami przysypała Dino. Otrząsnął się szybko i nie odwracając się za siebie nacisnął spust oddając strzał na oślep. Lees była odważniejsza. Klęcząc, skupiona celowała i oddawała strzały krótkimi seriami. Ktoś krzyknął, coś huknęło, sypnęło piachem. Walka trwała.

- Nie pozwólcie im się przedostać do środka! – krzyczał Wampir. Chwycił granat i przerzucił go ponad dachami pojazdów. Huknęło, podmuch owiał walczących. – Trzymajcie linię!

Było dobrze, tak przynajmniej uważał Dino. Trzymali się na dystans. Nic nie mogli zrobić. Nie było pożaru. Byli co prawda jacyś jęczący ranni, lecz nie widział zwłok. Wciąż stali na nogach w swoim niemalże westernowym kręgu. Było dobrze. Było...

Nagły ryk silnika i huk uprzytomnił Dino. Odskoczył unikając zmiażdżenia. Ciężarówka za którą stali, została uderzona z wielką siłą i padła na ziemię. Rozległy się przekleństwa, wrzask, a po przewróconym pojeździe wbiegli ubrani na czarno ludzie. Krzycząc niewyraźnie rozpoczęli strzelać. Cholernie celnie strzelać. Już po pierwszych strzałach, było można dostrzec martwych poszukiwaczy.

Dino zgłupiał. Ręce mu drżały, a nogi nie chciały go słuchać. Czuł, że może zaraz zginąć, że...

Usłyszał płacz. Lees też musiała go usłyszeć, gdyż pociągnęła go za rękaw i wskazała palcem ciężarówkę. Nagle wszystko stało się oczywistsze. Dino chwycił za broń i strzelił w kierunku napastników. Jeden przewrócił się i wrzasnął, drugi nie miał prawa nawet krzyczeć. Dino przeskoczył prędko leżące zwłoki, nie zastanawiając się, do kogo należały, prędko, kopnięciem, otworzył drzwi ciężarówki. Lees zanurkowała w ciemnym, zgniecionym, wnętrzu, a Dino bronił się zaciekle. I bronił jej, tak jak powinno być.

Po chwili z ciemności wyłoniła się mała rączka. Dino wyciągnął dziecko i usadził obok, wciąż starając się nie dopuścić tu nikogo.

Ale ogień słabł. Ktoś wygrywał. Ktoś przegrywał.

- Dobrze, dobrze – ryczał Wampir. – Zaraz ich wyrzucimy!

Druga rączka. Przestraszona, tępawa buzia.

- Nie patrzcie – powiedziała Lees. – Tam są brzydkie rzeczy.

„Brzydkie rzeczy!” – pomyślał Dino i oddał kolejną serię. Rozejrzał się. Na ziemi leżało już sporo ciał. Szczęśliwie większość była ubrana na czarno

Ktoś krzyknął w nieznanym Dino języku i reszta napastników wycofała się i wróciła do pojazdów, po czym prędko oddaliła się, strzelając jeszcze na oślep przez jakiś czas.

Do Lees podbiegła jakaś kobieta i przytuliła maluchy. Te wybuchły tłumionym dotychczas płaczem, a po chwili dołączyła do nich także owa opiekunka. Ryczeli przytuleni, nie wiedząc do końca, co właściwie dzieje się wokół nich ani, tym bardziej, dlaczego.

Dino wstał i otrzepał się z pyłu. Spojrzał na Lees. Ta spokojnym krokiem kierowała się do leżących na ziemi ciał. Jedno było czarno odziane i leżało na innym. Spod niego wystawały długie włosy.

- Purple – jęknął Dino i podbiegł, wyprzedzając Lees. Kopnięciem odepchnął czarnego i spojrzał na Purple. Ten w jednej, zakrwawionej, ręce trzymał pistolet. W drugiej kurczowo ściskał słoik. Dyszał ciężko i z niedowierzaniem wpatrywał się w towarzysza.

- Nic nie jest? – zapytał Dino klęcząc przy nim i wyjmując z jego rąk broń i słoik. Mucha zabrzęczała z przejęciem i usiadła na dnie, obmacując swoją ssawką jakiś okruch, wrzucony jej tam przez dobrego pana.

- Nie... – odpowiedział drżącym głosem po chwili Purple. – Chyba nie... Zabiłem go... kiedy chciał ukraść muchę... Zabiłem...

- Tak, tak... – przytaknął Dino i zaczął sprawdzać stan przyjaciela. – Muchę, jasne... cóż. Wydaje mi się, do cholery, że cię nie trafili, dupku. Wstawaj więc!

Purple usiadł i nieprzytomnym wzrokiem zatoczył dookoła, po czym spojrzał na Dino.

- Wygraliśmy?

Ten nie odpowiedział, tylko sam też rozejrzał się dookoła. Gdzieś walało się potłuczone szkło, z przewróconej ciężarówki wypadło kilka puszek z żarciem. Na suchym pyle widać było plamy krwi. Czarno odziane ciała zostały już rzucone na stos, broń na osobny. Kilka osób przeszukiwało zwłoki, ściągało elementy garderoby, buty. Dino przysiadł na ziemi.

Były też zwłoki poszukiwaczy. Sześć. Nad każdym z nich ktoś płakał, a przynajmniej litował się, współczuł, może modlił. Ale i zazdrościł. Dla tych kilku osób był to koniec piekła. Koniec drogi.

Zielarz z krzykiem i bandażami biegał od jednego rannego, do drugiego i wydawał polecenia. Opatrywał, zszywał, oglądał. Czasem klął, co w jego ustach nie wypadało naturalnie, czasem niemalże płakał. Jasnym było, że na sześciu trupach się nie skończy.

Prorok z kolei wolnym krokiem krążył. Odmawiał modlitwy, pocieszał ze smętnym wyrazem twarzy. Teraz zamysł Wampira, czemu tę dwójkę trzyma tak blisko siebie, wydał się Dino oczywisty i prosty. W końcu ich dowódca musiał być żołnierzem. Kto inny mógłby t przewidzieć i tak nimi pokierować?

Sam Wampir znikł prędko i rozporządził tylko zebrać broń, przypilnować by przeszukiwanie zwłok przebiegało w jakimś porządku, z zachowaniem choćby resztki ludzkich emocji. Jego ludzie zrobili to chłodno, profesjonalnie. Bez zbędnych słów.

I po półtorej godzinie wszystko wróciło do normy. Byli na kołach, z tobołami na plecach i szli przed siebie. Do jakiegoś kolejnego egzotycznego punktu, który wybrali za nich mądrzejsi z Wampirem na czele.

Ale było zdecydowanie ciszej niż zwykle.




Dziennik Dino X



Nie będę odkrywczy, jak napiszę coś o śmierci... Więc nie będę pisał. Szczególnie, że widząc po ilości rannych, ta będzie nam towarzyszyć jeszcze przez wiele dni... A jak nie rany, to wykończy nas nowotwór.

Zabawne. Oswoiłem się z tą myślą.

Nie jestem żołnierzem. Z bronią nigdy, przed karawaną, się nie stykałem... Na początku Wampir kładł na to nacisk. Pytaliśmy po co. Teraz już wiemy. Wiedzieliśmy z resztą już wcześniej. Myśleliśmy, jak to „głupie ludzie”, że raz dwa, przyjedzie wojsko, zabierze nas do domów i będziemy sobie mieszkali i weekendy na groby rodziny chodzili... Jakie groby! O tym nie myśleliśmy.

Miało być normalnie.

A tutaj gówno. Gówno! Gówno! Gówno! Pamiętam, że do wymiany ognia doszło już na tydzień po rozpoczęciu tułaczki... Całe szczęście nie musiałem walczyć, była to niewielka sprzeczka. Ale huk, krew, wrzeszczący Wampir. I te oczy. Oczy ludzi, którzy poszli zabijać i wrócili. Bo gdyby oni nie zabili, sami by zginęli, a w raz z nimi inni. Ja też.

Pamiętam, jak przytuliłem Lees. Drżała. Była ciepła. Pachniała zmęczeniem. Łzy powoli spływały jej po pięknej, łagodnej twarzy. Przytuliłem ją. Sam też drżałem. Bałem się jak cholera. Ale byliśmy razem. Teraz, gdy jest po bitwie, też się boję. Zawsze się bałem bólu. Jak większość z nas. Ale jestem sam. Siedzę i coś sobie bazgram, a Lees wraz z innymi ludźmi Wampira dogląda nowej broni.

Moja Lees... Zmieniła się.

Szkoda, że ja tak nie potrafię. Tak jak ona zapomnieć o strachu, rzucić się z bronią między walczących i strzelać do napastników bez mrugnięcia powieką. Nie bać się niczego...

Choć wolałbym zachować swój strach, instynkt samozachowawczy, ale i by Lees go miała. By poczuła potrzebę wtulenia się we mnie i...

Za długo to trwa. Za długo jesteśmy pojedynczymi jednostkami. Beznadziejnymi. Za długo.

Pójdę spać. Jestem zmęczony. I źle się czuje.

Coś chyba mi w płucach siedzi. Chyba, nie znam się na anatomii.




Rozdział jedenasty



Karawana leniwie poruszała się przed siebie. Wjazd do lasu nie wywołał właściwie żadnych reakcji, a jedynymi dającymi się słyszeć członkami wyprawy, byli jęczący ranni i Mesjasz, który po rozwiązaniu na nowo zaczął głosić apokalipsę i szukać zaczepki, lecz tym razem został zignorowany, więc po jakimś czasie umilkł i zaczął coś mamrotać pod nosem. Czy to modlitwę, czy układał kolejne mowy, czy gawędził sam ze sobą, było zagadką, której nikt rozwiązywać nie miał zamiaru.

Dino szedł wypatrując wzrokiem Lees, albo chociaż Purple. Znudziło mu się maszerowanie w ciszy i pogrzebowy nastrój. Ku jemu zdziwieniu pierwszą osobą, która się do niego odezwała był Prorok. Podszedł powoli z ciągle cierpiącą miną, lecz był wyraźnie poważniejszy.

- Można? – zapytał i nie czekając na odpowiedź podszedł bliżej. - Wybacz mi, synu, naszą poprzednią rozmowę. Sam nie jestem pewny, co wtedy mówiłem, ale pewnie nic mądrego.

Dino milczał, jednak słuchał uważnie. Stary kapelan zdawał się być nadzwyczaj logiczny.

- Nie będę krył, moja legenda ucierpiała przy strzelaninie i mój odwyk chyba nieco przyspieszy – uśmiechnął się krzywo. – Cała aparatura kompletowana przy nakładzie pracy dobrych ludzi rozprysła się w tysiące kawałków... No nic. Od dzisiaj będę tym smętnym zakonnikiem jakim powinienem chyba być. Boże! Jak dawno ja się tym nie zajmowałem, posługiwaniem Panu...

- A co mi do tego? – zapytał wyraźnie zirytowany Dino i poprawił bagaż.

- Nic. Chciałem przeprosić... Ehhh... Muszę jeszcze znaleźć twojego przyjaciela. Mu chyba też dogadałem... Za tego obrzydliwego robala.

- Tak, to obrzydliwe – uśmiechnął się niepewnie Dino. – Ale widzi ojciec, żadna to sekta...

- Wiem, wiem... Jestem już stary i głupieje. Jednak na widok tego tam – wskazał na Mesjasza, który zareagował na to wystawieniem środkowego palca i stekiem przekleństw, - dziękuję Panu, że mam jeszcze na tyle poukładane, że mogę przed śmiercią trochę naprawić. Zacznę od przepraszania, skoro trzeźwość mam już zapewnioną – skończył kwaśno.

Dino milczał chwilę i obserwował niewysokiego kapelana i jego niezgrabny chód.

- A gdzie tam mówić o śmierci? – przerwał ciszę.

- Ty, młody – odpowiedział mu Prorok, - może śmierci nie widzisz, ale ja, na przykład, już nie czuję palców. Z trudnością nimi poruszam. Coś mi siedzi... Nie wiem, mózg uciska, nerwy... Nie znam się... – zamilkł na chwilę i spojrzał na Dino. – Widzę po twojej twarzy, że ciebie też coś martwi. Jeśli masz podobnie, nie bój się. Pan ci pomoże, ale... i tutaj masz na kogo liczyć, na przyjaciół, towarzyszy... A mamy to, co mamy, co zgotowali nam inni. Nic nie zmienimy, więc żyjmy jak najlepiej umiemy.

Dino westchnął, ale nie skomentował kazania. Nie chciał zniechęcić Proroka do nowo obranej ścieżki. Lepsze to niż zrzędzenie obłąkanego pijaka.

- A jak mam to robić? By było lepiej?

- Nie wiem – odpowiedział smutno Prorok. – Jestem trzeźwy od ledwo kilku godzin. Jeszcze nie poznałem na tyle tego świata.

Mieszane uczucia wypełniły wnętrze Dino.



- Chmura.

- Co?

- Chmura.

Zwiadowca wskazał palcem na ciemną plamę przed nimi. Gęsta, czarna chmura kotłowała się energicznie.

- Co to?

- Obawiam się, że te same robaki, co ostatnio.

- Komary?

- Aha – przytaknął zwiadowca. – Nie mam pewności, ale ja na pewno się tam nie zbliżę. Nie ma bata.

Wampir dał znak Burnsowi, by przyniósł miotacze ognia i odprawił zwiadowcę.

- Doktorze Dare, nie radziłbym tam się zbliżać – zwrócił się do stojącego nieopodal Zielarza. Medyk zajęty był opatrywaniem nogi jednemu z walczących. – Jesteś nam teraz szczególnie potrzebny.

Zielarz milczał. Skończył opatrunek i otarł rękawem twarz.

- Będę miał mój kombinezon – powiedział po chwili. – Co może mi się stać?

- Tamci też mieli...

- One są zawodne. Mój nie. Nie ma powodu do obaw. Dla nauki trzeba poświęceń.

Wampir patrzył na niego. Wyraz jego twarzy nie zdradzał, czy jest zły, czy może boi się o Dare i karawanę.

- Wolałbym, żebyś został – przerwał milczenie po chwili. – Wielu rannych czeka na pomoc. Wielu bez niej zginie. I wielu nawet z nią pożegna się z życiem. Nie ma potrzeby ryzykować. Robale jeszcze się trafią. Zobaczysz. Te zaraz spalimy.

- Muszę – powiedział z naciskiem zielarz. – Proszę mi wybaczyć, ale... muszę. Powiedzmy, że to sprawa wiary.

Odwrócił się na pięcie i odszedł powoli. Wampir patrzył jak doktor się oddala.

- Sprawa wiary – powiedział do siebie. – Czy tylko ja tu widzę, że możemy liczyć tylko na siebie?

- Mówił coś pan? – zapytał opatrzony, próbując wstać.

Wampir zaprzeczył ruchem głowy i poszedł zobaczyć, czy Burns znalazł już miotacze. W zamęcie wynikłym z ucieczki i walki wiele rzeczy zmieniło swoje miejsce.



Zielarz w swoim niezgrabnym kostiumie stał niedaleko od kotłowiska. Wyglądał na lekko zdenerwowanego, lecz mimo to szedł zdecydowanie przed siebie.

- Słyszysz mnie? – zapytał Wampir, trzymając w ręce mikrofon radia.

- Tak – odpowiedział trzeszczący głos Dare. – Nie ma potrzeby, by się o mnie martwić.

- Obyś miał rację.

Gdy Zielarz był około pięć metrów przed kotłowiskiem owadów, te otoczyły go. Dare wyciągnął przezroczysty pojemnik i zamknął w nim kilka robali.

- To niesamowite – powiedział z radia niewyraźny głos. – To doprawdy niewiarygodne...

Sygnał urwał się nagle. Wampir spojrzał na Burnsa, a ten tylko wzruszył ramionami. Zielarza zdawał się być spokojny, lecz i tak narastało napięcie.

- Dobra, bierzmy miotacze i zbliżmy się. Tylko ostrożnie – rozkazał Wampir i sam też wziął jeden. Butle ciężyły mu na plecach. Westchnął tylko i ruszyli do przodu.

Nagle zielarz odskoczył i przewrócił się na ziemię. Nie było potrzeba innego sygnału by rozpocząć atak. Z wylotów broni buchnęły płomienie.

- Uważajcie na doktora! – wrzasnął Wampir.

Nagle kotłowisko, częściowo spalone, uniosło się i zaczęło lecieć na nich. Spłaszczyło się, uniemożliwiając jednoczesne palenie całej jego powierzchni. Ktoś wrzasnął. Wampir odwrócił się i zobaczył, jak jeden z jego towarzyszy pada na ziemię oblepiony czarnymi i ruchliwymi ciałami owadów. Z jego rąk wypadł miotacz i płomień zgasł. Po chwili owady pokryły i go szczelną warstwą.

- Zróbmy coś – krzyknął drugi, ale Wampir stał zdezorientowany, wciąż paląc resztę owadów dużym płomieniem.

- Przestańcie! – zawołał Zielarz z ziemi. Chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz jego słowa zagłuszył huk eksplodujących butli z paliwem miotaczy. Przerażający podmuch gorąca rzucił Wampirem o ziemię.

Na miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą leżał jeden z ratowników, teraz znajdowała się wielka kula ognia. Duszący swąd palonego ciała i napalmu wypełnił powietrze. Wampir niezdarnie wstał na nogi i na wpół ogłuszony zaczął chwiejnie biec w kierunku karawany. Po drodze odrzucił butle. Naprzeciw wybiegło kilku innych ludzi.

Później dowódcy pociemniało przed oczyma i padł na ziemię.



Zielarza podmuch ognia odrzucił w kierunku, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się chmara komarów, a teraz było ich już niewiele. Leżąc na boku dostrzegł sprawcę jego pierwszego upadku – niewielką, zielonobrunatną jaszczurkę. Ta wpatrywała się w niego badawczo kręcąc łebkiem. Uśmiechnął się. Odwrócił wzrok i dostrzegł, że w podobnych zwierzątkach jest większość drzew. Małe gady skakały z nich, w locie otwierając szerokie pyszczki i łapiąc czarne owady.

Uśmiechnął się ponownie. Miał rację. Przyroda przetrwała ich kataklizm.

Po chwili zakręciło mu się w głowie i wszystkie kontury rozmyły się, tworząc jedną, nieprzeniknioną ciemność. Czuł jak podnoszą go czyjeś ręce, ale nie dbał o to. Już wszystko było dobrze. Było dobrze.



- Co z nimi? – głos był odległy. Bardzo odległy.

- Chyba nic... ale nie jestem pewna – słowa kobiety również były gdzieś daleko. – Wydaje mi się, że są cali... to huk... Tak myślę.

- Nic. Pilnuj ich. Poszukam, popytam. Może ktoś się na tym zna.



Dziennik Dino XI



Komary. To nasze przekleństwo, wychodzi na to. Nawet gdy one nas nie atakują, my musieliśmy się w nie wpieprzyć i sami sobie narobić kłopotu.

Bilans?

Jedna osoba martwa. Jeden miotacz ognia doszczętnie zniszczony. Jedna osoba mocno poparzona. Drugi miotacz ognia uszkodzony. Nieprzytomny dowódca. Nieprzytomny medyk.

Środek lasu. Pościg na karku.

Prorok wszystkiemu przypatrywał się badawczo i ze spokojem. Widziałem to. Może mówił prawdę, że nie zna tego świata... Nie chce mi się wierzyć, ale... Sprawiał wrażenie, jakby chciał to zrozumieć... Staruch. Teraz nie potrzebujemy modlących się darmozjadów, ale kogoś, kto uratuje nasze tyłki.

Jest cholernie nieciekawie.

I obawiam się, że to dopiero początek.

CDN
 

Reynevan

de Tréville
Dołączył
30.10.2004
Posty
1999
Szlag mnie trafi przy Tobie Gothi ;P...
PISZ CD!
Dosłownie, jak pojawiają się kolejne rozdziały, to człowieka zwija z ciekawości. A czekanie na kolejne trochę zajmuje, hę? Pisz, błagam, bo to tak wciąga, że aż schizofrenia bierze ;P... Genialne, super, wypas, odjazd, fajne, zajebiste, czad, cool, bomba, mistrzostwo, etc... więcej określeń jakoś wyciągnąć nie mogę z łba xD...

Tylko trochę literów się wkradło, ale dwie chyba? Jak czytałem, to jednak nie zwracałem na to specjalnej uwagi. Czyta się tak świetnie, że nic nie jest w stanie rozproszyć uwagi czytającego od przedstawionej akcji...
 

Dragomir

Adam Konopka
Weteran
Dołączył
25.9.2004
Posty
2527
Bardzo ciekawe, nie pozwala oderwać się od czytania Błędów nie zauważyłem, ba nawet jakby były to nic z tego, bo całokształtu nie psuje. Uwagi? Chcemy ciągu dalszego :p

Zwłaszcza jeśli ten Zurych ma łączność, to powinien powiadomić inne miasta w regionie, że Karawana Muchy zakłóca spokój.

Pozdrawiam i oczekuję na CD :p
 

Cisu

Member
Dołączył
2.7.2005
Posty
852
Oj, Gothi, znowu dałeś nam tu pokaz pięknej literatury xD. To jest więcej niż zajebiste :D. Normalnie nie mogę się doczekać, co będzie dalej ;). Pisz jak najszybciej. Ja błędów się nie dopatrzałem.
 

Wismerin120

Zastępca Przywódcy Leśników
Dołączył
15.7.2005
Posty
327
Właśnie przeczytałem Jedenasty rozdział i jak zawsze jestem po wrażeniem. :) Cały czas tekst trzyma w napięciu, no tak jak wyżej czyta się naprawdę suuuper, takiego opo to gothic.up jeszcze nie widziało, to poprostu jest cudowne. :D
Mam nadzieje, że CD napiszesz jak najszybciej, bo naprawdę czyta się swietnie.
 

Adjes

New Member
Dołączył
17.7.2008
Posty
8
krótkie pytanie - planowany jest dalszy ciąg? bo na stronie jakoś zbyt dużo życia nie widać...
 
Do góry Bottom