Rozdział siódmy
Pożegnanie z Hikarim było krótkie, bo i brakowało powodu by je przeciągać. Poza tym ani miejsce czy czas nieodpowiedni do czułości i zbytecznych słów. Tułaczka. Spora część karawany nieokreślenie mamrotała, krążyły coraz to bardziej fantastyczne plotki o tajemniczym miejscu i większość zdecydowanie żałowała, że nie miała okazji dostać się do środka, niezależnie od tego, co mogło okazać prawdą, a co nie. Ale były i dobre strony całego zajścia. Watanabe, tak jak obiecał, obdarował wszystkich swoimi niewielkimi zapasami, zaledwie garścią na osobę wśród wynędzniałych poszukiwaczy, lecz i tak zaskarbił sobie dzięki temu uwielbienie wielu. Niewielkie porcje świeżych, bądź prawie świeżych, lecz zawsze będących nutką świeżości w zepsutym środowisku, owoców. Mimo iż było to naprawdę niewiele, odegnało do groźbę grupowego niezadowolenia. Choćby na chwilę. Wampir dostał jeszcze dodatkowo jakiś pakunek, który upchnął ukradkiem śród swoich rzeczy i nie kwapił się opowiedzieć, czym on jest, jednak zapatrzony w owocach tłumek zignorował niemal całkowicie te zdarzenie. Dino spostrzegł, że wręczaniu podarunku towarzyszyła jakaś aura powagi, coś czego nie należało przerywać... Jednak wszyscy musieli wyruszyć. Zaopatrzeni w trochę wody, trochę leków i trochę świeżych przeżyć zaczęli kierować się w stronę Alp. Najkrótszą drogą, na przełaj. Dawało to około dziesięciu dni wędrowania wśród zdradzieckiej kniei, nie mniej zagrożenie ze strony tubylców malało.
Z żalem w oczach żegnali budynek, szklarnię, ogrodzenie i wielką antenę. Ci bardziej wtajemniczeni żegnali także prysznice, kanapy, uczucie czystości. Jednak nastrój nie był fatalny. Dom, symbol normalności, a wciąż żywy, zamieszkały. Mimo iż czekały ich długie dni marszu, który choć monotonny, został urozmaicony w rzadki w owych czasach sposób – przez spotkanie samotnego wędrowca.
Żywego wędrowca.
- Lees? – głos Purple wyrażał zarówno zdziwienie jak i pewną pretensję.
- Tak?
- Czemu nie powiemy po prostu o naszym... znalezisku. Wampir na pewno będzie wiedział, co należy zrobić.
Lees spojrzała na niego zza szkiełek maski i ze spokojem odpowiedziała:
- Nie kuśmy losu... Poza tym kto wie co komuś strzeli do łba, jak się wieść rozniesie, co? Najwyżej, jeśli zdecydujemy się wracać, powie się to, aby ominąć te cholerne miejsce. Nie, nie potrzebujemy teraz dodatkowych problemów.
- Ale...
- Purple – powiedziała stanowczo Lees i potarła przez maskę czoło, – to teraz nie nasza sprawa. I lepiej siedź cicho. Lubię cię, cholera, ale dam ci w ryj, jak tym razem piśniesz choćby o sylabę za wiele.
Purple zamilkł i spuścił wzrok jak skarcony uczeń, po czym cicho powiedział:
- A pomyśleć, że wydawałaś mi się tak miłą dziewczynką...
Lees nie musiała na niego spoglądać, by wiedzieć, jaki wyraz twarzy teraz przybiera. Od razu poczuła się lepiej. Może Purple był paplą, ale choć trochę rozumu miał. I jakby nie patrzeć, był w porządku. A to cenna rzecz w podobnych okolicznościach.
- Panie Herman?
Wampir odłożył, noszącą ślady używania, brzytwę, przejrzał się krytycznie w lusterku i narzucił na siebie płaszcz, po czym skinął na podwładnego.
- Coś wypatrzyliśmy... to człowiek.
- Martwy?
- W tym sęk – odparł po chwili z odrobiną dezorientacji w głosie. – Ten żyje i kręci się w kółko.
- Gdzie jest teraz? – Wampir nie uznał za potrzebne popisywanie się w tej sytuacji bogactwem języka.
- Za jakieś dziesięć minut się z nim spotkamy... Stoi tuż przy wejściu do lasu.
- A więc, do cholery, nie ktoś zobaczy, o co chodzi!
Mężczyzna odbiegł, a po chwili rozległ się warkot odjeżdżających maszyn. Wampir westchnął i raz jeszcze przejrzał się w lusterku. Przejechał palcami po długiej bliźnie biegnącej wzdłuż czoła, po czym zaklął. Rozejrzał się po wnętrzu ciężarówki, w której siedział. Kupa złomu, dziwnych, ciężkich do zidentyfikowania śmieci, to wszystko co mieli na sprzedaż. Był tam toster, dziecięcy rowerek, patelnia, kalkulator... kupa rzeczy tworzących kiedyś szarą codzienność, teraz zebrana bez ładu na przyczepie ciężarówki, tuż obok człowieka, który nie powinien żyć... Wampir sięgnął pamięcią wstecz, do owej kuli, która musnęła jego głowę nawet nie naruszając czaszki, a pozostawiając paskudną szramę. Pamiętał swój krzyk, odgłos upadającej broni, nawoływania towarzyszy do ucieczki. Później były światła, kajdanki na nadgarstkach i ta myśl: „Spieprzyłem sobie życie”. I zaledwie miesiąc później się zaczęło. Był akurat przewożony do więzienia, kiedy w ogólnym zamęcie doszło do stłuczki. Wyrwał się i uciekł. I trafił tu.
Od zawsze miał zdolności przywódcze. Od piaskownicy. Tylko źle je spożytkował. Poszedł do wojska, gdzie militaria interesowały go tylko w wymiarze ich ceny. Interes się kręcił, gangi, jacyś dziwni ludzie, typy spod ciemnej gwiazdy... Wszyscy chcieli coś dostać. Pieniądze wlatywały same do jego kieszeni. Ale wszystko musiało się skończyć. Strzelanina, rana, sąd, więzienie...
I tutaj. Na pustkowiu odkupienie win.
„Ale czy to powinienem być ja? – pomyślał i schował lusterko. – Czy taki nikt powinien zasługiwać na ich wdzięczność?”
Wampir zapiął płaszcz i zawiązał sobie na twarz chustę.
Strasznie kurzyło.
Człowiek, dokładniej starszy mężczyzna, nie miał na sobie nic, co mogłoby go chronić przed niesprzyjającymi warunkami. Siwy, długowłosy i długobrody, wodzący wszędzie nieprzytomnym, mętnym wzrokiem i wygadujący jakieś bzdury, był najoczywistszym w świecie przykładem schorzenia umysłowego. Doszukiwanie się czy to sprawka nowotworu, czy choroba wrodzona, czy mająca jakiekolwiek inne przyczyny, było niepotrzebne. Większy problem stanowiło, co należało z nim zrobić.
Stawiał niesamowity opór przy dociąganiu go do karawany, nie mniej odwodnienie i osłabienie organizmu zrobiły swoje. Po kilkunastu minutach szamotaniny utracił przytomność. Zawołany prędko Zielarz nie stwierdził żadnych groźnych obrażeń, poza wyraźnym w kilku miejscach rakiem skóry, co nie stanowiło czegoś, czemu należałoby się dziwić, po człowieku znalezionym na skraju lasu, dającego powód do szaleństwa licznikom Geigera.
Staruszek drzemał spokojnie, choć wyraźnie odbiła na nim swoje piętno samotna tułaczka, której przyczyna wcale nie była taka tajemnicza. Chory umysłowo mężczyzna najpewniej został porzucony, gdyż stanowił balast. Jak zwykły śmieć. Stało się to oczywiste, zaraz po przyniesieniu go między ludzi. Wielu od razu wybuchło gniewem i żądało wyrzucenia go, by nie odbierał im ich cenny zapasów, jednak Wampir zdecydowanie sprzeciwił się tym żądaniom i uciszył odrobinę rozgardiasz.
- Wiesz co, Dino? – powiedział Purple wypluwając pestkę od jednej z ostatnich wiśni na ziemię. – Oni w sumie dobrze gadają... ale z drugiej strony, to jest niemoralne.
- Co ty nie powiesz? – powiedział Dino i pogładził dłonią nowego dinozaura na swoim okryciu. – Moralne, niemoralne... mniejsza o to. Ja faktycznie nie chcę mniej jeść.
- Przecież to jeden dziadyga? Poza tym wątpię, aby pożył długo po tym spacerku.
- Purple! – zawołał ktoś. – Wszystkie pestki mieliście mi dostarczać – powiedział z nieszczęśliwą miną Zielarz.
- Sorry, doktorku – odpowiedział Purple i wyszczerzył się do zbierającego z ziemi nasiona naukowca, po czym wypluł kolejną pestkę. – A wiesz, że już zaczęli się zakładać jak długo tu pobędzie? O owoce. Durnie, ledwo dostali coś lepszego i już kombinują...
Dino coś burknął i przyjrzał się zbiorowisku wokół ciężarówki, gdzie wniesiono nieszczęśnika. Ruch był wyraźny, tak jak oburzenie. Ludzie Wampira co chwila zmagali się z którymś z wygłodniałych poszukiwaczy.
- Zdaje się, że zawołali Proroka – powiedziała Lees zbliżając się do nich. – Chyba staruszek nie nacieszy się naszym towarzystwem.
- Ha! – zawołał Purple wypluwając ostatnią pestkę. – Wspaniale! A już się martwiłem jak wypłacę grajkom należność, skoro moje wisienki właśnie się skończyły, ale widzę, że to oni pożegnają się z zapasami – wyszczerzył się i odszedł od nich gwiżdżąc fałszywie.
Milczeli chwilę wpatrując się w ludzi, kiedy Dino przerwał w końcu ciszę:
- Sterczący nade mną Prorok, nie jest moim wymarzonym obrazem przed śmiercią.
- Czepiasz się.
- To świr. I pijak!
Lees machnęła ręką, jakby chcąc powiedzieć, że i tak wie więcej i lepiej. Po chwili faktycznie do ciężarówki doczłapał Prorok. Smętna mina i wolne ruchy zdradzały, że brak prowiantu dotknął także kapelana i jego legendarną wytwórnię. Ledwo wszedł do środka, kiedy odezwały się zupełnie zdrowe i silne krzyki znajdy, po czym Prorok wyleciał i upadł na ziemię.
- Szatanie! – darł się staruszek do leżącego kapelana. – Idźże precz ode mnie, bo bliskie jest królestwo niebieskie i nie wejdą do niego takie pierdolone szumowiny jak ty! Przeklinam cię!
Prorok tylko się przeżegnał i zaczął kierować się na ubocze, podczas gdy znajda, ku uciesze oderwanych od kłótni poszukiwaczy, wciąż darła się za nim:
- ... i będzie płacz i zgrzytanie zębów i przepadną tacy ja ty...
Dino, nic nie mówiąc, odwrócił się i odszedł. Podróż zaczęła się nieciekawie.
Ta część lasu, przez którą dane im było przejść, nie różniła się wiele od poprzedniego etapu ich wędrówki. Podobne ciemne drzewa, podobne przejrzystsze powietrze i podobny niepokój spowodowany każdym szumem. Mimo ostrzeżeń Watanabe największym mieszkańcem lasu jakiego spotkali, była żaba z dodatkową parą bezładnych kończyn, które choć bez wątpienia przeszkadzały, pozwoliły jej wyrosnąć. Jednak widok ten nikogo nie pocieszył. Żaba świadczyła o bliskości wody, a woda o bliskości komarów, co zmusiło karawanę do przyspieszenia kroku.
Kolejne dni dłużyły się urozmaicane mało ważnymi zdarzeniami. Znaleziony staruszek wrócił do sił i zaczął nawracać wszystkich dookoła, co jakiś czas wdając się w pojedynki na słowa z Prorokiem, które to stały się rozrywką dla wielu zwykłych członków eskapady. Purple stwierdził, że jeśli ich Prorok zasługuje na miano proroka, to znajda powinna zostać ogłoszona mesjaszem. Także tym razem trafił w gusta towarzyszy i w kilka dni Mesjasz stał się członkiem Karawany Muchy, a jego obecność wywoływała coraz mniejszy sprzeciw.
A wędrówka trwała.
Dziennik Dino VII
Ludzie.
Idziesz, spotykasz niedojdę. Niedowierzasz, bierzesz go pod swe skrzydła, karmisz, troszczysz się i myślisz – „jaki skurwysyn byłby zdolny do pozostawienia nieboraka samego wśród pustkowia”. Kończysz myśleć. Siadasz. Czujesz się głodny i spragniony. Chwytasz manierkę – pusta, chwytasz miskę – pusta. Wtedy myślisz – „zostawmy darmozjada”. Albo co gorsza – „zeżryjmy gnoja”. Nie. Aż tak źle jeszcze ze mną nie jest.
Później czujesz się wstrętnie i wcale nie bardziej syty. Bo czymże jest jedna osoba? A jednak odczuwasz do niej wstręt. Jest agresorem i pasożytem. Do tego upośledzonym, bądź zwariowanym pasożytem. A ty jesteś... cóż. Masz raka, umierasz, choć może jeszcze tego nie widać. W czym jesteś lepszy? Pewnie bezpłodny, bez możliwości pozostawienia po sobie spadku kulturalnego, bez możliwości żadnych. W ogóle. A jednak czujesz, że to ty powinieneś żyć, nie tamten znajda. Że to ja powinienem przeżyć. Ja. Bo ja jestem...
Staram się trzymać od tego z daleka. Staram się nie myśleć o tym, bo co mi to da? Nic. Staram się. Siadam i piszę, póki mam kartki w notatniku. Tak. Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Lees gdzieś się włóczy, szuka czegoś do roboty, Purple biega i zaciesza... A do kogo innego mam się zwrócić? To chore. Jest nas tutaj więcej, a myślę ciągle o tych samych osobach. Czemu?
Chyba wiem. Na początku, choć przyznam, że nigdy nie należałem do wygadanych osób, próbowałem pogadać, pocieszyć. Lees tak robiła. Też chciałem. Ona zawsze miała rację i miała lepsze pomysły. Moja mądra Lees... A oni tylko narzekali na siebie i nie chcieli słuchać, co do nich mówiłeś. Oni byli najważniejsi, oni najbardziej ucierpieli, a ty... ty miałeś słuchać i czuć ich ból. Jakbyś nie miał własnego bólu! Tak. To dlatego nie szukam z nimi kontaktu.
Co prawda jest tu kilka innych osób. Ot choćby nasi grajkowie. Zawsze pogodni i weseli. Przynajmniej tak wyglądają. Purple często z nimi spędza czas, ja tylko czasami coś bąknę. Krępuje mnie to. Chciałbym znaleźć więcej osób jak Lees. Nie pogodnych, ale i niezałamanych bezgranicznie. Żeby pogadać, żeby wymienić słowa. Głupoty? Może.
Eh. Co ja plotę?
Siedzę jak ta dupa i bazgram w notatniku. Podniosę głowę i wśród ciemnych, fioletowych drzew dostrzegę innych, jak siedzą z pochylonymi głowami, przy ogniu, przy sobie. Gdzieś w oddali ktoś brzdąka na gitarze, ktoś inny cicho dyskutuje...
Może to ja jestem tym najbardziej załamanym i to nie ja nie utrzymuję kontaktu, a inni mnie unikają, bo jestem egocentrycznym dupkiem.
Jak tak sobie pomyślę, to... to przestaje być takie oczywiste.
Dziwny jest ten świat. I my, ludzie jesteśmy dziwni.
A wędrówka trwa.
Rozdział ósmy
- Góry – powiedziała cicho Lees. Dino uśmiechnął się. Pamiętał ten głos, kiedyś mówiła tak częściej.
- Ano – przytaknął i splunął. Podmuch zwiększył widoczność przez moment. Dino nie chciał patrzyć na ślinę. Domyślał się jak wygląda. Z chwilowego zamyślenia otrząsnął go kolejny, brudny tym razem, podmuch. – No i już ich nie ma.
- Tak – odparła obojętnie Lees. – Tak. Chyba niedługo dotrzemy do tego cholernego miasta i pozbędziemy się tego złomu, najemy i ruszymy dalej.
Ale przez moment było widać góry. Nie były wyraźne, nie dało się stwierdzić, czy na ich szczytach były czyste, śnieżnobiałe czapy lodowe, ale to, że zbliżali się do gór, czuli od wczoraj. Teren stał się trudniejszy, a las zaczął się przerzedzać. Coraz częściej napotykali cudaczne skalne twory. No i temperatura. Było wyraźnie chłodniej - zasługa silniejszych i jakby czystszych wiatrów.
Do miasta dzielił ich jeszcze prawie dzień drogi, lecz cel podróży przestał być tylko kilkoma pustymi słowami. Stał się materialny. Ludzie Wampira od rana próbowali namierzyć sygnał radiowy, lecz jedyne co ustalili to nazwę miasta – Zurych. Lubiano nadawać podziemnym konstrukcją swojsko brzmiące nazwy. Jednak nazwa mówiła coś jeszcze – zbliżali się do szwajcarskiej placówki, choć tak naprawdę nie miało to tak wielkiego znaczenia. Teraz ludzie byli przede wszystkim ludźmi, a Karawana Muchy była neutralna. Chciała taką być.
Wraz ze zbliżaniem się do miasta, zaczęto dostrzegać ślady obecności ludzi. Asfaltowe drogi były w mniejszym stopniu przysypane pyłem, co świadczyło o przynajmniej sporadycznym ich używaniu. Korzystanie z nich przyspieszyło podróż, lecz wymagało wędrowania przez opuszczone miasta i wioski. A był to widok urzekający swoją grozą i nienaturalnością, ale także zwyczajnie straszny i przygnębiający.
Domy, urzędy, sklepy, świątynie – wszystko co kojarzyło się niegdyś ze spokojem i codziennością, teraz robiło upiorne wrażenie. Powybijane nierzadko szyby, pełne pyłu, niebezpieczne wnętrza. Na prowincjach, z dala od większych skupisk ludności, lub wręcz przeciwnie, w największych miastach, często mieszkańcy zostawali do końca i mieszkali mimo niebezpieczeństwa. Inne miasta, te bardziej znaczące, bliskie schronom, znane z bogactw były najstraszniejsze. Puste domy, walające się wszędzie, zniszczone przedmioty, które kiedyś, niczym małe cegiełki, składały się na gmach normalności, ślady włamań, plądrowania, ludzkiej głupoty. Opuszczone i martwe. Niczym grobowce. Pomnik stworzony tysiącom ludzi, dzięki którym największy koszmar ludzkości spełnił się, zadany z ich własnych rąk.
Dino nie znosił miast. Widział place zabaw, huśtawki poruszane przez wiatr, zardzewiałe karuzele i zjeżdżalnie. Czasem kości. Małe kosteczki dzieci, które zostały w miejscu zabaw i beztroski na całą wieczność. Czasem ich kości są zdeformowane, świadczące o tym, że dorastały w tej toksycznej atmosferze, czasem są zwykłe. Umarły nagle. Nie miały czasu myśleć... a może miały. Dino nienawidził tych miejsc. Zawsze wtedy stawała mu przed oczami Marcia. I cały ten obraz. Ona, biała kołdra, wykrzywiona twarzyczka i... Wtedy odwracał wzrok. Gwizdał, nerwowo szukał czegoś, denerwował się. Jednak gdyby podniósł głowę, dostrzegłby, że wszyscy tak reagują. Prawie wszyscy. No i pozostawała myśl – kto pozostawia malutkie, dziecięce ciałka w tak widocznym miejscu? Co tam się właściwie stało?
Wtedy zrozumiał, czemu ktoś mógł pozostawić Mesjasza na pustkowiu. Słyszał jego słowa. Spojrzał na niego spode łba i zrozumiał, że będzie musiał go nienawidzić.
- Te dzieci – wrzeszczał, opluwając się cały – starcy, kobiety, niemowlęta. Małe, niewinne dzieci, powiadacie! Doprowadziliście, że nawet małe dzieci przestały być niewinne. Stały się nasieniem złego, tak jak i wy. Przestaliście tworzyć dobro, zaczęliście produkować zło! Bóg to dostrzegł! I UKARAŁ NAS WSZYSTKICH! Przez wasze grzechy! Przez grzechy tych małych, diabelskich bękartów! Przez...
I nawijał tak długo. Aż coś mu w środku zgrzytnęło i złapał się za pierś, po czym wolno i milcząco człapał za innymi, raz po raz coś dodając. Prorok tylko patrzył na niego. Gdyby Dino spojrzał, odrywając się od własnych bolączek, na kapelana, zauważyłby, że w oczach starego człowieka nie ma nienawiści. Jest smutek i żal. Jest wiele niewypowiedzianych słów. Jest, owszem, złość, ale i bezradność.
Ale Dino nie spoglądał na innych. Szedł. I myślał. O mamie, tacie, Marci, domu... I o tym wszystkim, co powinien zrobić, a nie zrobił, bo... bo brakło czasu. I spadły bomby.
Te cholerne, brzydkie bomby.
„Witamy na terytorium Zurych – odezwał się ktoś niewyraźnie z głośnika. – Za chwilę podamy współrzędne. Jeśli macie...”
- Automat – powiedział Burns i wrócił do regulowania sygnału. – Gówno sobie pogadamy.
Wampir odszedł od radia i chwycił lornetkę, jednak widział tyle ile i wcześniej, czyli niewiele. Niewyraźne sylwetki ludzi w skafandrach i pojazdy leniwo walczące z pyłem. Byli blisko.
- Panie Herman – odezwał się Burns po chwili. – Nie da się tego ominąć. Nadają na wszystkich częstotliwościach. Nie chcą kontaktować się z nikim nieznanym. Nic nie poradzę.
- Dobrze. Będziemy się powoli zbliżać.
- I modlić. Oby te dupki nas nie wystrzelały – wymamrotał Burns i wrócił do walki z radiem.
Miejscowi patrzyli się na nich nieufnie. Wyglądało, że zajęci są budową czegoś potężnego, co wyglądało na pierwszy rzut oka jak hangar, lecz czym było naprawdę, nie dało się stwierdzić. Ludzie w skafandrach uwijali się, pilnowani przez uzbrojonych po zęby mundurowych. Nikt ich nie zaczepiał, ale i nie ułatwiał przejścia. Gdy byli już blisko, dostrzegli szeregi wiatraków, kręconych wiatrem z wielką siłą. Różniły się znacznie od tych znanych z dawniejszych, zdrowszych czasów. Ich budowa była na oko cięższa, bardziej krępa. Odporna na niesprzyjające warunki. Jednak wciąż były to wiatraki do produkcji energii.
Zatrzymali się przy wielkich, stalowych wrotach wrytych w skałę, jak gdyby były tam od zawsze. Wysokie na co najmniej pięć metrów metalowe wejście, przybrały już dawno kolor pustkowia, ubrudzone pyłem i gdzieniegdzie rdzą. Otoczone niezliczonymi światłami, wieżyczkami, punktami z bronią maszynową, sprawiały wrażenie będących nie do zdobycia. Z każdego okna, lufciku wyglądały na nich zamaskowane twarze i lufy wycelowane wprost na nich. Gdy karawana zbliżyła się, w wojskowym dżipie podjechało do nich kilka osób. Pojazd bez wątpienia najlepsze lata miał już dawno za sobą, lecz najwyraźniej często czyszczony, bądź rzadko używany. Prawie niezauważalny kurz osadził się tylko w kilku miejscach na praktycznie nieskorodowanej karoserii.
Dowódca strażników miał na sobie wyglądający na nowy, lekki skafander. Przez szybkę w masce widać było całą twarz – gładko ogoloną, zadbaną, ale hardą i poważną. Oblicze naturalnego dowódcy. Dwóch jego podwładnych miało na sobie starszy model skafandrów i maski zasłaniające kompletnie twarz. Ale nie to było istotne. Istotnym było, że mieli w rękach dwa, automatyczne argumenty. I całą kupę amunicji.
- Przyczyna podróży? – zapytał dowódca wpatrując się uważnie w Wampira i nie ruszając ręki od broni przy pasie.
- Mamy trochę znalezionych rzeczy – odpowiedział swobodnie, lecz zachowując powagę. – Chcielibyśmy wymienić, zgodnie z ich wartością, na wodę, jedzenie, leki. Na wszystko czego potrzeba do przeżycia. O, tutaj mamy listę. Całość można obejrzeć, leży w tamtej ciężarówce.
Strażnik powiedział coś, lecz jego głos został zagłuszony przez przelatujący helikopter.
-... na ten czas zostaniecie w strefie kwarantanny, zrozumiane?
Wampir skinął głową nie zmieniając wyrazu twarzy, ani nie mówiąc nic, by nie zepsuć wrażenia.
Strażnicy odjechali i po chwili część wrót uchyliła się, umożliwiając wjazd karawany do środka. Wewnątrz przywitał ich chłód, wilgoć i zapach maszyn – smaru oraz spalin. Po chwili zapaliły się rzędy lamp umieszczonych na odległym gdzieś w górze suficie, niedostrzegalnym dla nich. Znajdowali się w dużym pomieszczeniu o skalnych, surowych ścianach. Wilgotnych i śliskich, zionących chłodem i pewną grozą. Ale to był czyjś dom. Świadczyły o tym chociażby zaparkowane pojazdy. Część z nich bez wątpienia należała do podobnych im karawan, zagubionych wśród pustkowia poszukiwaczy. Gdzieniegdzie kręcili się jacyś ludzie, głównie nieufni wędrowcy, bojący się o stratę własnych, śmiesznych dobytków, ale było można dostrzec także postacie w błękitnych płaszczach. Błękit był rzeczą prawie umowną – brudne, pełne plan po smarze i przyklejonym do nich pyle. Mechanicy, robotnicy. Zwykli szarzy mieszkańcy wielkiego domu.
Podszedł do nich jeden z mundurowych i wskazał miejsce, gdzie mają się zatrzymać i gdzie iść później. Warunkiem było, jak mówił, zdjęcie wszystkiego, skorzystanie z natrysków i założenie czystych ubrań. Jak się okazało rzeczywistość była mniej przyjemna od słów i naiwnych wyobrażeń.
Sala z natryskami była sporym pomieszczeniem, gdzie z sufitu wciąż leciała śmierdząca woda, a ściany w niczym nie przypominały pachnących chlorem wnętrz basenów i uzdrowisk. I tu towarzyszyła im wilgotna, zimna skała. Musieli przejść przez to nadzy, trzęsąc się i stukając głośno zębami, po czym otrzymali ubrania, które okazały się być znoszonymi, podobnymi do piżam łachami. I czyste nie były na pewno.
- Nie idziesz? – zapytał Dino, zdejmując płaszcz.
- Nie – odpowiedziała sucho Lees. – Ktoś musi w końcu pilnować wszystkiego. Poza tym Mesjasza chyba nikt nie weźmie, zrobiłby tylko zadymę. Go też trzeba pilnować.
- Daj spokój – przerwał jej. – Zdejmij tą maskę i nie bądź śmieszna.
- Ty nie bądź śmieszny – syknęła i odwróciła się na pięcie. Westchnął i skończył się rozbierać, po czym ruszył z innymi pod natrysk.
- Ale gówno – jęknął Purple ocierając twarz. – To śmierdzi.
- Nie gadaj? – odpowiedział Dino z nieciekawą miną i dopiął guzik w koszuli.
- Wiesz, że Prorok został? – zmienił temat Purple. – Powiedział, że czuje się zobowiązany kurować „biednego zagubionego”, czy coś w tym guście.
Purple parsknął śmiechem, który brzmiał dla Dino wyjątkowo paskudnie, i niechętnie założył koszulę klnąc przy tym.
- Obóz koncentracyjny, kurde.
Twarze i zdania innych były podobne do Purple. Rozczarowanie i niezadowolenie unosiły się w powietrzu, grożąc wybuchem, który mógłby skończyć się fatalnie dla interesów karawany. I dla samych poszukiwaczy.
- Słuchajcie uważnie – zawołał Wampir, gdy wszyscy, już w pokracznych strojach, stali przy wejściu do „strefy kwarantanny”. Był to po prostu otwór wykuty w skale, pilnowany przez strażników i oznaczony dużym, wyraźnym napisem w kilku językach. – Nie możemy sobie pozwolić na marudzenie. Komu się nie podoba, niech wróci grzecznie do pojazdów, a tutaj, proszę was, nie narzucajcie się z niczym ani nie burzcie się przeciwko czemukolwiek. Nie zostaniemy tu długo, tyle tylko, by sprzedać, co mamy. Wiem jak to wygląda i też się tak czuję jak wy, ale pamiętajcie, że to mimo wszystko jest wojna i jest ciężko. Wciąż tak będzie.
- Wojna – parsknął Dino. Słowo te bawiło go.
- Ciężko – przytaknął Purple i zaklął.
- A więc proszę raz jeszcze – kontynuował Wampir. – Opanujcie się i myślcie perspektywicznie. Narzekanie nic nie da, cieszmy się raczej, że jesteśmy wolni od promieniowania na choćby kilka godzin i możemy tu być. Mam nadzieję, że weźmiecie nasze interesy pod uwagę. To też wasza sprawa.
Ktoś zaklął, inny narzekał pod nosem, lecz widać było, że przynajmniej zdecydowana większość zrozumiała słowa dowódcy i przyjęła je do wiadomości.
Strefę kwarantanny stanowiła ogromna skalna jaskinia. Bez wątpienia duża jej część musiała być naturalna, o czym świadczyły niewygodne uskoki, przepaście nad którymi wisiał istny labirynt metalowych podestów i mostów. Lampy i latarnie umieszczone były na ścianach i na poręczach niektórych z przejść. Gdyby spojrzeć w dół, rozciągała się pod nimi niezmierzona ciemność, za to wysoko nad głowami poszukiwaczy, dało się dostrzec światła, miejsca gdzie mogli mieszkać tubylcy. Nie zmieniało to faktu, że wszystko było tylko jaskinią, ciemną i zimną. Niegościnną.
W skalnych ścianach wykute były mniejsze przestrzenie, pomieszczenia użytkowe, mieszkalne. Magazyny, składy, warsztaty i wszystko co było potrzebne człowiekowi do życia, które choć trochę miało przypominać normalne.
Większość ludzi których spotkali na tym poziomie, była ubrana w podobnie pokraczne stroje, pozostała część w przewadze składała się z mundurowych. Zwykłych mieszkańców była tu garstka i najwyraźniej gościli tu tylko ci, którzy faktycznie potrzebowali coś załatwić i nie dało się tego odwlec. Niechęć do przybyszów była tak wyraźna, że niemalże unosiła się nad przechodniami.
- Trochę im to czasu zajęło – powiedział Purple z zadartą głową oglądając metalowy labirynt.
- Smagani nuklearnym batem, byli pewnie wydajniejsi od mrówek – odparł Dino również rozglądając się dookoła. Z tego wszystkiego podobało mu się, że mógł się podrapać, w co chciał bez najmniejszego problemu, bez walki z ochronnym ubraniem. A kultura osobista... kultura wyparowała razem z milionami ludzi.
- No to trzeba poszukać, czy żreć gdzieś tu dają.
Dziennik Dino VIII
Znów musiałem w myślach układać zdania. To bzdura, że nie możemy nic wnosić do wnętrza ze sobą, skoro i tak skupują od nas skażone przedmioty. Jedna wielka bzdura. Mistyfikacja. Ale nie mogłem wnieść ze sobą notatnika, więc zabiorę się za pisanie, by nie umknęło nic z tego, co sobie umyśliłem. Filozofia chwili niech pozostanie na później.
Nikt nie jest tu gościnny, nikt nie jest tutaj miły. Podczas pierwszych dni nieliczne schrony były przepełnione. Ludzie tłoczyli się bezmyślnie, zżerali od razu wszystko, zużywali na głupoty całą wodę... Potem umierali. Ale byli bezgranicznie gościnni. I głupi. Teraz nie ma mowy o zamieszkaniu w mieście. Bunkry stały się oazami ludzkości, lecz są brutalnie bronione przez mieszkańców. Zazwyczaj są to społeczności około dziesięciu, dwudziestu tysięcy ludzi, czasem mniej, czasem więcej. Największy schron, do jakiego dotarliśmy, liczył podobno sześcest i nazywał się ładnie – Wolna Europa. Było tam miło. Dali jeść, umyć się. Mieszkańcy nawet wychodzili z mniejszą obawą niż zazwyczaj i rozmawiali. Tam też pozbyliśmy się większości dzieciaków z naszej karawany. Przewaga sierot, lecz część miała wśród nas swoje rodziny. Łzy, płacze... ale zwykłego, głupiego, niemłodego już człowieka nigdzie nie chcą... a dzieci mogły mieć lepszą przyszłość. O ile pod gościnnością nie kryła się chęć pozyskania dobrych organów.
Skąd we mnie te cholerne myśli?
Dzieciaki. Zabawne, że tak rzadko o nich myślę. Było wtedy jakoś inaczej, gdy były. Teraz jest dwójka. Te które z nami zostały były chore, wszystkie. I szybko poumierały. Została tylko para. Nie wiem nawet jak się nazywają, lecz zwykło się mówić Jaś i Małgosia, one podobno z resztą to lubią. Rzadko je widujemy, gdyż są ciągle zamknięte w ciężarówce i tam, w ciasnocie i niewygodzie, spędzą resztę swojego życia. Pewnie krótkiego życia.
Ale wracając do tematu: miasta. Podobno są i większe. Słyszałem opowieści o ponad milionowych kompleksach schronów, ale ciężko mi w to uwierzyć. Nie było na to czasu. W końcu bomby spadały PACH! PACH! PACH! I po wszystkim.
Choć krążą także plotki o tym, co się dzieje za oceanem, na innych kontynentach... sam jestem ciekaw... ale tego się nie dowiem. To jest już dla nas nieosiągalne.
Zupełnie.
Jesteśmy odizolowani w brudnych przestrzeniach naszej ziemi, którą będziemy przemierzać i przeszukiwać aż do usranej śmierci.
Kto wie, może to już jutro?
Rozdział dziewiąty
- Jedz – powiedział z wymuszonym uśmiechem Purple. – Jedz, bo ci jeszcze ktoś zabierze.
Obojętnie trącił łyżką parującą, zieloną papkę. Można było wywnioskować, że jest to jakieś roślinne danie, jednak z jakich roślin, ciężko było powiedzieć. Rozgotowane, słabo przyprawione liście nie robiły na Purple dobrego wrażenia. Choć i tak lepsze niż sama miska w jakiej jedzenie się znajdowało.
- Od małego miałem uprzedzenie do szpinaku – burknął i odrzucił łyżkę. – A to jest straszniejsze nawet od niego. Tylko zębów mu brakuje. I szponów. I łuski. I...
- Daj spokój – przerwał mu Dino, kontynuując jedzenie. – Nie jest to wyborne, ale ma kilka zalet - smakuje naturalnie, choć nie ukrywam, dobre nie jest, po drugie – jest ciepłe, po trzecie – jest to jedyne, co nam tu dadzą i co najważniejsze, za darmo. I da się to zjeść, wierz mi.
- Ale ja nie lubię – skrzywił się Purple, lecz przemógł się i nabrał do ust łyżkę. – Gówno – wymamrotał.
Znajdowali się w czymś, co miało sprawiać wrażenie kawiarni, lecz powszechny zaduch spowodowany bliskością kuchni i zapachami z niej się wydobywającymi, bardziej przypominał kiepskiej klasy szkolną jadłodajnię. Ściany były otynkowane, choć i tak z kilku miejsc widniał jakiś ostro zakończony kawał skały. Przy wejściu do kuchni widać było nawet starą tapetę o nieciekawym wzorze, lecz żaden z tych zabiegów nie tworzył gościnnej i ciepłej atmosfery, choć żałośnie starał się to osiągnąć. Zniszczone stoliki chybotały się, podobnie krzesła. Z niewielkiego głośnika przy ścianie leciał jakieś hit z przeszłości, sprzed całego zajścia.
Oprócz poszukiwaczy z Karawany Muchy, znajdowali się tu inni przyjezdni, najpewniej w tym samym celu, co i oni. Była to podobnie urozmaicona ekipa i podobnie smętna. Cały posiłek odbywał się prawie w milczeniu, w ciszy przerywanej tylko raz po raz pojedynczymi zdaniami bądź przekleństwami. I bezustannym trajkotem Purple, co jednak nikogo nie zaskakiwało.
- Bogowie! – westchnął i wepchnął sobie do ust kolejną łyżkę. – Zaraz to skończę!
Dino tylko przytaknął obojętnie i przyglądał się nieznanym twarzom. Ze zdziwieniem stwierdził, że wszystkie robią wrażenie znajomych. Ten sam trud, ten sam ból odmalowany w zmęczonych oczach i zniszczonych obliczach. Te same powolne ruchy, jak gdyby na pół martwych ludzi, te same niechętne głosy, gdy było trzeba już coś powiedzieć.
I wszędzie niezrozumiała, nielogiczna chęć przetrwania, mimo wszystko.
- Myślisz, że dostaniemy trochę tego boskiego żarcia dla Lees i naszych dwóch misjonarzy?
- Wątpię – powiedział Dino, wciąż oglądając obcych im ludzi. – Pewnie zżerają teraz resztkę sucharów
- Bądź rzucają w siebie nawzajem swoimi klocami – uśmiechnął się szeroko Purple i z brzdęknięciem odrzucił miskę. – Skończone!
- No i?
- Wypadałoby powozić się po tej „strefie kwarantanny”, mamy tu gnić?
- Skały i pręty, co ty chcesz tu oglądać?
Purple machnął ręką i wstał. Uśmiechnął się figlarnie i odruchowo spróbował poprawić okulary, których, rzecz jasna, chwilowo nie miał, gdyż musiały zostać z resztą rzeczy przed wejściem.
- Zobaczysz.
Dino zignorował go i kontynuował swoje obserwacje, zastanawiając się, czemu jednak się nie przejdzie.
Liche światło w niewielkim stopniu oświetlało twarz dowódcy wszystkich sił Zurych. Wampir zastanawiał się na ile widać jego własne oblicze. I ile jego postawa traci, przez dziurawy, piżamopodobny strój.
Pokój, w którym się znajdowali, nie był wielki, ale nadawał się w sam raz do takich rozmów. Biurko, lampka, jakieś ciężkie do rozpoznania obrazy na ścianach. I broń. Jarmarcznie wyglądające szpady i zawieszone karabiny, wszystko rażące tandetą, ale pasujące do ogólnego wystroju i klimatu miasta. Do iluzji.
- Tak – powiedział po chwili dowódca. Był dobrze zbudowanym mężczyzną o budzącej respekt twarzy. Robił wrażenie spokojnego i opanowanego. I chciał wyglądać zdrowo, lecz jego twarz nosiła piętno zewnętrznego piekła. – Co nieco przyda nam się z waszych zbiorów. Głównie elektronika. O ile działa, wolimy sprawdzić.
- Ile za to dostaniemy? – spytał Wampir wpatrując się uważnie w obliczę rozmówcy.
- Spokojnie Herman, spokojnie – przerwał mu. – Najpierw dokończmy rozmowę... marny z ciebie handlowiec. A więc tak: po pierwsze – macie jakieś przydatne jednostki? Dzieci, naukowców w dobrym zdrowiu?
- Dzieci tak, ale nie do końca zdrowe... Chłopiec – karzeł, dziewczynka... lekkie upośledzenie umysłowe, wada wzroku i rozszczep podniebienia. Obydwoje urodzeni już po wszystkim.
- To raczej się nie przydadzą – wyciągnął z biurka papierosa i podał jednego Wampirowi. – Wybacz, że tak po chamsku, ale nie bawimy się w pudełka i takie tam głupoty.
- Uprawiacie tytoń? – zapytał ze zdziwieniem Wampir i pozwolił zapalić sobie papierosa.
- Tak... takie rzeczy utrzymują ich w spokoju. Jest lżej, choć czasem głodniej... ale nie narzekamy. A macie naukowców?
- Dr Dare... mało znany, lecz miał pewne dokonania. Biolog.
- Interesujące... Zna się na zielsku? Na uprawie? Albo na hodowli zwierząt, też próbujemy coś z tym zrobić. Hę?
- Myślę, że tak... ale jest nam niezbędny, jako jedyny ma choćby blade pojęcie o medycynie... Poza tym, obawiam się, że nie zechce tu zostać... i mamy jeszcze coś.
- Zamieniam się w słuch – mężczyzna zaciągnął się i rozłożył wygodnie w swoim fotelu.
- Potrzebujemy skontaktować się z jakąś dobrze wyposażoną placówką naukową... Dysponujecie albo możliwością skontaktowania nas, albo dobrym laboratorium?
- A co chcecie zrobić?
Wampir zamilkł na chwilę i przyjrzał się raz jeszcze postaci. Zmarszczył brwi i odłożył papierosa.
- Znaleźliśmy... może się to wydać bez znaczenia, ale nasz... no właśnie, dr Dare, twierdzi, że to istotne i koniecznie trzeba coś z tym zrobić. A więc – znaleźliśmy muchę. Ale inną niż te, które się czasem widuje. Ta nie nosi piętna żadnej mutacji, żadnych oznak, uszczerbku spowodowanego promieniowaniem. Zielarz... przepraszam, dr Dare powiedział, że ona jest zupełnie odporna na promieniowanie, cały ten syf. I że to można wykorzystać. Nie znam się na tym, ale myślę, że to może być szansa... Podobno już gdzieś konstruuje się od podstaw nowe, bezpieczne państwo, które będzie zaczątkiem cywilizacji po tym wszystkim...
- Bajki – odparł dowódca miasta i oparł się o biurko. Spojrzał w oczy Wampira i powtórzył: - Bajki. Bzdury. Nic nie ważne głupoty. To, że kilku nawiedzonych idealistów coś robi, nie upoważnia nas, by zaniedbać naszych ludzi. Twoich i moich. Nie warto. Zabij, wypuść tego robala i tyle. To robak, my jesteśmy ludźmi. Nic nam do tego. Pamiętasz szkołę? Ja pamiętam. Chciałem być kiedyś wielkim naukowcem, zawsze mnie pasjonowało wszystko, dosłownie. Ale jak skończyłem, widać. Pamiętam między innymi to, że owady, takie muchy, na przykład, łatwo mutują, bo szybko się rozmnażają. Ewolucja sprawia, że pozostają najsilniejsze, najodporniejsze.
- Ale mówili, że nic nie może przeżyć...
- Jak widać kolejna bzdura – przerwał mu ponownie. – Ona żyje, ta wasza mucha, niech będzie waszym totemem. Podążycie za nią, macie przynajmniej jakiś cel, jakąś nadzieję. Ludzie obyci, inteligentni, racjonalni, jak ja i ty, nie możemy sobie na to pozwolić, ale oni – niech wierzą. Szukajcie placówek naukowych, gdzieś pewnie są. Jak zdechnie, wrzućcie ją do formaliny, czy coś. Nie wiem jak się konserwuje takie paskudztwa. Możemy wam nawet słoik odpalić za darmo. Bo to dobry uczynek, dać komuś nadzieję. Ale nie zapomnij – to wszystko farsa. Bzdury. Pamiętaj o tym... Mogę puścić wiadomość w eter, jeśli tylko zechcesz, to niewiele kosztuje.
Wampir spoglądał na niego, jakby nie chciał dopuścić do siebie jego słów. Zastanawiał się, czy faktycznie dał się porwać chorej obsesji przetrwania i wiary w iluzje.
„Czy mógł i Zielarz dać się tak otumanić?” – pomyślał. Jego wątpliwości musiały być widoczne, gdyż dowódca miasta prędko zmienił temat:
- A zapłatę już ładujemy na wasze wozy. Ilu macie ludzi?
- Około sześćdziesięciu.
- No to wam starczy jedzenia na spokojne dwa miesiące, bez szaleństw... Z wodą też jest nienajgorzej, ale z lekami ostatnio są problemy... choć widziałem, że macie jeszcze trochę, tak więc medykamentów powinno starczyć...
- A gdybyśmy dorzucili trochę nieskażonych nasion i owoców?
- Zależy co to ma być – twarz mężczyzny wyrażała głębokie zainteresowanie.
- Trochę pestek wiśni, jabłek, dyni, pomidorów... i ogórków chyba. Dare je zbierał, ale chyba nie będziemy mieli wiele pożytku...
- Za owoce wiele nie dam – odparł po chwili. – Mamy własne uprawy, więc nie będziemy szastać zapasami... A nasiona. Myślę, że moglibyśmy się dogadać. Więcej żywności wam nie odstąpimy, po prostu nie da się... ale myślę, że moglibyśmy dorzucić amunicję... ewentualnie jakiś karabin, czy coś w tym guście.
- No to pokaż – powiedział Wampir i wstał. Dopalił papierosa i wyszedł za miejscowym.
- Purple? – odezwał się cichy, podniecony głos.
- Czysto. Idziecie!
Gęsiego długowłosi grajkowie przebiegli pod ścianą natrysków niosąc na plecach owinięte tobołki. Jeden śmiał się głupkowato do siebie.
- Uwaga – syknął Purple. – Ktoś idzie.
Kroki jednak cichły, strażnik oddalał się od nich. Purple wyjrzał spod natrysków. Droga była czysta. Do wejścia do strefy zostało zaledwie kilka kroków, kilka sekund.
- Można iść? – zapytał się jeden z muzyków, poprawiając ciężar na plecach.
- Taa... – Purple zaczął szybkim krokiem kierować się ku wejściu. Reszta podążyła za nim.
Szło im dobrze. Od wejścia nikt ich nie spostrzegł ani ich zakazanych tobołków. Poruszali się sprawnie i szybko. I mieli piekielnie dobre humory.
- Okej, chłopaki – zawołał Purple. – Teraz spokojnym krokiem, nie zwracamy na siebie uwagi.
Skierowali się w kierunku jadalni, z której wciąż wydobywał się zapach rozgotowanego zielska. Weszli tam spokojnym krokiem nie wzbudzając zainteresowania. Purple uważnie wypatrywał członków karawany i coś im szeptał, wzbudzając wśród nich niepokój.
- Purple – zawołał Dino i pociągnął go za rękaw. – Co jest grane?
- Grane, kochany, to dopiero będzie – odpowiedział Purple z uśmiechem szerszym niż zazwyczaj. - Jak się zacznie, biegnij do natrysków. Lees będzie tam czekać.
- Co wyście...
Purple uciszył go gestem i podbiegł do głośnika. Tymczasem Skandynawowie rozpakowali swoje tobołki, z których wyłoniły się ich gitary, a także fragment perkusji. Purple odłączył głośniki zaczął grzebać w okablowaniu. Przez chwilę coś trzeszczało, po czym wydobył się z niego próbny akord.
- Dobra jest, Pastuch – zawołał do jednego z grajków u i wyszedł na środek.
- Nieszczęśni ludzie – zawołał, - macie dziś niepowtarzalną okazję usłyszeć najlepszy, ciężki zespół w tych stronach. Porażający kwartet z Karawany Muchy!
I nagle zaczęli grać, ryczeć i hałasować. Dino nerwowo rozejrzał się dookoła i zauważył, że wszyscy współwędrowcy zachowują się podobnie, za to poszukiwacze z innych karawan ze zdziwieniem, ale co niektórzy i z lekkim rozbawieniem, wpatrywali się w widowisko.
Dino podszedł do Purple i syknął:
- Debile, naruszacie ich kwarantannę... Zaraz nas przegonią.
- Pamiętaj – odpowiedział pewny siebie Purple. – Do natrysków.
- Wampir was zabije... o ile miejscowi tego nie zrobią przed nim. Sam nie wiem kogo wam bardziej życzę. I do cholery, pomogę im w tym!
- Sza. Nie bądź pesymistą... a teraz baw się!
„Jest do dupy,
Do dupy, mówię, jest!
Wszędzie martwe ciała... trupy!
Pada atomowy deszcz!
Oczyszczone z człowieczeństwa,
Zdeformowane z okropieństwa,
Padające trupy!”
Nagle drzwi huknęły i do środka wpadło dwóch strażników w mundurach. Purple gwizdnął i muzycy chwycili błyskawicznie swój dobytek i zaczęli biec, rozpychając się wśród ludzi.
- Do natrysku! – wrzasnął Purple. – Przypominam!
Na ich szczęście strażnicy początkowo zdębieli i dopiero po chwili ogłosili alarm. Po broń sięgnęli w momencie, gdy cała karawana była już w natryskach.
- Lees – zawołał Dino widząc znajomą maskę.
Lees otwierała właśnie przyczepę ciężarówki, którą wjechała wprost do natrysków, brudząc wszystko dookoła. Spanikowani poszukiwacze wbiegli tam, po czym ciężarówka ruszyła z piskiem opon.
- Co do diabła!? – Wampir wpadł pomiędzy uciekinierów i spoglądał w kierunku, z którego oddano strzały. – Co się tu stało!?
- Długo by opowiadać – zawołał Purple, na którego twarzy radość zaczęła mieszać się ze zdenerwowaniem. – Ale możesz wierzyć, że było zajebiście.
Wampir chciał coś powiedzieć, lecz rozległa się seria z karabinu, więc prędko wskoczył za innymi do pojazdu. Ruszyli. Wszystkie pojazdy były już wyprowadzone na zewnątrz, a główne drzwi otwarte, gdyż właśnie przez nie wracali robotnicy.
Lees zatrąbiła donośnie, a zaskoczeni i spanikowani ludzie, zaczęli uciekać we wszystkie strony. Ciężarówka kierowana przez Lees szybko wyjechała wprost w ciemną noc i dołączywszy do innych pojazdów, ruszyła przed siebie.
- Purple – ryknął Wampir i chwycił go za koszulę. – Coście zrobili!?
- Mały koncercik – uśmiechnął się niewinnie.
- Ktoś mógł zginąć?!
Wampir zamachnął się i chciał uderzyć Purple, lecz pojazdem rzuciło i rozdzielili się.
Dowódca westchnął i rozejrzał się po wnętrzu. Wśród stłoczonych ludzi było widać także nowe racje żywnościowe. Dobre było, choć tyle.
- Durnie – powiedział Wampir. – Wszystko jednej maści durnie.
Dziennik Dino IX
Błyskawiczna ucieczka, adrenalina i muzyka. To nie są warunki do narzekania, tułania się w trudzie i niedostatku.
I zdecydowanie nie na miejscu jest zdobywanie nowych wrogów, niezależnie, czy grozi to późniejszymi konsekwencjami, czy też nie.
Purple jest jednym z tych ludzi, których się nie da nie lubić, nie mniej dzisiaj pokazał, że po za tym jest faktycznie durniem, jak nazwał go Wampir. Jest durniem. Jak cała ta banda grajków i...
Lees.
Cholera. Jak oni ją namówili? Czemu to zrobiła? Czemu pozwoliła na ryzykowanie życia innych, czemu się nie sprzeciwiła? Nie rozumiem. I nie chcę zrozumieć. Jestem zmęczony, głodny i zły. Najchętniej wziąłbym prysznic i położył się spać, ale... to niemożliwe. Jesteśmy daleko od domu... o ile mamy dom i musimy uciekać w imię głupiego wybryku.
Jak ja czasem wszystkiego nienawidzę i nie rozumiem!
Przede wszystkim NIE ROZUMIEM!