Kierując się do forumowych znawców i literackich wyjadaczy, a chyba szczególnie do hejtera Dragomira, proszę o weryfikację tego skromnego ułamka mojej prozy. ; ) Oceny wszystkich innych forumowiczów również mile widziane.
Pośród dzikiego wycia zawieruchy Lill słyszał trzask pękającej skóry na dłoniach. Przemarznięte ręce, od kilku dni wystawione na wiatr, który miotał płatkami śniegu jak shurikenami, były w stanie... nie, one nie były w żadnym stanie. Nie nadawały się do...nie, nadawały. Przecież prawa dłoń pieściła zaszczytną posadę dzierżyciela pochodni. Lewa natomiast zwisała bezwładnie u boku, czekając, by zmienić prawą.
Odległe wycie ciężarówek na autostradzie jedynie denerwowało chłopaka. Myślał o tych burżujach, którzy siedzą teraz w wielkim, wytartym fotelu, za kierownicą wozu wypchanego transportem chińskiej bielizny albo konserwowych ogórków. I mają ciepło. I muzykę z radia. I nie muszą w mroku przebijać się przez las. A młody Lill ma ostro przerąbane.
Z tak niezwykłą dla jego sytuacji wesołością stwierdził, że od śmierci dzieli go warstwa izolacji cieplnej w postaci potu, brudu i okazałego brzuszka. Poweselał jeszcze bardziej gdy doszedł do wniosku, że w ten sam sposób chronili się jego ulubieni wikingowie.
Niedługo cieszył się tą myślą. Ekstaza znikła w chwili, gdy potknął się o kawał wystającego z ziemi drąga. Wylądował w zaspie wielkości ciężarówki z transportem chińskiej bielizny i leżąc głową w śniegu począł kląć. A klął długo. Długo i tak szpetnie, że gdyby słyszała go matka, chyba by się dziecka wyparła. Nie przestał bluzgać nawet wtedy, gdy roztopiony puch kaskadami spływał mu za kołnierz kurtki. To jedynie sprawiło, że zaczął mówić słowa jeszcze bardziej nieprzyzwoite. Przestał w momencie, gdy naszła go fanatyczna żądza zemsty na jego winowajcy. Zapragnął zabić ten kawałek kijka. Zabić bardzo brutalnie...
Podniósł się. Nawet nie próbował ocalić migocącej w śniegu pochodni. Niech zgaśnie! Księżyc świeci dość jasno...
Siląc się na skupienie wypatrzył sterczący z ziemi kij. Był nienaturalnie gładki. Ale Lill nie mógł tego wyczuć ręką, w której tylko cudem nie ustało krążenie. Z trudem wydobywając go z ziemi wybrał cel. Okazała sosna egzystowała dumnie kilka metrów dalej. Jej igły z godnym podziwu uporem stawiały się sile wiatru. Były nieugięte. To jeszcze bardziej zdenerwowało chłopca. Zamachnął się, sapiąc ze zmęczenia. Rzucił kawałkiem drewna w iglaka. TRZASK!. Kijek wbił się w pień? No bez jaj... Lill, przymykając przekrwione oczy i podświadomie łkając z bólu i zmęczenia podszedł do sosenki, by przyjrzeć się anomalii.
Dzierżył teraz w pochodnio-trzymającej dłoni jednoręczny topór. Stylisko, gładkie jak porcelana ozdobione było stalowymi obręczami. Żeleźdźce*, małe, lecz ostre i solidne, nosiło na sobie grawerowane runy skandynawskie. Co w śniegu, w lesie półtora kilometra od autostrady robi topór!? Nieważne. Ważne, że jest ładny.
* Pisałem ten wyraz na wszystkie możliwe sposoby, ale i tak program podkreśla go karbowaną, czerwoną linią. Wie ktoś może jak prawidłowo nazwać metalowy fragment oręża? ; )
Pośród dzikiego wycia zawieruchy Lill słyszał trzask pękającej skóry na dłoniach. Przemarznięte ręce, od kilku dni wystawione na wiatr, który miotał płatkami śniegu jak shurikenami, były w stanie... nie, one nie były w żadnym stanie. Nie nadawały się do...nie, nadawały. Przecież prawa dłoń pieściła zaszczytną posadę dzierżyciela pochodni. Lewa natomiast zwisała bezwładnie u boku, czekając, by zmienić prawą.
Odległe wycie ciężarówek na autostradzie jedynie denerwowało chłopaka. Myślał o tych burżujach, którzy siedzą teraz w wielkim, wytartym fotelu, za kierownicą wozu wypchanego transportem chińskiej bielizny albo konserwowych ogórków. I mają ciepło. I muzykę z radia. I nie muszą w mroku przebijać się przez las. A młody Lill ma ostro przerąbane.
Z tak niezwykłą dla jego sytuacji wesołością stwierdził, że od śmierci dzieli go warstwa izolacji cieplnej w postaci potu, brudu i okazałego brzuszka. Poweselał jeszcze bardziej gdy doszedł do wniosku, że w ten sam sposób chronili się jego ulubieni wikingowie.
Niedługo cieszył się tą myślą. Ekstaza znikła w chwili, gdy potknął się o kawał wystającego z ziemi drąga. Wylądował w zaspie wielkości ciężarówki z transportem chińskiej bielizny i leżąc głową w śniegu począł kląć. A klął długo. Długo i tak szpetnie, że gdyby słyszała go matka, chyba by się dziecka wyparła. Nie przestał bluzgać nawet wtedy, gdy roztopiony puch kaskadami spływał mu za kołnierz kurtki. To jedynie sprawiło, że zaczął mówić słowa jeszcze bardziej nieprzyzwoite. Przestał w momencie, gdy naszła go fanatyczna żądza zemsty na jego winowajcy. Zapragnął zabić ten kawałek kijka. Zabić bardzo brutalnie...
Podniósł się. Nawet nie próbował ocalić migocącej w śniegu pochodni. Niech zgaśnie! Księżyc świeci dość jasno...
Siląc się na skupienie wypatrzył sterczący z ziemi kij. Był nienaturalnie gładki. Ale Lill nie mógł tego wyczuć ręką, w której tylko cudem nie ustało krążenie. Z trudem wydobywając go z ziemi wybrał cel. Okazała sosna egzystowała dumnie kilka metrów dalej. Jej igły z godnym podziwu uporem stawiały się sile wiatru. Były nieugięte. To jeszcze bardziej zdenerwowało chłopca. Zamachnął się, sapiąc ze zmęczenia. Rzucił kawałkiem drewna w iglaka. TRZASK!. Kijek wbił się w pień? No bez jaj... Lill, przymykając przekrwione oczy i podświadomie łkając z bólu i zmęczenia podszedł do sosenki, by przyjrzeć się anomalii.
Dzierżył teraz w pochodnio-trzymającej dłoni jednoręczny topór. Stylisko, gładkie jak porcelana ozdobione było stalowymi obręczami. Żeleźdźce*, małe, lecz ostre i solidne, nosiło na sobie grawerowane runy skandynawskie. Co w śniegu, w lesie półtora kilometra od autostrady robi topór!? Nieważne. Ważne, że jest ładny.
* Pisałem ten wyraz na wszystkie możliwe sposoby, ale i tak program podkreśla go karbowaną, czerwoną linią. Wie ktoś może jak prawidłowo nazwać metalowy fragment oręża? ; )