"Krwawa Droga" Ukończone :]

Podoba się?


  • Total voters
    0
Status
Zamknięty.

Rumbler

Member
Dołączył
22.8.2004
Posty
561
Opowiadanie stanęło w martwym punkcie i nie wiem czy uda mi się je dokończyć.


Prolog
„Krwawą drogą” nazywano dawniej, jeszcze za czasów panowania pradziada króla Rhobara, stowarzyszenie Paladynów, którzy poświęcili się bez reszty walce przeciwko siłom zła, ale już wkrótce przekonali się, że cała ta walka i ich poświęcenie okazało się dla nich zgubne. Wszyscy ulegli uczuciom niedozwolonym dla Paladynów takich jak wściekłość, chęć zemsty i brak litości. Nie chcieli tego, ale wkrótce stali się najposłuszniejszymi sługami Beliara.

Rozdział I
Atak

Sytuacja na zamku Kallathar, na jednej z wielu Wysp Północnych, wyglądała wprost tragicznie. Z jednej strony wśród obywateli miasta ściśniętych w ciasnych pokojach, zaczął panować głód i szerzyły się choroby, kończyły się również zapasy wody. Nie było skąd wziąć żywności, gdyż zamek był oblężony, a samo miasto, jedyne źródło dostaw, właśnie dogasało, nie zostało po nim nic oprócz sterty gruzu i popiołu. Całą obronę tej „twierdzy” stanowiło zaledwie pięciu ludzi, którzy pozostali przy życiu po ostatniej próbie wydostania się na zewnątrz. Widok pod bramą nie był zbyt ciekawy, szczerze mówiąc to był wprost obrzydliwy, wszędzie leżały kawałki ciał dawnych obrońców zamku. Każdy jeden został rozerwany i niemożliwe było znalezienie całego ciała, któremu niczego nie brakowało. Nawet stworzono taką zabawę, że ten kto znalazł takiego trupa, dostawał kawał mięsa w nagrodę. Oczywiście zadanie było niewykonalne, a nagrody po prostu brakowało. Wewnątrz, ukryci mieszczanie czekali tylko na to, co się wydarzy, bo było wiadomo, że najeźdźcy nie pozwolą im umrzeć z głodu, oni mordowali i co więcej czerpali z tego wielką satysfakcję. Wszyscy obrońcy strzegli wyłomu w murze, niegdyś w tym miejscu znajdowało się laboratorium alchemiczne, ale widać jeden z eksperymentów się nie udał. Co dziwne żaden z oblegających nawet nie zbliżył się do tego miejsca. Dzień miał się powoli ku końcowi. Całe to oblężenie trwało już z tydzień, a od dwóch dni nic się nie wydarzyło. W zamku nagle zrobiło się głośno. Wyszło kilku wieśniaków i mieszczan uzbrojonych w kije i stare miecze.
- Stać! – odezwał się strażnik – Mamy rozkaz aby nikt nie opuszczał budynków!
- A my nie mamy zamiaru czekać, aż nas zabiją we śnie! – krzyknął, wściekły mieszczanin – Jak już mamy zginąć to w prawdziwej walce!
- Właśnie, chyba nie sądzicie, że będziemy czekać bezczynnie! – wtórował mu drugi
Wyglądało to wszystko mniej więcej jakby kłócili się podczas podziału żywności. Wściekłość i rozdrażnienie można było wyczuć w powietrzu, tak że wydawały się niemal namacalne. Te sprzeczkę przerwał im dźwięk wydobywający się spoza murów zamku. Był to dźwięk, którego dawno nie słyszeli, ale nadal pamiętali, a były to bębny. Twarze wszystkim pobladły i żaden nie mógł wyrzec ani jednego słowa, aż do czasu, gdy jeden z nich zebrał się w sobie.
- Na Adanosa… Orkowie idą! – krzyczał wieśniak, biegając wkoło i siejąc zamęt. Kobiety i dzieci zaczęły krzyczeć i płakać, zrobiło się niesamowicie głośno.
To nie byli orkowie, na ten właśnie moment czekali najeźdźcy. Ubrani w czarne zbroje rycerze wpadli na dziedziniec zamkowy, przez wyłom w murze. Ich równie czarne miecze siekły wszystkich dookoła, bez litości. Jeden ze strażników leżał na ziemi z całkowicie zmiażdżoną głową, właściwie gdyby nie była przy ciele, to nie byłoby wiadomo, co to jest. Inny w ogóle nie miał głowy, a o pozostałych nie warto wspominać, ze świecą szukać całego ciała. Jeden z wieśniaków, któremu ucięto nogę upadł twarzą w sporą kałużę krwi. Jeden z czarnych Paladynów dostrzegł, że biedak się męczy i postanowił mu pomóc, a mianowicie, przyszpilił jego głowę do podłoża, a chłop wydał z siebie jedynie niemy krzyk. Niebo zdawało się robić czerwone od tryskającej na wszystkie strony krwi. Krzyki mordowanych zaczęły powoli cichnąć. Stopniowo znikała przelana krew, zupełnie tak jakby „upadli” ją zbierali. Na placu zapanowała całkowita ciemność i cisza. Jedna z kobiet, której pozostało jeszcze trochę odwagi, albo lepiej to nazwać głupotą, wychyliła się żeby zobaczyć czy napastnicy odeszli, ale jedyne, co zobaczyła to tylko ponura noc. I ten widok pozostał w jej oczach pomimo, że głowa potoczyła się po dziedzińcu, zmierzając w kierunku bramy. Nadzwyczaj szybko czarni rycerze wpadli do budynku, dzieci i kobiety podzieliły los mężczyzn. Gdy wszystkie krzyki przemieniły się w krwawą ciszę. Z budynku wyszło czterech Paladynów, ich przywódca Carrod szedł na przedzie trzymając w dłoni za włosy, głowę jakiejś kobiety. Dwóch trzymało jednego ze swoich. Carrod rzucił głowę w błoto zmieszane z krwią i zwrócił się do trzymanego Paladyna.
- Jolisie… zawiodłeś Beliara, dałeś się zranić… a to jest oznaką słabości, dlatego poniesiesz śmierć! – odrzekł bezlitośnie Carrod.
Jolis nie odezwał się ani słowem, tylko zdjął hełm z głowy. Był to młodzieniec o długich kruczo-czarnych włosach i bladej cerze, najwyraźniej pochodził z kontynentu, a miał około dwudziestu kilku lat. Carrod uniósł swój miecz i rzekł:
- Beliarze, oto „Krwawa droga” składa ci ofiarę! – powiedział po czym uderzył mieczem w głowę czarnego Paladyna. Uderzył jednak nieco pod kątem, dlatego czaszka rozłupała się na dwie nierówne części. A miecz Jolisa spoczął w jego własnej piersi, a ciało zabrano, aby oddać w całości Beliarowi.
- Zbierać się! – rozkazał Carrod.
Czarny pochód Paladynów, wyruszający z zamku, wyglądał jak kondukt żałobny. Ale wszyscy rycerze cieszyli się, w końcu odnieśli kolejne zwycięstwo w imieniu Beliara. A to miał być dopiero początek…

* * *

Czarni Paladyni rozbili obóz około godziny drogi od zamku, postawili kilkanaście dużych namiotów. Natomiast największy, zdobiony jedwabiem i mnóstwem kości, należał do samego Carroda. Przed wejściem do niego usypano niewielki kopiec na szczcie, którego rozłożono kawałki, wcześniej skrupulatnie rozerwanego, ciała Jolisa. Po dłuższej chwili pełnej ciszy, z namiotu wyłoniła się postać kapitana, teraz na zbroję nałożoną miał rytualną czarną szatę, a w ręku dzierżył falisty sztylet z kości ludzkiej. Wszyscy mroczni Paladyni patrzyli z podziwem na postać, tego walecznego i bezgranicznie oddanego Beliarowi wojownika. Carrod uniósł swą dłoń w kierunku nieba, po czym popatrzył na swych towarzyszy.
- Jak wiecie dziś Jolis dostąpi wielkiego zaszczytu…! – przerwał i wskazał na kawałki ciała, odpowiedziała mu cisza. – Beliar pokaże nam jaki jest miłosierny wobec swoich sług, nawet tych, które go tak zawiodły! – Uniósł swój sztylet ponad głowę i zaczął wypowiadać zaklęcie. – IKKTER SERRO! POWSTAŃ! – ze sztyletu w kierunku ciała wypłynęło coś na podobieństwo mgły o kolorze purpury. Gdy tylko ta energia dotknęła zwłok, skóra i mięśnie zaczęły płonąć ogniem koloru krwi. Zapach, który się z niego wydobywał był wprost nie do zniesienia, mało kto zachowałby posiłek w żołądku, ale żaden z Paladynów nawet się nie skrzywił, co więcej to chyba sprawiło im niejaką przyjemność. Wpatrywali się ze skupieniem w magiczny ogień, płonął on jeszcze tylko chwilkę, aż pozostały same kości, wtedy zgasł. Kości zaczęły się łączyć ze sobą, tak jak sobie tego życzył Carrod Jolis powstał, ale był nieco inny niż przed śmiercią.
- Nasz Pan dał mu drugą szansę na odpokutowanie swoich win! – powiedział ponurym głosem do wojowników – Znów założy swoją zbroję i będzie walczył w służbie Beliara.
Do tej pory żaden z upadłych paladynów, nie zawiódł więc widok szkieleta walczącego w zbroi „Krwawej drogi”, był czymś niezwykłym. Wiedzieli tylko jedno, że żaden z nich nie ma ochoty zawieść swego Pana. Ta myśl tylko dodała im ochoty na dalsze mordy i chęć sławienia swego bóstwa. Gdy Carrod odszedł do swego namiotu, a Jolis nałożył swą zbroję, wszyscy rozeszli się po obozowisku. Znów zapanowała cisza, jedno tylko czasem ją przerywało, a mianowicie szelest spadających liści z drzew, w pobliskim lesie. Może nie byłoby w tym nic dziwnego na pierwszy rzut oka, bo jak powszechnie wiadomo liści opadają z drzew, ale po bliższym przyjrzeniu się, okazuje się, że drzewa zaczęły gnić, tak samo jak i inne rośliny, a wszystkie zwierzęta gdzieś przepadły.

* * *

Dwain zerknął w dół, widok nie dodał mu zbytnio otuchy, przed nim otwierała się głęboka przepaść, która wydawała się po prostu nie mieć dna. Uśmiechnął się niewinnie i zarazem szyderczo. Rzucił kolejne spojrzenie w otchłań i zwrócił się w kierunku księżyca, jakby czegoś oczekując. Te medytacje, bo sam je tak nazywał, sprawiały mu wielką ulgę, po każdym ciężkim dniu spędzonym na tym przeklętym świecie, którego tak nienawidził. Nagle usłyszał cichy trzask suchego drewna, nie bardzo się tym wszystkim przejął, tylko założył na głowę kaptur swojej czarnej jak smoła szaty. Z ciemności wyłoniła się wielka postać. Twarzy nie było widać, ale po samych kształtach można było się domyślić, że nie był to człowiek.
- Czekałem na ciebie. – zwrócił się do przybysza Dwain spokojnie, choć jego twarz wyglądała na nieco zniecierpliwioną.
- Ja przepraszać! – odpowiedział ciemny kształt – Ja nie wiedział, że ty już tu być…
- Tak, tak oczywiście. – Przerwał poirytowany, – Ale masz dla mnie to, o co cię prosiłem? Prawda?
- Tak, ja to mieć, ja przynieść, jak Ty prosić. – Odpowiedziała istota. – Tu być zaznaczone, na ta mapa, nasze oddziały…
- Wszystkie?
- Tak!
- A kiedy będą gotowe do wymarszu?
- Natychmiast!
- No widzisz! To nie było takie trudne prawda Hash-Norze? Twoi orkowi współbracia przydadzą się memu Panu bardziej niż myślisz, powinieneś być z tego dumny.
- Ja być! Ale… - powiedział nieśmiało Hash-Nor.
- Ale co? – Spojrzał na orka niezbyt zadowolony Dwain, krzyżując ręce za plecami, jak to zwykł robić, gdy ktoś go drażni.
- Moi bracia nie być zadowolone… bo… bo ty być człowiek. My człowiek nie lubić!
- Ha! Lubicie czy nie, ale ja wami dowodzę, przynajmniej na razie i dopóki ja tu jestem musicie słuchać moich poleceń, bez wyjątków! Zrozumiano?!
- Tak! – odpowiedział Hash-Nor lekko się krzywiąc, chciał się przeciwstawić, ale czuł, że potęga tego człowieka niszczy jego wolną wolę.
- Więc odejdź i nie przeszkadzaj mi teraz. – Rozkazał Dwain i wrócił do swoich medytacji. Z kieszeni wyjął małą sakiewkę, w której były zioła. Wyjął dwa suche listki jakiejś egzotycznej rośliny.
Pokruszył je delikatnie w palcach i tak starte wciągnął w nozdrza. Jego szare, wyglądające na niemal martwe i mające w sobie jakąś bliżej nieokreśloną pustkę, przybrały teraz dość dziwnego koloru, niespotykanego, na co dzień. Teraz te całkiem czarne oczy, wpatrywały się w przestrzeń jakby, kogoś szukał. Obracał głową powoli aby nie przeoczyć czegoś ważnego, nagle zatrzymał się i skupił. Obraz stawał się coraz większy, aż Dwainowi wydawało się, że jest na miejscu.
- Tak drogi Carrodzie… - powiedział do siebie, bo przywódca czarnych paladynów, który teraz siedział w swoim namiocie i tak nie mógłby go usłyszeć. – Nasz Pan przygotował ci małą niespodziankę. Już wkrótce przekonasz się o swojej roli.
Po tych słowach Carrod zadrżał i zaczął się rozglądać, ale nikogo nie dostrzegł, choć poczuł obecność potężnej siły. Już wkrótce Paladyni mieli wyruszyć, aby zaspokoić głód krwi i zbrodni, a on musiał stworzyć dokładne plany. Niegdyś radosny członek armii królewskiej, teraz ponury i smutny sługa Beliara, tego, z którym pragnął niegdyś walczyć. Zanim wstąpił na tą drogę był jednym z licznych generałów, słynął w całej Myrtanie ze swej waleczności, a legendy o nim opowiadane były w tawernach i domach. Król uważał go za swego najbardziej zaufanego doradcę i doskonałego stratega, to dlatego Beliar go wybrał, aby stanął na czele nowej armii zła. Teraz nie kierowały nim żadne zasady, wyzbył się wszystkich zbędnych uczuć za wyjątkiem nienawiści, która stała się celem jego mrocznego, przesyconego złem życia. Wiedział, że to co czyni każdego dnia, było słuszne, nawet gdyby chciał, nie mógłby stać się na powrót prawym człowiekiem. Zbyt wiele krzywd wyrządził, zbyt wielu ludzi zniszczył, by mogło to zostać przebaczone.

* * *

- Paladyni idą! – krzyczał radosny chłopiec wbiegając przez bramy miasta. Na ten słowa wszystkim mieszkańcom od razu poprawił się humor, a kupcy pozamykali swoje kramy, aby zobaczyć, co się dzieje. Nawet złodzieje sobie odpuścili, wszyscy byli szczęśliwi, gdyż już od dawna mieli się pojawić. Królewski wysłannik obiecał, że przybędą, aby bronić Kradhar przed bandytami, którzy w tym czasie stanowili największe zagrożenie. Tak, więc witali przybyszów radośnie, niemal rzucali im się na ramiona. Przed zgrupowanie ludności Kradhar wystąpił królewski gubernator.
- Witamy was czcigodni Paladyni w naszym mieście! Jestem Kulius królewski gubernator. – oznajmił i uśmiechnął się do przybyszów – Jesteście wszyscy tu miło widziani, dlatego jeżeli się zgadzacie, pozwoliliśmy sobie przygotować wam miejsca, w których możecie odpocząć.
- Dziękujemy za wszystkie te zaszczyty drogi Kuliusie, ale nie przybyliśmy tu, aby tu pozostać! – odpowiedział ku zdziwieniu wszystkich obecnych dowódca Paladynów. – Mamy do wykonania bardzo istotne zadanie, dlatego wkrótce wyruszamy w dalszą drogę.
- Ale myślałem, że wy…
- Nie wiem, co sądziłeś gubernatorze, ale pomyliłeś się. – rzucił szorstko kapitan rycerzy.
- Skoro nie jesteście tu po to, aby nas bronić… to, po co? – spytał Kulius nie mając najmniejszego pojęcia co się dzieje.
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi, Carrod wyciągnął swój rytualny sztylet i szepnął, „JASTUS KANTI” i wskazał na gubernatora. Całe ciało nieszczęśnika stanęło w płomieniach, a jego krzyk przeszył całe miasto i dotarł do każdego jego zakątka. Biegał w kółko i szukając jakiejś pomocy u mieszczan, tylko roznosił magiczny ogień, wystarczył dotyk aby następną osobę spotkał ten sam los. Mieszkańcy Kradhar zaczęli uciekać w panice do swoich domów. Carrod stanął przed swoim oddziałem czarnych Paladynów i rozpoczął swą mowę.
- „Krwawa Droga” przybyła tu z polecenia Beliara, niechaj wasz krzyk sławi Jego imię. – Skończył i lekko się skrzywił, bo już dawno zapomniał jak wygląda uśmiech, nawet ten szyderczy i skinął na swoich ludzi. Nie trzeba było im tego dwa razy powtarzać, runęli z wyciągniętymi mieczami wprost na panikujący tłum. Niektórzy z mieszczan zostali rozdeptani na śmierć przez swych sąsiadów inni stali jak wryci. Carrod postanowił się temu tylko przyglądać i wsłuchiwać w żałosne krzyki ludzi, którzy już praktycznie byli martwi. To był wspaniały widok, miecze Paladynów były niczym topory katów, ciągle opadały i wznosiły się ku niebu. Sam gubernator był już teraz jedynie zwęglonym szkieletem, a czar kapitana przestał działać, zastanawiał się czy nie mógłby jeszcze jakoś wykorzystać trupa, ale nie czuł, że Beliar tego potrzebuje. Powrócił do obserwowania tej masakry, bo walką tego nie można było nazwać. Jolis trzymał dwa jednoręczne miecze i posługiwał się nimi nadzwyczaj sprawnie, nawet jako nieumarły. Głowy i kończyny leżały jak tylko okiem sięgnąć, a ściany całe zbryzgane krwią, a przecież zabawa sług Beliara jeszcze się nie zakończyła. Z jakiegoś budynku po prawej stronie od bramy, wybiegł rosły mężczyzna z mieczem w ręku. Twarz jego pokryta była gęstą brodą, niezbyt przypominał człowieka, widocznie chciał się ukryć, ale gdy dostrzegł samotnie stojącego Carroda postanowił go zaatakować. Kapitan upadłych, jednak szybko wykonał unik, a miecz przeciwnika przemknął tuż nad jego głową. Olbrzym zatoczył się, gdyż to rozpędzone wielkie ciało, nie pozwalało mu się zbyt swobodnie poruszać. Bystry umysł dawnego królewskiego dowódcy wykorzystał zaistniałą sytuację, wyciągnął swój wielki, szczerbiony, czarny, dwuręczny miecz i wbił go przeciwnikowi w kręgosłup tak, że wyszedł z drugiej strony klatki piersiowej. Olbrzym opadł na ziemię, Carrod oparł na nim swoją nogę i pociągnął mocno, miecz wyszedł bez oporów, ale za to wyrwał część wnętrzności. Chwycił jego głowę za włosy i uderzał tak długo w ziemię, aż nie zobaczył wypływającego mózgu. Ten widok go zadowolił, nikt nie będzie atakował bezkarnie dowódcy wojsk Beliara. Schował swoje wierne, czarne ostrze i wrócił do obserwacji dzieła swoich ludzi. Wokół wszyscy krzyczeli, ale to powoli cichło, coraz mniej ludzi było się w stanie poruszać. Najbliżej znajdował się Jolis, właśnie odcinał głowę kobiecie jakby wielkimi nożycami z dwóch mieczy. Całe miasto leżało rozczłonkowane na placu i w prawie każdej uliczce. Cisza, taka wspaniała cisza, Carrod wiedział, że to oznacza wykonanie zadania.
- Spalić to miasto! – rozkazał spokojnie, po czym zwrócił się w kierunku bramy miasta, aby je opuścić.
Wielkie płomienie zaczęły trawić całe miasto, aby już wkrótce pozostawić po sobie garstkę popiołu, a Paladyni w czarnych zbrojach wyruszyli w dalszą podróż.
 

Alandil

Weteran
Weteran
Dołączył
27.9.2003
Posty
480
Ciekawe opowiadanie, ale moim zdaniem za dlugie, wielu widzac ilosc poprostu nie bedzie tego czytala wiec nastepnym razem albo napisz krotsza albo podziel na czesci :p
 

Rumbler

Member
Dołączył
22.8.2004
Posty
561
Rozdział II
Spotkanie

Hash-Nor wraz z kilkoma orkowymi braćmi przetrząsali, ruiny niegdyś wspaniałego miasta, jakim był Kradhar. Wszyscy krzątali się w pośpiechu pod czujnym i bezlitosnym okiem Dwaina. Nie wglądali na zadowolonych, zadowolonych końcu musieli służyć człowiekowi, a to jest hańba dla każdego szanującego się orka. Hash-Nor podszedł do człowieka ostrożnie, jakby obawiał się kary.
- I jak? – spytał Dwain.
- Nikt cały… - odpowiedział zakłopotany ork
- Ha! Przeklęty Carrod, doskonale wykonał swoją pracę. Nie ma tu ani jednego całego ciała, z którego mógłbym kogoś wskrzesić. – Powiedział właściwie sam do siebie, człowiek. – Beliar jest dumny z takiego sługi, ale szkoda, że inni nie działają równie skutecznie!
- Ja słuchać?
- Nie mówiłem do ciebie głupcze! A teraz każ się zbierać swoim braciom, odchodzimy stąd. – rozkazał Dwain, następnie zaczął mówić do siebie – Tak, Carrodzie nie mogę się wprost doczekać naszego spotkania.
Hash-Nor był wściekły, odkąd przybył ten przeklęty człowiek, wszystkimi rządził i się wysługiwał. Pamiętał ten dzień jakby to zdarzyło się przed chwilą. Orkowie żyli w spokojnie w swoim mieście, nie wchodzili w drogę ludziom. Pięć lat tak upłynęło, aż pojawił się on. Zielonoskórzy chcieli się pozbyć natręta, ale Dwain nie dał się tak łatwo wykurzyć. Zamiast tego przy pomocy czarnej magii, rozerwał na strzępy kilku, którzy próbowali go zaatakować. Od tej pory muszą mu być posłuszni, jeżeli oczywiście chcą pozostać żywi. Hash-Nor żywił do niego szczególną nienawiść, jako szaman stracił swoją wielką władzę i stał się jedynie przekazującym rozkazy człowieka. Gdyby tylko miał okazję wbiłby mu nóż w plecy. Ale teraz to nie było możliwe. Wydał swoim braciom rozkaz wymarszu, tak jak mu kazał Dwain. Widać było wyraźnie, że nie miał szacunku do orków. Człowiek w czarnej szacie, gdyż tak nazywali go zielonoskórzy w swojej mowie, skinął na szamana.
- Pan co chcieć? – spytał Hash-Nor powstrzymując się aby nie okazać swoich uczuć.
- Przygotujcie się lepiej, że nie będziemy się zatrzymywać, musimy dogonić Paladynów jeszcze tej nocy. – rzucił szorstko Dwain. – Każdy, który spowolni pochód, gorzko tego pożałuje.
- Tak. – odpowiedział ork.
Nie wychylał ani na chwilę swej twarzy spod kaptura, przez czas całego pobytu w dawnym mieście. Dopiero teraz odrzucił go odsłaniając swoje blade oblicze i kruczoczarne, długie włosy. Orkowie wyruszyli już, ale on miał zamiar, jeszcze chwilę tu pozostać. Znów wyciągnął spośród fałdów szaty sakiewkę z ziołami. Wyjął z niej mały listek Królewskiego Szczawiu i spuścił na niego małą kroplę zielonkawego płynu z fiolki przypiętej do pasa. Skierował swój amulet w kierunku liścia.
- VARRU OPOS! – wypowiedział głośno słowa i rzucił liść na ziemię, płyn zamienił się po chwili w obłok, o bliżej nieokreślonych kształtach. – Mam dla ciebie zadanie…
- Tak? – spytał szeptem obłok
- Znajdź czarnych Paladynów i stale ich obserwuj, nie chcę stracić ich śladu. Co jakiś czas wezwę cię do siebie i wtedy opowiesz mi o ich poczynaniach. Pamiętaj, że dopiero jak wykonasz zadanie to zostaniesz uwolniony… zrozumiałeś?
- Tak! – Odpowiedział duch i szybko zniknął.

C.D.N. lub nie "Albowiem to jeszcze nie koniec"
 

GaNdi

Weteran
Weteran
Dołączył
29.5.2004
Posty
1306
Opowiadanie super,ale to samo co Alandil trochę za długie
 

Rumbler

Member
Dołączył
22.8.2004
Posty
561
Ja was nie rozumiem :p jedni piszą, że za długie, a nawet spotkałem się ze stwierdzeniem, że stanowczo za krótkie, ale niech wam będzie. To opowiadanie nie doczeka się zakończenia.
 

daru1026

Member
Dołączył
15.7.2004
Posty
499
Nieno opowiadanie fajne. Ale jakto opowiadanie musi być obszerne bo w przeciwnym wypadku nie nazywałoby się opowiadanie tylko hisroryjka.
 

RaVeN

Admin Site
Weteran
Dołączył
11.12.2003
Posty
1642
oklaski

oklaski i jeszce raz oklaski, postarałęs się ;)
 

Rumbler

Member
Dołączył
22.8.2004
Posty
561
* * *

Carrod stał nad ciałem Paladyna, po czarnej klindze spływała krew, a sam dyszał ciężko. To była najtrudniejsza walka w jego życiu. Nikt nie sądził, że natkną się na oddział świętych rycerzy tu, w środku lasu. Przeklęci Paladyni! Ich konsekrowane ostrza zabiły kilku najzdolniejszych ludzi Carroda, w tym nieumarłego Jolisa. Niesamowita wściekłość go przepełniała, niewiele brakowało, a sam by tu leżał. Ale na szczęście było już po wszystkim. Dowódca czarnych Paladynów schował swój miecz i spojrzał na drzewa. Zdawało mu się, że coś zobaczył, jakieś światełko, postanowił to sprawdzić w końcu to mógł być kolejny Paladyn. Odruchowo położył dłoń na rękojeści miecza i zbliżył się do gęstwiny, ale światełka nie było. Coś musiało mu się przywidzieć. Zwykle jednak w takich sytuacjach czuł niepokój, ale nie tym razem to było dziwne uczucie, wręcz poczuł się uspokojony, gdy wcześniej dostrzegł to zjawisko. Nieważne! Wrócił do swoich towarzyszy i popatrzył na nich.
- Czy myślicie, że Beliar jest zadowolony?! – krzyknął wściekle Carrod. – Czy powinienem być z was dumny? To, co dzisiaj pokazaliście jest godne pożałowania! W tej bitwie pokazaliście jak żałosni jesteście!
Powtarzał te słowa kilka razy, a żaden z żołnierzy nawet nie ośmielił się na niego spojrzeć. Wszyscy cierpieli na samą myśl o tej bitwie. Carrod pokazał się ze strony przywódcy, wiedzieli, że może ich czekać za to najwyższa kara.
- Nie mogę na was patrzeć! – kontynuował przemowę. – Ale to nie ja was ukarzę zrobi to sam Beliar. A teraz…
Te słowa przerwane zostały nagle przez dźwięki przypominające oklaski. Dobiegały chyba gdzieś spośród konarów drzewa. W tej samej chwili coś przerwało martwą ciszę. Dookoła dało się słyszeć szum, były to kroki, ale nie kroki jednej osoby czy stworzenia, ale setek lub nawet tysięcy, nie potrafili tego ocenić. Carrod wyciągnął jednym, płynnym ruchem miecz i gotów rzucić się do walki z imieniem Beliara na ustach, lecz teraz stanął wyczekując na pojawienie się przeciwnika.
- Brawo, brawo! – Powiedział głos wyraźnie ubawiony tą całą sytuacją. – Wreszcie się spotykamy Carrodzie, tyle o tobie słyszałem.
Postać w czarnej szacie i kapturze na głowie wyszła spośród krzaków. Mężczyzna szedł w kierunku stojącego dowódcy czarnych Paladynów, gdy już zbliżył się na parę kroków, stanął i rzekł zdejmując kaptur zasłaniający twarz:
- Jestem Dwain… Ja również służę Beliarowi.
- I co z tego?! – Rzucił niezadowolony Carrod
- A to, że jesteśmy tu z jego woli!
- Co?!
- Beliar potrzebuje kogoś, kto wypełni jego wolę.
- Potrzebuje mnie?
- Nie ciebie… nas! Jego wolą jest abyśmy stali się jednością i wtedy będziemy mu wiernie służyć.
- Że co?! – spytał Carrod niedowierzając swoim uszom – Mielibyśmy się stać jednością?
- Właśnie tak… rozumiesz musimy to zrobić, bo tego chce Beliar, a my jesteśmy mu posłuszni. Zrobimy to, co trzeba i staniemy się niewyobrażalnie potężni.
- Ale nie za taką cenę! Nigdy tego nie zrobię, obiecałem służyć Beliarowi, ale to…
Dwain zirytowany tą rozmową, pstryknął lekko palcami. Spośród drzew wylali się Orkowie i uderzyli w czarnych Paladynów. W walce z tak wielkimi i silnymi stworami nie mieli szans, a było ich mnóstwo. Ich wielkie topory niszczyły kolejno rycerzy, którzy nie byli w stanie blokować ciosów.
- Co robisz?! – krzyknął Carrod widząc jak jego żołnierze giną.
- Beliar nie potrzebuje ich, potrzebuje tylko nas dwóch. A tak właściwie twoje zdanie się tu nie liczy, będziemy jednością czy tego chcesz czy nie!
Dwain wyciągnął dłoń i skierował ku Carrodowi, purpurowe wstęgi energii oplotły rycerza i zaczęły go ciągnąć w stronę maga. Już za chwilę się połączą na zawsze i będą wspólnie służyć mrocznemu bogowi. Twarz Dwaina skrzywiła się w potwornym grymasie, purpurowa energia znikła, a Carrod upadł na ziemię. Z piersi maga wystawał sztylet Orka, który dla człowieka mógłby być całkiem sporym mieczem. Z ciała Dwaina wydobył się czarny dym, aż po człowieku została sama szata. Nad pustym, czarnym płaszczem stał Hash-Nor, był wyraźnie zadowolony ze swego dzieła. Orkowie skończyli walczyć wcześniej, gdy padł ostatni Paladyn.
- Ty nie musieć już się obawiać, czarna szata odejść. – Powiedział łamanym ludzkim językiem zielonoskóry.
- Ale… co ty zrobiłeś?
- Ja nas uwolnić. My wolni, ty wolny. Kiedy on robić czary, my się wyzwolić spod jego władza i ja go zabić.
Carrod stał teraz ze spuszczoną głową, z mieczem w ręku. Nie odezwał się już ani słowem…

Epilog

Hash-Nor siedział spokojnie na szczycie wzniesienia, pogrążony w zadumie. Był wyraźnie zadowolony, w końcu jego bracia byli wolni, ale na jak długo? To nie miało teraz najmniejszego znaczenia. Obok, już bez swej zbroi, oparty o drzewo, leżał Carrod. Stracił swoich ludzi, ale zyskał coś o wiele ważniejszego.
- Co teraz zrobisz? – Spytał łagodnie szamana, od dawna tak się do nikogo nie zwracał.
- Ja wrócić do rodzina, moi bracia moja rodzina. My żyć w spokój długi czas. – odpowiedział Ork. – A ty?
- Wrócę do ojczyzny i tam znajdę ukojenie… tam ręka Beliara mnie nie dosięgnie…
Ostatni raz spojrzał na zachodzące właśnie słońce i zasnął.
 

daru1026

Member
Dołączył
15.7.2004
Posty
499
No super. Gratulacje opowiadania
biggrin.gif
 

RaVeN

Admin Site
Weteran
Dołączył
11.12.2003
Posty
1642
ha

I żyli długo i szczęśliwie
wink.gif
. Very nice opowieść ;]
 

Rumbler

Member
Dołączył
22.8.2004
Posty
561
Nie miałem zamiaru pisać już nic więcej, a "Krwawa Droga" miała być moim samobójstwem literackim (dokończyć i koniec z pisaniem). Ale może mógłbym napisać drugą część, nawet mam taki niewielki pomysł...
 

Corr_Gs

Member
Dołączył
16.8.2004
Posty
34
Dobre, dobre... ba, świetne. Słynę z tego, że do wszystkiego ( text, opowiadani, strona ) daje ocenę. Więc tu masz 9/10. Bardzo dobre
biggrin.gif
.
 
Status
Zamknięty.
Do góry Bottom