Opowiadanie stanęło w martwym punkcie i nie wiem czy uda mi się je dokończyć.
Prolog
„Krwawą drogą” nazywano dawniej, jeszcze za czasów panowania pradziada króla Rhobara, stowarzyszenie Paladynów, którzy poświęcili się bez reszty walce przeciwko siłom zła, ale już wkrótce przekonali się, że cała ta walka i ich poświęcenie okazało się dla nich zgubne. Wszyscy ulegli uczuciom niedozwolonym dla Paladynów takich jak wściekłość, chęć zemsty i brak litości. Nie chcieli tego, ale wkrótce stali się najposłuszniejszymi sługami Beliara.
Rozdział I
Atak
Sytuacja na zamku Kallathar, na jednej z wielu Wysp Północnych, wyglądała wprost tragicznie. Z jednej strony wśród obywateli miasta ściśniętych w ciasnych pokojach, zaczął panować głód i szerzyły się choroby, kończyły się również zapasy wody. Nie było skąd wziąć żywności, gdyż zamek był oblężony, a samo miasto, jedyne źródło dostaw, właśnie dogasało, nie zostało po nim nic oprócz sterty gruzu i popiołu. Całą obronę tej „twierdzy” stanowiło zaledwie pięciu ludzi, którzy pozostali przy życiu po ostatniej próbie wydostania się na zewnątrz. Widok pod bramą nie był zbyt ciekawy, szczerze mówiąc to był wprost obrzydliwy, wszędzie leżały kawałki ciał dawnych obrońców zamku. Każdy jeden został rozerwany i niemożliwe było znalezienie całego ciała, któremu niczego nie brakowało. Nawet stworzono taką zabawę, że ten kto znalazł takiego trupa, dostawał kawał mięsa w nagrodę. Oczywiście zadanie było niewykonalne, a nagrody po prostu brakowało. Wewnątrz, ukryci mieszczanie czekali tylko na to, co się wydarzy, bo było wiadomo, że najeźdźcy nie pozwolą im umrzeć z głodu, oni mordowali i co więcej czerpali z tego wielką satysfakcję. Wszyscy obrońcy strzegli wyłomu w murze, niegdyś w tym miejscu znajdowało się laboratorium alchemiczne, ale widać jeden z eksperymentów się nie udał. Co dziwne żaden z oblegających nawet nie zbliżył się do tego miejsca. Dzień miał się powoli ku końcowi. Całe to oblężenie trwało już z tydzień, a od dwóch dni nic się nie wydarzyło. W zamku nagle zrobiło się głośno. Wyszło kilku wieśniaków i mieszczan uzbrojonych w kije i stare miecze.
- Stać! – odezwał się strażnik – Mamy rozkaz aby nikt nie opuszczał budynków!
- A my nie mamy zamiaru czekać, aż nas zabiją we śnie! – krzyknął, wściekły mieszczanin – Jak już mamy zginąć to w prawdziwej walce!
- Właśnie, chyba nie sądzicie, że będziemy czekać bezczynnie! – wtórował mu drugi
Wyglądało to wszystko mniej więcej jakby kłócili się podczas podziału żywności. Wściekłość i rozdrażnienie można było wyczuć w powietrzu, tak że wydawały się niemal namacalne. Te sprzeczkę przerwał im dźwięk wydobywający się spoza murów zamku. Był to dźwięk, którego dawno nie słyszeli, ale nadal pamiętali, a były to bębny. Twarze wszystkim pobladły i żaden nie mógł wyrzec ani jednego słowa, aż do czasu, gdy jeden z nich zebrał się w sobie.
- Na Adanosa… Orkowie idą! – krzyczał wieśniak, biegając wkoło i siejąc zamęt. Kobiety i dzieci zaczęły krzyczeć i płakać, zrobiło się niesamowicie głośno.
To nie byli orkowie, na ten właśnie moment czekali najeźdźcy. Ubrani w czarne zbroje rycerze wpadli na dziedziniec zamkowy, przez wyłom w murze. Ich równie czarne miecze siekły wszystkich dookoła, bez litości. Jeden ze strażników leżał na ziemi z całkowicie zmiażdżoną głową, właściwie gdyby nie była przy ciele, to nie byłoby wiadomo, co to jest. Inny w ogóle nie miał głowy, a o pozostałych nie warto wspominać, ze świecą szukać całego ciała. Jeden z wieśniaków, któremu ucięto nogę upadł twarzą w sporą kałużę krwi. Jeden z czarnych Paladynów dostrzegł, że biedak się męczy i postanowił mu pomóc, a mianowicie, przyszpilił jego głowę do podłoża, a chłop wydał z siebie jedynie niemy krzyk. Niebo zdawało się robić czerwone od tryskającej na wszystkie strony krwi. Krzyki mordowanych zaczęły powoli cichnąć. Stopniowo znikała przelana krew, zupełnie tak jakby „upadli” ją zbierali. Na placu zapanowała całkowita ciemność i cisza. Jedna z kobiet, której pozostało jeszcze trochę odwagi, albo lepiej to nazwać głupotą, wychyliła się żeby zobaczyć czy napastnicy odeszli, ale jedyne, co zobaczyła to tylko ponura noc. I ten widok pozostał w jej oczach pomimo, że głowa potoczyła się po dziedzińcu, zmierzając w kierunku bramy. Nadzwyczaj szybko czarni rycerze wpadli do budynku, dzieci i kobiety podzieliły los mężczyzn. Gdy wszystkie krzyki przemieniły się w krwawą ciszę. Z budynku wyszło czterech Paladynów, ich przywódca Carrod szedł na przedzie trzymając w dłoni za włosy, głowę jakiejś kobiety. Dwóch trzymało jednego ze swoich. Carrod rzucił głowę w błoto zmieszane z krwią i zwrócił się do trzymanego Paladyna.
- Jolisie… zawiodłeś Beliara, dałeś się zranić… a to jest oznaką słabości, dlatego poniesiesz śmierć! – odrzekł bezlitośnie Carrod.
Jolis nie odezwał się ani słowem, tylko zdjął hełm z głowy. Był to młodzieniec o długich kruczo-czarnych włosach i bladej cerze, najwyraźniej pochodził z kontynentu, a miał około dwudziestu kilku lat. Carrod uniósł swój miecz i rzekł:
- Beliarze, oto „Krwawa droga” składa ci ofiarę! – powiedział po czym uderzył mieczem w głowę czarnego Paladyna. Uderzył jednak nieco pod kątem, dlatego czaszka rozłupała się na dwie nierówne części. A miecz Jolisa spoczął w jego własnej piersi, a ciało zabrano, aby oddać w całości Beliarowi.
- Zbierać się! – rozkazał Carrod.
Czarny pochód Paladynów, wyruszający z zamku, wyglądał jak kondukt żałobny. Ale wszyscy rycerze cieszyli się, w końcu odnieśli kolejne zwycięstwo w imieniu Beliara. A to miał być dopiero początek…
* * *
Czarni Paladyni rozbili obóz około godziny drogi od zamku, postawili kilkanaście dużych namiotów. Natomiast największy, zdobiony jedwabiem i mnóstwem kości, należał do samego Carroda. Przed wejściem do niego usypano niewielki kopiec na szczcie, którego rozłożono kawałki, wcześniej skrupulatnie rozerwanego, ciała Jolisa. Po dłuższej chwili pełnej ciszy, z namiotu wyłoniła się postać kapitana, teraz na zbroję nałożoną miał rytualną czarną szatę, a w ręku dzierżył falisty sztylet z kości ludzkiej. Wszyscy mroczni Paladyni patrzyli z podziwem na postać, tego walecznego i bezgranicznie oddanego Beliarowi wojownika. Carrod uniósł swą dłoń w kierunku nieba, po czym popatrzył na swych towarzyszy.
- Jak wiecie dziś Jolis dostąpi wielkiego zaszczytu…! – przerwał i wskazał na kawałki ciała, odpowiedziała mu cisza. – Beliar pokaże nam jaki jest miłosierny wobec swoich sług, nawet tych, które go tak zawiodły! – Uniósł swój sztylet ponad głowę i zaczął wypowiadać zaklęcie. – IKKTER SERRO! POWSTAŃ! – ze sztyletu w kierunku ciała wypłynęło coś na podobieństwo mgły o kolorze purpury. Gdy tylko ta energia dotknęła zwłok, skóra i mięśnie zaczęły płonąć ogniem koloru krwi. Zapach, który się z niego wydobywał był wprost nie do zniesienia, mało kto zachowałby posiłek w żołądku, ale żaden z Paladynów nawet się nie skrzywił, co więcej to chyba sprawiło im niejaką przyjemność. Wpatrywali się ze skupieniem w magiczny ogień, płonął on jeszcze tylko chwilkę, aż pozostały same kości, wtedy zgasł. Kości zaczęły się łączyć ze sobą, tak jak sobie tego życzył Carrod Jolis powstał, ale był nieco inny niż przed śmiercią.
- Nasz Pan dał mu drugą szansę na odpokutowanie swoich win! – powiedział ponurym głosem do wojowników – Znów założy swoją zbroję i będzie walczył w służbie Beliara.
Do tej pory żaden z upadłych paladynów, nie zawiódł więc widok szkieleta walczącego w zbroi „Krwawej drogi”, był czymś niezwykłym. Wiedzieli tylko jedno, że żaden z nich nie ma ochoty zawieść swego Pana. Ta myśl tylko dodała im ochoty na dalsze mordy i chęć sławienia swego bóstwa. Gdy Carrod odszedł do swego namiotu, a Jolis nałożył swą zbroję, wszyscy rozeszli się po obozowisku. Znów zapanowała cisza, jedno tylko czasem ją przerywało, a mianowicie szelest spadających liści z drzew, w pobliskim lesie. Może nie byłoby w tym nic dziwnego na pierwszy rzut oka, bo jak powszechnie wiadomo liści opadają z drzew, ale po bliższym przyjrzeniu się, okazuje się, że drzewa zaczęły gnić, tak samo jak i inne rośliny, a wszystkie zwierzęta gdzieś przepadły.
* * *
Dwain zerknął w dół, widok nie dodał mu zbytnio otuchy, przed nim otwierała się głęboka przepaść, która wydawała się po prostu nie mieć dna. Uśmiechnął się niewinnie i zarazem szyderczo. Rzucił kolejne spojrzenie w otchłań i zwrócił się w kierunku księżyca, jakby czegoś oczekując. Te medytacje, bo sam je tak nazywał, sprawiały mu wielką ulgę, po każdym ciężkim dniu spędzonym na tym przeklętym świecie, którego tak nienawidził. Nagle usłyszał cichy trzask suchego drewna, nie bardzo się tym wszystkim przejął, tylko założył na głowę kaptur swojej czarnej jak smoła szaty. Z ciemności wyłoniła się wielka postać. Twarzy nie było widać, ale po samych kształtach można było się domyślić, że nie był to człowiek.
- Czekałem na ciebie. – zwrócił się do przybysza Dwain spokojnie, choć jego twarz wyglądała na nieco zniecierpliwioną.
- Ja przepraszać! – odpowiedział ciemny kształt – Ja nie wiedział, że ty już tu być…
- Tak, tak oczywiście. – Przerwał poirytowany, – Ale masz dla mnie to, o co cię prosiłem? Prawda?
- Tak, ja to mieć, ja przynieść, jak Ty prosić. – Odpowiedziała istota. – Tu być zaznaczone, na ta mapa, nasze oddziały…
- Wszystkie?
- Tak!
- A kiedy będą gotowe do wymarszu?
- Natychmiast!
- No widzisz! To nie było takie trudne prawda Hash-Norze? Twoi orkowi współbracia przydadzą się memu Panu bardziej niż myślisz, powinieneś być z tego dumny.
- Ja być! Ale… - powiedział nieśmiało Hash-Nor.
- Ale co? – Spojrzał na orka niezbyt zadowolony Dwain, krzyżując ręce za plecami, jak to zwykł robić, gdy ktoś go drażni.
- Moi bracia nie być zadowolone… bo… bo ty być człowiek. My człowiek nie lubić!
- Ha! Lubicie czy nie, ale ja wami dowodzę, przynajmniej na razie i dopóki ja tu jestem musicie słuchać moich poleceń, bez wyjątków! Zrozumiano?!
- Tak! – odpowiedział Hash-Nor lekko się krzywiąc, chciał się przeciwstawić, ale czuł, że potęga tego człowieka niszczy jego wolną wolę.
- Więc odejdź i nie przeszkadzaj mi teraz. – Rozkazał Dwain i wrócił do swoich medytacji. Z kieszeni wyjął małą sakiewkę, w której były zioła. Wyjął dwa suche listki jakiejś egzotycznej rośliny.
Pokruszył je delikatnie w palcach i tak starte wciągnął w nozdrza. Jego szare, wyglądające na niemal martwe i mające w sobie jakąś bliżej nieokreśloną pustkę, przybrały teraz dość dziwnego koloru, niespotykanego, na co dzień. Teraz te całkiem czarne oczy, wpatrywały się w przestrzeń jakby, kogoś szukał. Obracał głową powoli aby nie przeoczyć czegoś ważnego, nagle zatrzymał się i skupił. Obraz stawał się coraz większy, aż Dwainowi wydawało się, że jest na miejscu.
- Tak drogi Carrodzie… - powiedział do siebie, bo przywódca czarnych paladynów, który teraz siedział w swoim namiocie i tak nie mógłby go usłyszeć. – Nasz Pan przygotował ci małą niespodziankę. Już wkrótce przekonasz się o swojej roli.
Po tych słowach Carrod zadrżał i zaczął się rozglądać, ale nikogo nie dostrzegł, choć poczuł obecność potężnej siły. Już wkrótce Paladyni mieli wyruszyć, aby zaspokoić głód krwi i zbrodni, a on musiał stworzyć dokładne plany. Niegdyś radosny członek armii królewskiej, teraz ponury i smutny sługa Beliara, tego, z którym pragnął niegdyś walczyć. Zanim wstąpił na tą drogę był jednym z licznych generałów, słynął w całej Myrtanie ze swej waleczności, a legendy o nim opowiadane były w tawernach i domach. Król uważał go za swego najbardziej zaufanego doradcę i doskonałego stratega, to dlatego Beliar go wybrał, aby stanął na czele nowej armii zła. Teraz nie kierowały nim żadne zasady, wyzbył się wszystkich zbędnych uczuć za wyjątkiem nienawiści, która stała się celem jego mrocznego, przesyconego złem życia. Wiedział, że to co czyni każdego dnia, było słuszne, nawet gdyby chciał, nie mógłby stać się na powrót prawym człowiekiem. Zbyt wiele krzywd wyrządził, zbyt wielu ludzi zniszczył, by mogło to zostać przebaczone.
* * *
- Paladyni idą! – krzyczał radosny chłopiec wbiegając przez bramy miasta. Na ten słowa wszystkim mieszkańcom od razu poprawił się humor, a kupcy pozamykali swoje kramy, aby zobaczyć, co się dzieje. Nawet złodzieje sobie odpuścili, wszyscy byli szczęśliwi, gdyż już od dawna mieli się pojawić. Królewski wysłannik obiecał, że przybędą, aby bronić Kradhar przed bandytami, którzy w tym czasie stanowili największe zagrożenie. Tak, więc witali przybyszów radośnie, niemal rzucali im się na ramiona. Przed zgrupowanie ludności Kradhar wystąpił królewski gubernator.
- Witamy was czcigodni Paladyni w naszym mieście! Jestem Kulius królewski gubernator. – oznajmił i uśmiechnął się do przybyszów – Jesteście wszyscy tu miło widziani, dlatego jeżeli się zgadzacie, pozwoliliśmy sobie przygotować wam miejsca, w których możecie odpocząć.
- Dziękujemy za wszystkie te zaszczyty drogi Kuliusie, ale nie przybyliśmy tu, aby tu pozostać! – odpowiedział ku zdziwieniu wszystkich obecnych dowódca Paladynów. – Mamy do wykonania bardzo istotne zadanie, dlatego wkrótce wyruszamy w dalszą drogę.
- Ale myślałem, że wy…
- Nie wiem, co sądziłeś gubernatorze, ale pomyliłeś się. – rzucił szorstko kapitan rycerzy.
- Skoro nie jesteście tu po to, aby nas bronić… to, po co? – spytał Kulius nie mając najmniejszego pojęcia co się dzieje.
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi, Carrod wyciągnął swój rytualny sztylet i szepnął, „JASTUS KANTI” i wskazał na gubernatora. Całe ciało nieszczęśnika stanęło w płomieniach, a jego krzyk przeszył całe miasto i dotarł do każdego jego zakątka. Biegał w kółko i szukając jakiejś pomocy u mieszczan, tylko roznosił magiczny ogień, wystarczył dotyk aby następną osobę spotkał ten sam los. Mieszkańcy Kradhar zaczęli uciekać w panice do swoich domów. Carrod stanął przed swoim oddziałem czarnych Paladynów i rozpoczął swą mowę.
- „Krwawa Droga” przybyła tu z polecenia Beliara, niechaj wasz krzyk sławi Jego imię. – Skończył i lekko się skrzywił, bo już dawno zapomniał jak wygląda uśmiech, nawet ten szyderczy i skinął na swoich ludzi. Nie trzeba było im tego dwa razy powtarzać, runęli z wyciągniętymi mieczami wprost na panikujący tłum. Niektórzy z mieszczan zostali rozdeptani na śmierć przez swych sąsiadów inni stali jak wryci. Carrod postanowił się temu tylko przyglądać i wsłuchiwać w żałosne krzyki ludzi, którzy już praktycznie byli martwi. To był wspaniały widok, miecze Paladynów były niczym topory katów, ciągle opadały i wznosiły się ku niebu. Sam gubernator był już teraz jedynie zwęglonym szkieletem, a czar kapitana przestał działać, zastanawiał się czy nie mógłby jeszcze jakoś wykorzystać trupa, ale nie czuł, że Beliar tego potrzebuje. Powrócił do obserwowania tej masakry, bo walką tego nie można było nazwać. Jolis trzymał dwa jednoręczne miecze i posługiwał się nimi nadzwyczaj sprawnie, nawet jako nieumarły. Głowy i kończyny leżały jak tylko okiem sięgnąć, a ściany całe zbryzgane krwią, a przecież zabawa sług Beliara jeszcze się nie zakończyła. Z jakiegoś budynku po prawej stronie od bramy, wybiegł rosły mężczyzna z mieczem w ręku. Twarz jego pokryta była gęstą brodą, niezbyt przypominał człowieka, widocznie chciał się ukryć, ale gdy dostrzegł samotnie stojącego Carroda postanowił go zaatakować. Kapitan upadłych, jednak szybko wykonał unik, a miecz przeciwnika przemknął tuż nad jego głową. Olbrzym zatoczył się, gdyż to rozpędzone wielkie ciało, nie pozwalało mu się zbyt swobodnie poruszać. Bystry umysł dawnego królewskiego dowódcy wykorzystał zaistniałą sytuację, wyciągnął swój wielki, szczerbiony, czarny, dwuręczny miecz i wbił go przeciwnikowi w kręgosłup tak, że wyszedł z drugiej strony klatki piersiowej. Olbrzym opadł na ziemię, Carrod oparł na nim swoją nogę i pociągnął mocno, miecz wyszedł bez oporów, ale za to wyrwał część wnętrzności. Chwycił jego głowę za włosy i uderzał tak długo w ziemię, aż nie zobaczył wypływającego mózgu. Ten widok go zadowolił, nikt nie będzie atakował bezkarnie dowódcy wojsk Beliara. Schował swoje wierne, czarne ostrze i wrócił do obserwacji dzieła swoich ludzi. Wokół wszyscy krzyczeli, ale to powoli cichło, coraz mniej ludzi było się w stanie poruszać. Najbliżej znajdował się Jolis, właśnie odcinał głowę kobiecie jakby wielkimi nożycami z dwóch mieczy. Całe miasto leżało rozczłonkowane na placu i w prawie każdej uliczce. Cisza, taka wspaniała cisza, Carrod wiedział, że to oznacza wykonanie zadania.
- Spalić to miasto! – rozkazał spokojnie, po czym zwrócił się w kierunku bramy miasta, aby je opuścić.
Wielkie płomienie zaczęły trawić całe miasto, aby już wkrótce pozostawić po sobie garstkę popiołu, a Paladyni w czarnych zbrojach wyruszyli w dalszą podróż.
Prolog
„Krwawą drogą” nazywano dawniej, jeszcze za czasów panowania pradziada króla Rhobara, stowarzyszenie Paladynów, którzy poświęcili się bez reszty walce przeciwko siłom zła, ale już wkrótce przekonali się, że cała ta walka i ich poświęcenie okazało się dla nich zgubne. Wszyscy ulegli uczuciom niedozwolonym dla Paladynów takich jak wściekłość, chęć zemsty i brak litości. Nie chcieli tego, ale wkrótce stali się najposłuszniejszymi sługami Beliara.
Rozdział I
Atak
Sytuacja na zamku Kallathar, na jednej z wielu Wysp Północnych, wyglądała wprost tragicznie. Z jednej strony wśród obywateli miasta ściśniętych w ciasnych pokojach, zaczął panować głód i szerzyły się choroby, kończyły się również zapasy wody. Nie było skąd wziąć żywności, gdyż zamek był oblężony, a samo miasto, jedyne źródło dostaw, właśnie dogasało, nie zostało po nim nic oprócz sterty gruzu i popiołu. Całą obronę tej „twierdzy” stanowiło zaledwie pięciu ludzi, którzy pozostali przy życiu po ostatniej próbie wydostania się na zewnątrz. Widok pod bramą nie był zbyt ciekawy, szczerze mówiąc to był wprost obrzydliwy, wszędzie leżały kawałki ciał dawnych obrońców zamku. Każdy jeden został rozerwany i niemożliwe było znalezienie całego ciała, któremu niczego nie brakowało. Nawet stworzono taką zabawę, że ten kto znalazł takiego trupa, dostawał kawał mięsa w nagrodę. Oczywiście zadanie było niewykonalne, a nagrody po prostu brakowało. Wewnątrz, ukryci mieszczanie czekali tylko na to, co się wydarzy, bo było wiadomo, że najeźdźcy nie pozwolą im umrzeć z głodu, oni mordowali i co więcej czerpali z tego wielką satysfakcję. Wszyscy obrońcy strzegli wyłomu w murze, niegdyś w tym miejscu znajdowało się laboratorium alchemiczne, ale widać jeden z eksperymentów się nie udał. Co dziwne żaden z oblegających nawet nie zbliżył się do tego miejsca. Dzień miał się powoli ku końcowi. Całe to oblężenie trwało już z tydzień, a od dwóch dni nic się nie wydarzyło. W zamku nagle zrobiło się głośno. Wyszło kilku wieśniaków i mieszczan uzbrojonych w kije i stare miecze.
- Stać! – odezwał się strażnik – Mamy rozkaz aby nikt nie opuszczał budynków!
- A my nie mamy zamiaru czekać, aż nas zabiją we śnie! – krzyknął, wściekły mieszczanin – Jak już mamy zginąć to w prawdziwej walce!
- Właśnie, chyba nie sądzicie, że będziemy czekać bezczynnie! – wtórował mu drugi
Wyglądało to wszystko mniej więcej jakby kłócili się podczas podziału żywności. Wściekłość i rozdrażnienie można było wyczuć w powietrzu, tak że wydawały się niemal namacalne. Te sprzeczkę przerwał im dźwięk wydobywający się spoza murów zamku. Był to dźwięk, którego dawno nie słyszeli, ale nadal pamiętali, a były to bębny. Twarze wszystkim pobladły i żaden nie mógł wyrzec ani jednego słowa, aż do czasu, gdy jeden z nich zebrał się w sobie.
- Na Adanosa… Orkowie idą! – krzyczał wieśniak, biegając wkoło i siejąc zamęt. Kobiety i dzieci zaczęły krzyczeć i płakać, zrobiło się niesamowicie głośno.
To nie byli orkowie, na ten właśnie moment czekali najeźdźcy. Ubrani w czarne zbroje rycerze wpadli na dziedziniec zamkowy, przez wyłom w murze. Ich równie czarne miecze siekły wszystkich dookoła, bez litości. Jeden ze strażników leżał na ziemi z całkowicie zmiażdżoną głową, właściwie gdyby nie była przy ciele, to nie byłoby wiadomo, co to jest. Inny w ogóle nie miał głowy, a o pozostałych nie warto wspominać, ze świecą szukać całego ciała. Jeden z wieśniaków, któremu ucięto nogę upadł twarzą w sporą kałużę krwi. Jeden z czarnych Paladynów dostrzegł, że biedak się męczy i postanowił mu pomóc, a mianowicie, przyszpilił jego głowę do podłoża, a chłop wydał z siebie jedynie niemy krzyk. Niebo zdawało się robić czerwone od tryskającej na wszystkie strony krwi. Krzyki mordowanych zaczęły powoli cichnąć. Stopniowo znikała przelana krew, zupełnie tak jakby „upadli” ją zbierali. Na placu zapanowała całkowita ciemność i cisza. Jedna z kobiet, której pozostało jeszcze trochę odwagi, albo lepiej to nazwać głupotą, wychyliła się żeby zobaczyć czy napastnicy odeszli, ale jedyne, co zobaczyła to tylko ponura noc. I ten widok pozostał w jej oczach pomimo, że głowa potoczyła się po dziedzińcu, zmierzając w kierunku bramy. Nadzwyczaj szybko czarni rycerze wpadli do budynku, dzieci i kobiety podzieliły los mężczyzn. Gdy wszystkie krzyki przemieniły się w krwawą ciszę. Z budynku wyszło czterech Paladynów, ich przywódca Carrod szedł na przedzie trzymając w dłoni za włosy, głowę jakiejś kobiety. Dwóch trzymało jednego ze swoich. Carrod rzucił głowę w błoto zmieszane z krwią i zwrócił się do trzymanego Paladyna.
- Jolisie… zawiodłeś Beliara, dałeś się zranić… a to jest oznaką słabości, dlatego poniesiesz śmierć! – odrzekł bezlitośnie Carrod.
Jolis nie odezwał się ani słowem, tylko zdjął hełm z głowy. Był to młodzieniec o długich kruczo-czarnych włosach i bladej cerze, najwyraźniej pochodził z kontynentu, a miał około dwudziestu kilku lat. Carrod uniósł swój miecz i rzekł:
- Beliarze, oto „Krwawa droga” składa ci ofiarę! – powiedział po czym uderzył mieczem w głowę czarnego Paladyna. Uderzył jednak nieco pod kątem, dlatego czaszka rozłupała się na dwie nierówne części. A miecz Jolisa spoczął w jego własnej piersi, a ciało zabrano, aby oddać w całości Beliarowi.
- Zbierać się! – rozkazał Carrod.
Czarny pochód Paladynów, wyruszający z zamku, wyglądał jak kondukt żałobny. Ale wszyscy rycerze cieszyli się, w końcu odnieśli kolejne zwycięstwo w imieniu Beliara. A to miał być dopiero początek…
* * *
Czarni Paladyni rozbili obóz około godziny drogi od zamku, postawili kilkanaście dużych namiotów. Natomiast największy, zdobiony jedwabiem i mnóstwem kości, należał do samego Carroda. Przed wejściem do niego usypano niewielki kopiec na szczcie, którego rozłożono kawałki, wcześniej skrupulatnie rozerwanego, ciała Jolisa. Po dłuższej chwili pełnej ciszy, z namiotu wyłoniła się postać kapitana, teraz na zbroję nałożoną miał rytualną czarną szatę, a w ręku dzierżył falisty sztylet z kości ludzkiej. Wszyscy mroczni Paladyni patrzyli z podziwem na postać, tego walecznego i bezgranicznie oddanego Beliarowi wojownika. Carrod uniósł swą dłoń w kierunku nieba, po czym popatrzył na swych towarzyszy.
- Jak wiecie dziś Jolis dostąpi wielkiego zaszczytu…! – przerwał i wskazał na kawałki ciała, odpowiedziała mu cisza. – Beliar pokaże nam jaki jest miłosierny wobec swoich sług, nawet tych, które go tak zawiodły! – Uniósł swój sztylet ponad głowę i zaczął wypowiadać zaklęcie. – IKKTER SERRO! POWSTAŃ! – ze sztyletu w kierunku ciała wypłynęło coś na podobieństwo mgły o kolorze purpury. Gdy tylko ta energia dotknęła zwłok, skóra i mięśnie zaczęły płonąć ogniem koloru krwi. Zapach, który się z niego wydobywał był wprost nie do zniesienia, mało kto zachowałby posiłek w żołądku, ale żaden z Paladynów nawet się nie skrzywił, co więcej to chyba sprawiło im niejaką przyjemność. Wpatrywali się ze skupieniem w magiczny ogień, płonął on jeszcze tylko chwilkę, aż pozostały same kości, wtedy zgasł. Kości zaczęły się łączyć ze sobą, tak jak sobie tego życzył Carrod Jolis powstał, ale był nieco inny niż przed śmiercią.
- Nasz Pan dał mu drugą szansę na odpokutowanie swoich win! – powiedział ponurym głosem do wojowników – Znów założy swoją zbroję i będzie walczył w służbie Beliara.
Do tej pory żaden z upadłych paladynów, nie zawiódł więc widok szkieleta walczącego w zbroi „Krwawej drogi”, był czymś niezwykłym. Wiedzieli tylko jedno, że żaden z nich nie ma ochoty zawieść swego Pana. Ta myśl tylko dodała im ochoty na dalsze mordy i chęć sławienia swego bóstwa. Gdy Carrod odszedł do swego namiotu, a Jolis nałożył swą zbroję, wszyscy rozeszli się po obozowisku. Znów zapanowała cisza, jedno tylko czasem ją przerywało, a mianowicie szelest spadających liści z drzew, w pobliskim lesie. Może nie byłoby w tym nic dziwnego na pierwszy rzut oka, bo jak powszechnie wiadomo liści opadają z drzew, ale po bliższym przyjrzeniu się, okazuje się, że drzewa zaczęły gnić, tak samo jak i inne rośliny, a wszystkie zwierzęta gdzieś przepadły.
* * *
Dwain zerknął w dół, widok nie dodał mu zbytnio otuchy, przed nim otwierała się głęboka przepaść, która wydawała się po prostu nie mieć dna. Uśmiechnął się niewinnie i zarazem szyderczo. Rzucił kolejne spojrzenie w otchłań i zwrócił się w kierunku księżyca, jakby czegoś oczekując. Te medytacje, bo sam je tak nazywał, sprawiały mu wielką ulgę, po każdym ciężkim dniu spędzonym na tym przeklętym świecie, którego tak nienawidził. Nagle usłyszał cichy trzask suchego drewna, nie bardzo się tym wszystkim przejął, tylko założył na głowę kaptur swojej czarnej jak smoła szaty. Z ciemności wyłoniła się wielka postać. Twarzy nie było widać, ale po samych kształtach można było się domyślić, że nie był to człowiek.
- Czekałem na ciebie. – zwrócił się do przybysza Dwain spokojnie, choć jego twarz wyglądała na nieco zniecierpliwioną.
- Ja przepraszać! – odpowiedział ciemny kształt – Ja nie wiedział, że ty już tu być…
- Tak, tak oczywiście. – Przerwał poirytowany, – Ale masz dla mnie to, o co cię prosiłem? Prawda?
- Tak, ja to mieć, ja przynieść, jak Ty prosić. – Odpowiedziała istota. – Tu być zaznaczone, na ta mapa, nasze oddziały…
- Wszystkie?
- Tak!
- A kiedy będą gotowe do wymarszu?
- Natychmiast!
- No widzisz! To nie było takie trudne prawda Hash-Norze? Twoi orkowi współbracia przydadzą się memu Panu bardziej niż myślisz, powinieneś być z tego dumny.
- Ja być! Ale… - powiedział nieśmiało Hash-Nor.
- Ale co? – Spojrzał na orka niezbyt zadowolony Dwain, krzyżując ręce za plecami, jak to zwykł robić, gdy ktoś go drażni.
- Moi bracia nie być zadowolone… bo… bo ty być człowiek. My człowiek nie lubić!
- Ha! Lubicie czy nie, ale ja wami dowodzę, przynajmniej na razie i dopóki ja tu jestem musicie słuchać moich poleceń, bez wyjątków! Zrozumiano?!
- Tak! – odpowiedział Hash-Nor lekko się krzywiąc, chciał się przeciwstawić, ale czuł, że potęga tego człowieka niszczy jego wolną wolę.
- Więc odejdź i nie przeszkadzaj mi teraz. – Rozkazał Dwain i wrócił do swoich medytacji. Z kieszeni wyjął małą sakiewkę, w której były zioła. Wyjął dwa suche listki jakiejś egzotycznej rośliny.
Pokruszył je delikatnie w palcach i tak starte wciągnął w nozdrza. Jego szare, wyglądające na niemal martwe i mające w sobie jakąś bliżej nieokreśloną pustkę, przybrały teraz dość dziwnego koloru, niespotykanego, na co dzień. Teraz te całkiem czarne oczy, wpatrywały się w przestrzeń jakby, kogoś szukał. Obracał głową powoli aby nie przeoczyć czegoś ważnego, nagle zatrzymał się i skupił. Obraz stawał się coraz większy, aż Dwainowi wydawało się, że jest na miejscu.
- Tak drogi Carrodzie… - powiedział do siebie, bo przywódca czarnych paladynów, który teraz siedział w swoim namiocie i tak nie mógłby go usłyszeć. – Nasz Pan przygotował ci małą niespodziankę. Już wkrótce przekonasz się o swojej roli.
Po tych słowach Carrod zadrżał i zaczął się rozglądać, ale nikogo nie dostrzegł, choć poczuł obecność potężnej siły. Już wkrótce Paladyni mieli wyruszyć, aby zaspokoić głód krwi i zbrodni, a on musiał stworzyć dokładne plany. Niegdyś radosny członek armii królewskiej, teraz ponury i smutny sługa Beliara, tego, z którym pragnął niegdyś walczyć. Zanim wstąpił na tą drogę był jednym z licznych generałów, słynął w całej Myrtanie ze swej waleczności, a legendy o nim opowiadane były w tawernach i domach. Król uważał go za swego najbardziej zaufanego doradcę i doskonałego stratega, to dlatego Beliar go wybrał, aby stanął na czele nowej armii zła. Teraz nie kierowały nim żadne zasady, wyzbył się wszystkich zbędnych uczuć za wyjątkiem nienawiści, która stała się celem jego mrocznego, przesyconego złem życia. Wiedział, że to co czyni każdego dnia, było słuszne, nawet gdyby chciał, nie mógłby stać się na powrót prawym człowiekiem. Zbyt wiele krzywd wyrządził, zbyt wielu ludzi zniszczył, by mogło to zostać przebaczone.
* * *
- Paladyni idą! – krzyczał radosny chłopiec wbiegając przez bramy miasta. Na ten słowa wszystkim mieszkańcom od razu poprawił się humor, a kupcy pozamykali swoje kramy, aby zobaczyć, co się dzieje. Nawet złodzieje sobie odpuścili, wszyscy byli szczęśliwi, gdyż już od dawna mieli się pojawić. Królewski wysłannik obiecał, że przybędą, aby bronić Kradhar przed bandytami, którzy w tym czasie stanowili największe zagrożenie. Tak, więc witali przybyszów radośnie, niemal rzucali im się na ramiona. Przed zgrupowanie ludności Kradhar wystąpił królewski gubernator.
- Witamy was czcigodni Paladyni w naszym mieście! Jestem Kulius królewski gubernator. – oznajmił i uśmiechnął się do przybyszów – Jesteście wszyscy tu miło widziani, dlatego jeżeli się zgadzacie, pozwoliliśmy sobie przygotować wam miejsca, w których możecie odpocząć.
- Dziękujemy za wszystkie te zaszczyty drogi Kuliusie, ale nie przybyliśmy tu, aby tu pozostać! – odpowiedział ku zdziwieniu wszystkich obecnych dowódca Paladynów. – Mamy do wykonania bardzo istotne zadanie, dlatego wkrótce wyruszamy w dalszą drogę.
- Ale myślałem, że wy…
- Nie wiem, co sądziłeś gubernatorze, ale pomyliłeś się. – rzucił szorstko kapitan rycerzy.
- Skoro nie jesteście tu po to, aby nas bronić… to, po co? – spytał Kulius nie mając najmniejszego pojęcia co się dzieje.
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi, Carrod wyciągnął swój rytualny sztylet i szepnął, „JASTUS KANTI” i wskazał na gubernatora. Całe ciało nieszczęśnika stanęło w płomieniach, a jego krzyk przeszył całe miasto i dotarł do każdego jego zakątka. Biegał w kółko i szukając jakiejś pomocy u mieszczan, tylko roznosił magiczny ogień, wystarczył dotyk aby następną osobę spotkał ten sam los. Mieszkańcy Kradhar zaczęli uciekać w panice do swoich domów. Carrod stanął przed swoim oddziałem czarnych Paladynów i rozpoczął swą mowę.
- „Krwawa Droga” przybyła tu z polecenia Beliara, niechaj wasz krzyk sławi Jego imię. – Skończył i lekko się skrzywił, bo już dawno zapomniał jak wygląda uśmiech, nawet ten szyderczy i skinął na swoich ludzi. Nie trzeba było im tego dwa razy powtarzać, runęli z wyciągniętymi mieczami wprost na panikujący tłum. Niektórzy z mieszczan zostali rozdeptani na śmierć przez swych sąsiadów inni stali jak wryci. Carrod postanowił się temu tylko przyglądać i wsłuchiwać w żałosne krzyki ludzi, którzy już praktycznie byli martwi. To był wspaniały widok, miecze Paladynów były niczym topory katów, ciągle opadały i wznosiły się ku niebu. Sam gubernator był już teraz jedynie zwęglonym szkieletem, a czar kapitana przestał działać, zastanawiał się czy nie mógłby jeszcze jakoś wykorzystać trupa, ale nie czuł, że Beliar tego potrzebuje. Powrócił do obserwowania tej masakry, bo walką tego nie można było nazwać. Jolis trzymał dwa jednoręczne miecze i posługiwał się nimi nadzwyczaj sprawnie, nawet jako nieumarły. Głowy i kończyny leżały jak tylko okiem sięgnąć, a ściany całe zbryzgane krwią, a przecież zabawa sług Beliara jeszcze się nie zakończyła. Z jakiegoś budynku po prawej stronie od bramy, wybiegł rosły mężczyzna z mieczem w ręku. Twarz jego pokryta była gęstą brodą, niezbyt przypominał człowieka, widocznie chciał się ukryć, ale gdy dostrzegł samotnie stojącego Carroda postanowił go zaatakować. Kapitan upadłych, jednak szybko wykonał unik, a miecz przeciwnika przemknął tuż nad jego głową. Olbrzym zatoczył się, gdyż to rozpędzone wielkie ciało, nie pozwalało mu się zbyt swobodnie poruszać. Bystry umysł dawnego królewskiego dowódcy wykorzystał zaistniałą sytuację, wyciągnął swój wielki, szczerbiony, czarny, dwuręczny miecz i wbił go przeciwnikowi w kręgosłup tak, że wyszedł z drugiej strony klatki piersiowej. Olbrzym opadł na ziemię, Carrod oparł na nim swoją nogę i pociągnął mocno, miecz wyszedł bez oporów, ale za to wyrwał część wnętrzności. Chwycił jego głowę za włosy i uderzał tak długo w ziemię, aż nie zobaczył wypływającego mózgu. Ten widok go zadowolił, nikt nie będzie atakował bezkarnie dowódcy wojsk Beliara. Schował swoje wierne, czarne ostrze i wrócił do obserwacji dzieła swoich ludzi. Wokół wszyscy krzyczeli, ale to powoli cichło, coraz mniej ludzi było się w stanie poruszać. Najbliżej znajdował się Jolis, właśnie odcinał głowę kobiecie jakby wielkimi nożycami z dwóch mieczy. Całe miasto leżało rozczłonkowane na placu i w prawie każdej uliczce. Cisza, taka wspaniała cisza, Carrod wiedział, że to oznacza wykonanie zadania.
- Spalić to miasto! – rozkazał spokojnie, po czym zwrócił się w kierunku bramy miasta, aby je opuścić.
Wielkie płomienie zaczęły trawić całe miasto, aby już wkrótce pozostawić po sobie garstkę popiołu, a Paladyni w czarnych zbrojach wyruszyli w dalszą podróż.