Przez cały okres istnienia Nevendaar w historii odnotowywane były poczynania Imperium, Przymierza Elfów, Legionów Potępionych, Nieumarłych Hord oraz Górskich Klanów, czasem wtrącono coś o syrenach, o jakichś buntowniczych księstwach ludzi o zbuntowanych elfach. W całej historii tego świata zabrakło pewnego rozdziału, rozdziału o istotach starszych od większości innych. O istotach które musiały usunąć się w cień, bo były próbą możliwości bogów. Jednak żaden z bogów nie mógł przewidzieć, że ten test jednak może zacząć żyć własnym życiem. I to się miało zmienić. Ale nie od razu. Mijały epoki, panowanie nad Nevendaar zdobywały różne nacje, inne cofały się i na odwrót, a Oni wciąż żyli w cieniu i czekali na moment nieuwagi...
****
W życiu każdego orka jest taki moment, że musi po prostu wziąć swój topór w dłoń i wyruszyć przed siebie. Nie każdy już wraca z takiej wyprawy, ale to nie było ważne. Kraarrog był już dojrzałym orkiem. Fizycznie dojrzałym. Jego umysł wciąż był zaśmiecony młodzieńczymi wizjami. Nie każdemu się to podobało, no ale był orkiem. Kto by się przejmował, że matka słysząc o samotnej wyprawie chwyta za solidną lagę i zaczyna cię gonić, albo, że ojciec... Nie, sytuacja z ojcem nie była taka zła. W końcu skończyło się tylko na wybitych zębach. Pod tym względem Kraarrog był zwykłym młodym orkiem, ale odróżniało go coś innego, co prawie nigdy nie zdarzało się u tego ludu. U goblinów, a owszem od czasu do czasu trafiał się jeden postrzeleniec który ogłaszał się władcą żywiołów i czarował troszeczkę, ale nie u orków. Oprócz interesowania się magią, Kraarrog po prostu kochał się w istotach „jasnoskórych”. Często, już jako dziecko, podkradał się do obozowisk ludzi, elfów czy krasnoludów i ryzykując życiem wsłuchiwał się w ich mowę. Dzięki temu nie ograniczał się do zwykłego orkowego „Ja być”, a umiał zwrócić się prawdziwie po ludzku. Co prawda po takiej eskapadzie rzyć nie raz rwała bólem po spotkaniu z babciną, czy matczyną dłonią (ojcowska nie wchodziła w rachubę, bo zawsze znajdował się w niej jakiś przedmiot np. maczuga). Po za tym Kraarroga odróżniała niebywała inteligencja. Sam opracował coś na kształt kuszy i nosił na plecach, do póki ojciec po pijaku nie złamał mu tego na głowię, jednak ork odbudował ją później (z kilkoma modyfikacjami) i schował przed rodzicielami.
A więc Kraarrog wyruszył w wędrówkę wbrew zakazom jego rodziców. Za pas wsunął swój toporek, przez plecy przewiesił swoją „kuszę”, oraz kołczan pełen cudacznych bełtów i tak wyszykowany wyruszył w świat. Samotnie. Większość młodzików łączyła się w grupy i napadała na wsie „jasnoskórych”, ale z Kraarrogiem nikt nie chciał iść, był po prostu za inteligentny.
****
Pogoda była cudna, żeby nie powiedzieć idealna. W ciepłym słońcu i przy lekkim wietrzyku wędrowało się prawie bez zmęczenia. Kraarrog szedł dawno nie używaną drogą łączącą tereny Górskich Klanów i Przymierza Elfów, jednakże te dwie nacje jak wiedział ork prowadziły już długą wojnę, i drogą tą nikt nie uczęszczał, a przynajmniej nie powinien uczęszczać, co, jak przekonał się wkrótce ork, nie było wcale takie oczywiste.
-Stój bestio – odezwał się donośny głos zza pleców orka – stój i stawaj.
Ork odwrócił się spieszno i zauważył jasnowłosego człowieka z niewielkim mieczem, wykrzykującego do niego.
-Witaj wędrowcze – odparł czystą ludzką mową Kraarrog – w czymże mogę ci pomóc?
Człowieka wmurowało. Stał chwilę z szeroko otwartymi ustami wpatrując się tępo w zielonoskórego. Wahał się czy atakować czy nie. W końcu zapytał niepewnie:
-Czym... kim ty jesteś?
-Kraarrog, syn Ashrroga. Do usług – powiedział powoli i dokładnie z ironicznym uśmiechem na swej orkowej mordzie.
-Czy ty jesteś orkiem? – zapytał ponownie młodzieniec, spuszczając miecz nieco niżej.
-Ależ oczywiście. Czemu miało by być inaczej? Czy nie mam zielonej skóry i nie jestem potężnej postury?
-To czemu ty mówisz?
-To czemu ty mnie pytasz? Jak chcesz walczyć to walcz, jak nie to pozwól mi odejść.
Człowiek zawahał się, po czym nie pewnie dał ręką znak, aby ork odszedł.
Kraarrog odszedł wolnym krokiem przed siebie. Szczerze mówiąc miał wielkiego stracha rozmawiając z tym mikrym stworzeniem. Wiedział, że mimo małej postury te istoty bywały zabójcze nawet dla doświadczonych orków, a on doświadczony nie był. Teraz uradowany, był pewien, że uda mu się wyrwać nawet z najgorszych opałów.
****
„Co to właściwie było? – pomyślał młodzieniec – Niby ork, a gadał jak jakieś panisko... Lepiej będę go śledził.”
Jak postanowił, tak zrobił.
Młodzieniec ten był po raz pierwszy na szlaku. Jak wielu młodzieńców wyruszył w poszukiwaniu przygód i sławy. Pod tym względem orkowie nie wiele różnią się od ludzi.
Ów chłopak nazywał się Joachim von Arbuk i był synem bogatego szlachcica, jednego z doradców króla. Jednak nie chciał on uczyć się, więc buchnął miecz i tarczę, po czym wyruszył w drogę. Tarczę stracił już pierwszego dnia swojej wędrówki. Bynajmniej nie w walce. Przegrał ja zwyczajnie w kości.
Splunął na ziemię i poprawił miecz, po czym zaczął iść śladem orka.
****
„Ognisko nie było dobrym pomysłem – pomyślał Kraarrog – za tamtym drzewem ktoś jest i za tamtym kamieniem też.”
Żaden z samotnych wędrowców którzy mają jakieś doświadczenie nie pozwoliłby sobie na tak głupi błąd jakim było ognisko. A szczególnie ognisko na pustkowiu, bo właśnie ork znajdował się nie na niczym innym jak na pustkowiu, bo oprócz kamienia i drzewa za którymi niewątpliwie ktoś się czaił nie było tu niczego. Kraarrog postanowił znowu grać hardego. Ale najpierw naładował „kuszę”.
„Będę odważny, ale nie głupi – pomyślał”
-Dobra, możecie wyjść zza drzew i kamienia. Wiem, że tam jesteście.
Joachim von Arbuk wyszedł powoli zza drzewa.
-A drugi? Niech wyjdzie – warknął ork.
-Mylisz się jestem tu tylko ja...
-Nieprawda... – odezwał się skrzekliwy głos – jestem jeszcze ja.
Zza kamienia wyszedł niewielki, o ciężkim do zidentyfikowania w mroku kolorze, goblin. Opierał się na długiej lasce, a obwieszony był cały jakimiś kościanymi ozdobami. Mimo laski, na pewno nie był stary.
-No to siadajcie – zaczął ork – mimo wszystko po ciemku walczyć chyba nie będziemy.
Goblin i człowiek usiedli.
-No to na początek – znów odezwał się ork – może się przedstawmy, bo czeka nas długa noc, bo chyba nikt nie będzie spał w towarzystwie dwóch zupełnie obcych mu istot, choć wy ludzie – zwrócił się do młodzieńca – sądzicie, że my, orkowie i gobliny kochamy się, to tak naprawdę nie jest to miłość większa niż między wami, a krasnoludami. Jest to miłość z rozsądku w tylko określonych sytuacjach. Dobrze, koniec pustego gadania. Kraarrog, syn Ashrroga.
-Joachim von Arbuk, syn Goara von Arbuk.
-Iklienruikscharragusch, starszy – odezwał się swoim skrzeczącym głosem goblin – ale dla ułatwienia wszyscy mówią na mnie Ikli. A więc Ikli, starszy.
Siedzieli w ciszy wpatrując się w trzaskające płomienie. Niebo było bezchmurne i gwiazdy było widać bez problemu. Bogowie też widzieli z góry wszystko. Ork, goblin i człowiek przy jednym ognisku. Tego historia nie znała.
****
Czas mijał, a rozmowa się nie kleiła wcale. Człowiek uważnie przyglądał się swojemu mieczykowi, goblin szturchał płonące patyki swoją laską, która jakimś dziwnym sposobem wcale się nie zapalała, ani nawet nie okopciła. Ork, jako jedyny z trójki, zamiast siedzieć i czekać obserwował z ciekawością towarzyszy i próbował ich zagadywać.
-Ikli – zaczął – czemu chodzisz sam?
Goblin spojrzał przenikliwie na orka swoimi drobnymi oczkami i zaskrzeczał:
-A czemu pytasz. Ty też chodzisz sam.
-No ale wy, gobliny zawsze trzymacie się w kupie. W końcu takie... Hej! Chwila, co robisz?!
Goblin zamłynkował swoją laską i ugodził jasnym światłem człowieka który powoli usunął się na ziemię.
-Niech śpi – zaskrzeczał – nie mam zamiaru rozmawiać o naszych... kulturach przy obcych.
-A ja?
-No cóż... niby tak, ale Gromdok nas łączy... Formalnie...
-A więc? Czemu jesteś sam?
-Jeśli powiem, że dlatego, bo tak lubię, to chyba ci nie wystarczy, co? No dobra. Zauważyłem już, że nie jesteś zwykłym orkiem i na pewno wiesz dużo o naszych tradycjach, a więc chyba nic przed tobą nie ukryję... Dobra... Jestem wygnany. Po prostu.
Mówił to spokojnie i bez żadnych zmian na twarzy. Po chwili dodał:
-Nie zdziwiłbym się, jakby okazało się, że ty też – w jego oczach zaiskrzyły dziwne iskry.
-Nie – powiedział po chwili ork – nie wygnano mnie... ale nie jestem lubiany za swoją elokwencję i zachowanie. Twierdzą, że „zczłowieczałem”...
-Dziwne to czasy – mruknął goblin – mam wrażenie, że coś się szykuję... Nawet elfy wyszły z ukrycia i prowadzą regularną wojnę, demony słabną, Imperium podupada, krasnoludy zaszywają się powoli w górach... tylko Mortis i jej słudzy się cieszą... Przeszło jakiś tydzień temu spotkałem grupę orków, która czekała na, jak powiedziała „elfy”.
-Elfy?
-To była także dla mnie tajemnica. Do czasu. W końcu je spotkałem. To były i nie były elfy. Jednocześnie.
-Możesz jaśniej?
Goblin oparł się o głaz i smarknął głośno. Milczał chwilę wpatrując się w ogień tak, jakby mógł coś w nim dostrzec. Po chwili zaczął coś mruczeć, jednocześnie wykonując nieznaczne ruchy swoją laską. Przerwał na chwilę.
-Jakie masz nerwy?
-Nie rozumiem...
Goblin nic więcej nie mówił, tylko kontynuował obrządek.
Niebo było czyste. Zaczął wiać lekki wietrzyk, a śpiący chłopak przewrócił się na drugi bok i zaczął gadać przez sen o „cyckach Klementyny”.
Nagle płomienie uformowały się w postacie. Na początku zamazane i nie wyraźne, ale z czasem zaczęły nabierać kształtów. Ork powstrzymał oddech. To co widział było przerażające.
***
-Ja być Tarrok, o elfie – odezwał się rosły ork - Wódz plemie Krwawe Topory. My tu być jak chcieliście.
Nazwany elfem, i cała jego kompania, byli odziani w ciemne, poszczępione płaszcze sięgające do ziemi. Na głowach mieli kaptury, przez które było widać zarysy spiczastych uszu.
-Dobrze – odezwał się zimny, pełen cierpienia i złości głos – witaj czcigodny Tarroku.
-My mieć to co chcieliście. Brązowe kamyki! – powiedział wyraźnie dumny wódz orków – wy nam dać złoto, to my wam dać kamyki.
-Nie będzie złota... – odezwał się przerażająco zimno „elf”.
-Nie będzie złota, nie będzie kamyki.
-Mylisz się...
Ruch „elfa” był błyskawiczny. Odrzucił płaszcz i wystrzelił z koślawego łuku dziwaczną strzałą, przebijając czaszkę orka. Jego towarzysze chwycili za topory, ale na ich twarzach widniał grymas strachu i obrzydzenia.
„Elf” zamiast oczu miał dwie brudne dziury, cały był w bliznach, a jego skóra przypominała skórę kilkudniowego trupa.
Chwilę wahania wykorzystały „elfy”.
Odrzuciły płaszcze jednocześnie. Dwa z nich zamiast rąk miały coś w stylu tasaków. Rozpłatały stojących w przerażeniu orków. Inny miotał chmurami gryzącego dymu.
Schowany do tej pory za skałą Ikli nie wytrzymał. Chwycił laskę i z krzykiem wyskoczył pomiędzy walczących. Potężnym zaklęciem powalił wciąż szyjącego z łuku ślepego „elfa”. Miał zaatakować tych z tasakami, ale poczuł, że unosi się do góry, a jego całe ciało oplątują niewidzialne pnącza. Poczuł obok siebie odór rozkładającego się mięsa i zauważył czerniejące, ostre zęby należące do jednego z trupich elfów.
-Stój! – wysyczał ktoś, kogo Ikli dostrzec nie mógł – nie ma czasu na jedzenie. Bierz manę i wracamy do miasta. Mortis nas wzywa!
W tym momencie goblina otoczyła chmura gryzącego dymu i stracił przytomność.
***
-Na Gromdoka... – wyszeptał Kraarrog.
-Mroczne elfy. Nowi słudzy Mortis.
-Oni są nadzwyczajni... Ta siła... Krwawe Topory to było jedno z najsilniejszych plemion, a pokonali je w piątkę...
-I na dodatek znają magię Gromdoka. Zbierają manę zielonoskórych...
-Brązowe kamyki – szepnął ork.
Zapanowała cisza. Na horyzoncie było widać wstające leniwie słońce.
-Masz rację... dziwne to i niebezpieczne czasy – powiedział ork – może powinniśmy podróżować razem. Co Ikli?
Goblin uniósł brwi i chrząknął pytająco.
-No wiesz – odrzekł Kraarrog – w końcu stanąłeś w obronie nieznanych ci orków... Może i mnie kiedyś uratujesz – uśmiechnął się paskudnie, po orkowemu. Ale to co dla jednych bywa paskudne, dla innych nie.
-Zgoda – uśmiechnął się podobnie goblin – nie mam nic do stracenia. Znudziło mi się gadanie do samego siebie i nieustanne czuwanie. No to ruszmy zanim człowiek się obudzi.
Wstali i poszli wolnym krokiem przed siebie. Nie uszli pięciuset metrów gdy ork zatrzymał się i powiedział:
-Dobra człowieku. Wyłaź z tych krzaków. Możesz iść z nami... Po za tym poćwicz udawanie, że jeszcze śpisz. Wcale nie miałem pojęcia, że nas podsłuchiwałeś jakieś pół godziny. Wygląda, że goblinia magia jest zawodna.
Ikli chrząknął i nie raczył nawet spojrzeć na człowieka.
Joachim prędko wyszedł z krzaków, sprawdzając swój mieczyk dołączył do idących.
-Tylko jak znowu zaczniesz gadać o czyichkolwiek „cyckach” – zaczął goblin – a szczególnie kiedy czaruję, to jak tu stoję, palnę cię moją laską.
Chłopak zrobił się czerwony jak burak, ale nic nie powiedział. Cała trójka poszła razem.
-Naprawdę, dziwne to czasy...
CD prawdopodobnie N
****
W życiu każdego orka jest taki moment, że musi po prostu wziąć swój topór w dłoń i wyruszyć przed siebie. Nie każdy już wraca z takiej wyprawy, ale to nie było ważne. Kraarrog był już dojrzałym orkiem. Fizycznie dojrzałym. Jego umysł wciąż był zaśmiecony młodzieńczymi wizjami. Nie każdemu się to podobało, no ale był orkiem. Kto by się przejmował, że matka słysząc o samotnej wyprawie chwyta za solidną lagę i zaczyna cię gonić, albo, że ojciec... Nie, sytuacja z ojcem nie była taka zła. W końcu skończyło się tylko na wybitych zębach. Pod tym względem Kraarrog był zwykłym młodym orkiem, ale odróżniało go coś innego, co prawie nigdy nie zdarzało się u tego ludu. U goblinów, a owszem od czasu do czasu trafiał się jeden postrzeleniec który ogłaszał się władcą żywiołów i czarował troszeczkę, ale nie u orków. Oprócz interesowania się magią, Kraarrog po prostu kochał się w istotach „jasnoskórych”. Często, już jako dziecko, podkradał się do obozowisk ludzi, elfów czy krasnoludów i ryzykując życiem wsłuchiwał się w ich mowę. Dzięki temu nie ograniczał się do zwykłego orkowego „Ja być”, a umiał zwrócić się prawdziwie po ludzku. Co prawda po takiej eskapadzie rzyć nie raz rwała bólem po spotkaniu z babciną, czy matczyną dłonią (ojcowska nie wchodziła w rachubę, bo zawsze znajdował się w niej jakiś przedmiot np. maczuga). Po za tym Kraarroga odróżniała niebywała inteligencja. Sam opracował coś na kształt kuszy i nosił na plecach, do póki ojciec po pijaku nie złamał mu tego na głowię, jednak ork odbudował ją później (z kilkoma modyfikacjami) i schował przed rodzicielami.
A więc Kraarrog wyruszył w wędrówkę wbrew zakazom jego rodziców. Za pas wsunął swój toporek, przez plecy przewiesił swoją „kuszę”, oraz kołczan pełen cudacznych bełtów i tak wyszykowany wyruszył w świat. Samotnie. Większość młodzików łączyła się w grupy i napadała na wsie „jasnoskórych”, ale z Kraarrogiem nikt nie chciał iść, był po prostu za inteligentny.
****
Pogoda była cudna, żeby nie powiedzieć idealna. W ciepłym słońcu i przy lekkim wietrzyku wędrowało się prawie bez zmęczenia. Kraarrog szedł dawno nie używaną drogą łączącą tereny Górskich Klanów i Przymierza Elfów, jednakże te dwie nacje jak wiedział ork prowadziły już długą wojnę, i drogą tą nikt nie uczęszczał, a przynajmniej nie powinien uczęszczać, co, jak przekonał się wkrótce ork, nie było wcale takie oczywiste.
-Stój bestio – odezwał się donośny głos zza pleców orka – stój i stawaj.
Ork odwrócił się spieszno i zauważył jasnowłosego człowieka z niewielkim mieczem, wykrzykującego do niego.
-Witaj wędrowcze – odparł czystą ludzką mową Kraarrog – w czymże mogę ci pomóc?
Człowieka wmurowało. Stał chwilę z szeroko otwartymi ustami wpatrując się tępo w zielonoskórego. Wahał się czy atakować czy nie. W końcu zapytał niepewnie:
-Czym... kim ty jesteś?
-Kraarrog, syn Ashrroga. Do usług – powiedział powoli i dokładnie z ironicznym uśmiechem na swej orkowej mordzie.
-Czy ty jesteś orkiem? – zapytał ponownie młodzieniec, spuszczając miecz nieco niżej.
-Ależ oczywiście. Czemu miało by być inaczej? Czy nie mam zielonej skóry i nie jestem potężnej postury?
-To czemu ty mówisz?
-To czemu ty mnie pytasz? Jak chcesz walczyć to walcz, jak nie to pozwól mi odejść.
Człowiek zawahał się, po czym nie pewnie dał ręką znak, aby ork odszedł.
Kraarrog odszedł wolnym krokiem przed siebie. Szczerze mówiąc miał wielkiego stracha rozmawiając z tym mikrym stworzeniem. Wiedział, że mimo małej postury te istoty bywały zabójcze nawet dla doświadczonych orków, a on doświadczony nie był. Teraz uradowany, był pewien, że uda mu się wyrwać nawet z najgorszych opałów.
****
„Co to właściwie było? – pomyślał młodzieniec – Niby ork, a gadał jak jakieś panisko... Lepiej będę go śledził.”
Jak postanowił, tak zrobił.
Młodzieniec ten był po raz pierwszy na szlaku. Jak wielu młodzieńców wyruszył w poszukiwaniu przygód i sławy. Pod tym względem orkowie nie wiele różnią się od ludzi.
Ów chłopak nazywał się Joachim von Arbuk i był synem bogatego szlachcica, jednego z doradców króla. Jednak nie chciał on uczyć się, więc buchnął miecz i tarczę, po czym wyruszył w drogę. Tarczę stracił już pierwszego dnia swojej wędrówki. Bynajmniej nie w walce. Przegrał ja zwyczajnie w kości.
Splunął na ziemię i poprawił miecz, po czym zaczął iść śladem orka.
****
„Ognisko nie było dobrym pomysłem – pomyślał Kraarrog – za tamtym drzewem ktoś jest i za tamtym kamieniem też.”
Żaden z samotnych wędrowców którzy mają jakieś doświadczenie nie pozwoliłby sobie na tak głupi błąd jakim było ognisko. A szczególnie ognisko na pustkowiu, bo właśnie ork znajdował się nie na niczym innym jak na pustkowiu, bo oprócz kamienia i drzewa za którymi niewątpliwie ktoś się czaił nie było tu niczego. Kraarrog postanowił znowu grać hardego. Ale najpierw naładował „kuszę”.
„Będę odważny, ale nie głupi – pomyślał”
-Dobra, możecie wyjść zza drzew i kamienia. Wiem, że tam jesteście.
Joachim von Arbuk wyszedł powoli zza drzewa.
-A drugi? Niech wyjdzie – warknął ork.
-Mylisz się jestem tu tylko ja...
-Nieprawda... – odezwał się skrzekliwy głos – jestem jeszcze ja.
Zza kamienia wyszedł niewielki, o ciężkim do zidentyfikowania w mroku kolorze, goblin. Opierał się na długiej lasce, a obwieszony był cały jakimiś kościanymi ozdobami. Mimo laski, na pewno nie był stary.
-No to siadajcie – zaczął ork – mimo wszystko po ciemku walczyć chyba nie będziemy.
Goblin i człowiek usiedli.
-No to na początek – znów odezwał się ork – może się przedstawmy, bo czeka nas długa noc, bo chyba nikt nie będzie spał w towarzystwie dwóch zupełnie obcych mu istot, choć wy ludzie – zwrócił się do młodzieńca – sądzicie, że my, orkowie i gobliny kochamy się, to tak naprawdę nie jest to miłość większa niż między wami, a krasnoludami. Jest to miłość z rozsądku w tylko określonych sytuacjach. Dobrze, koniec pustego gadania. Kraarrog, syn Ashrroga.
-Joachim von Arbuk, syn Goara von Arbuk.
-Iklienruikscharragusch, starszy – odezwał się swoim skrzeczącym głosem goblin – ale dla ułatwienia wszyscy mówią na mnie Ikli. A więc Ikli, starszy.
Siedzieli w ciszy wpatrując się w trzaskające płomienie. Niebo było bezchmurne i gwiazdy było widać bez problemu. Bogowie też widzieli z góry wszystko. Ork, goblin i człowiek przy jednym ognisku. Tego historia nie znała.
****
Czas mijał, a rozmowa się nie kleiła wcale. Człowiek uważnie przyglądał się swojemu mieczykowi, goblin szturchał płonące patyki swoją laską, która jakimś dziwnym sposobem wcale się nie zapalała, ani nawet nie okopciła. Ork, jako jedyny z trójki, zamiast siedzieć i czekać obserwował z ciekawością towarzyszy i próbował ich zagadywać.
-Ikli – zaczął – czemu chodzisz sam?
Goblin spojrzał przenikliwie na orka swoimi drobnymi oczkami i zaskrzeczał:
-A czemu pytasz. Ty też chodzisz sam.
-No ale wy, gobliny zawsze trzymacie się w kupie. W końcu takie... Hej! Chwila, co robisz?!
Goblin zamłynkował swoją laską i ugodził jasnym światłem człowieka który powoli usunął się na ziemię.
-Niech śpi – zaskrzeczał – nie mam zamiaru rozmawiać o naszych... kulturach przy obcych.
-A ja?
-No cóż... niby tak, ale Gromdok nas łączy... Formalnie...
-A więc? Czemu jesteś sam?
-Jeśli powiem, że dlatego, bo tak lubię, to chyba ci nie wystarczy, co? No dobra. Zauważyłem już, że nie jesteś zwykłym orkiem i na pewno wiesz dużo o naszych tradycjach, a więc chyba nic przed tobą nie ukryję... Dobra... Jestem wygnany. Po prostu.
Mówił to spokojnie i bez żadnych zmian na twarzy. Po chwili dodał:
-Nie zdziwiłbym się, jakby okazało się, że ty też – w jego oczach zaiskrzyły dziwne iskry.
-Nie – powiedział po chwili ork – nie wygnano mnie... ale nie jestem lubiany za swoją elokwencję i zachowanie. Twierdzą, że „zczłowieczałem”...
-Dziwne to czasy – mruknął goblin – mam wrażenie, że coś się szykuję... Nawet elfy wyszły z ukrycia i prowadzą regularną wojnę, demony słabną, Imperium podupada, krasnoludy zaszywają się powoli w górach... tylko Mortis i jej słudzy się cieszą... Przeszło jakiś tydzień temu spotkałem grupę orków, która czekała na, jak powiedziała „elfy”.
-Elfy?
-To była także dla mnie tajemnica. Do czasu. W końcu je spotkałem. To były i nie były elfy. Jednocześnie.
-Możesz jaśniej?
Goblin oparł się o głaz i smarknął głośno. Milczał chwilę wpatrując się w ogień tak, jakby mógł coś w nim dostrzec. Po chwili zaczął coś mruczeć, jednocześnie wykonując nieznaczne ruchy swoją laską. Przerwał na chwilę.
-Jakie masz nerwy?
-Nie rozumiem...
Goblin nic więcej nie mówił, tylko kontynuował obrządek.
Niebo było czyste. Zaczął wiać lekki wietrzyk, a śpiący chłopak przewrócił się na drugi bok i zaczął gadać przez sen o „cyckach Klementyny”.
Nagle płomienie uformowały się w postacie. Na początku zamazane i nie wyraźne, ale z czasem zaczęły nabierać kształtów. Ork powstrzymał oddech. To co widział było przerażające.
***
-Ja być Tarrok, o elfie – odezwał się rosły ork - Wódz plemie Krwawe Topory. My tu być jak chcieliście.
Nazwany elfem, i cała jego kompania, byli odziani w ciemne, poszczępione płaszcze sięgające do ziemi. Na głowach mieli kaptury, przez które było widać zarysy spiczastych uszu.
-Dobrze – odezwał się zimny, pełen cierpienia i złości głos – witaj czcigodny Tarroku.
-My mieć to co chcieliście. Brązowe kamyki! – powiedział wyraźnie dumny wódz orków – wy nam dać złoto, to my wam dać kamyki.
-Nie będzie złota... – odezwał się przerażająco zimno „elf”.
-Nie będzie złota, nie będzie kamyki.
-Mylisz się...
Ruch „elfa” był błyskawiczny. Odrzucił płaszcz i wystrzelił z koślawego łuku dziwaczną strzałą, przebijając czaszkę orka. Jego towarzysze chwycili za topory, ale na ich twarzach widniał grymas strachu i obrzydzenia.
„Elf” zamiast oczu miał dwie brudne dziury, cały był w bliznach, a jego skóra przypominała skórę kilkudniowego trupa.
Chwilę wahania wykorzystały „elfy”.
Odrzuciły płaszcze jednocześnie. Dwa z nich zamiast rąk miały coś w stylu tasaków. Rozpłatały stojących w przerażeniu orków. Inny miotał chmurami gryzącego dymu.
Schowany do tej pory za skałą Ikli nie wytrzymał. Chwycił laskę i z krzykiem wyskoczył pomiędzy walczących. Potężnym zaklęciem powalił wciąż szyjącego z łuku ślepego „elfa”. Miał zaatakować tych z tasakami, ale poczuł, że unosi się do góry, a jego całe ciało oplątują niewidzialne pnącza. Poczuł obok siebie odór rozkładającego się mięsa i zauważył czerniejące, ostre zęby należące do jednego z trupich elfów.
-Stój! – wysyczał ktoś, kogo Ikli dostrzec nie mógł – nie ma czasu na jedzenie. Bierz manę i wracamy do miasta. Mortis nas wzywa!
W tym momencie goblina otoczyła chmura gryzącego dymu i stracił przytomność.
***
-Na Gromdoka... – wyszeptał Kraarrog.
-Mroczne elfy. Nowi słudzy Mortis.
-Oni są nadzwyczajni... Ta siła... Krwawe Topory to było jedno z najsilniejszych plemion, a pokonali je w piątkę...
-I na dodatek znają magię Gromdoka. Zbierają manę zielonoskórych...
-Brązowe kamyki – szepnął ork.
Zapanowała cisza. Na horyzoncie było widać wstające leniwie słońce.
-Masz rację... dziwne to i niebezpieczne czasy – powiedział ork – może powinniśmy podróżować razem. Co Ikli?
Goblin uniósł brwi i chrząknął pytająco.
-No wiesz – odrzekł Kraarrog – w końcu stanąłeś w obronie nieznanych ci orków... Może i mnie kiedyś uratujesz – uśmiechnął się paskudnie, po orkowemu. Ale to co dla jednych bywa paskudne, dla innych nie.
-Zgoda – uśmiechnął się podobnie goblin – nie mam nic do stracenia. Znudziło mi się gadanie do samego siebie i nieustanne czuwanie. No to ruszmy zanim człowiek się obudzi.
Wstali i poszli wolnym krokiem przed siebie. Nie uszli pięciuset metrów gdy ork zatrzymał się i powiedział:
-Dobra człowieku. Wyłaź z tych krzaków. Możesz iść z nami... Po za tym poćwicz udawanie, że jeszcze śpisz. Wcale nie miałem pojęcia, że nas podsłuchiwałeś jakieś pół godziny. Wygląda, że goblinia magia jest zawodna.
Ikli chrząknął i nie raczył nawet spojrzeć na człowieka.
Joachim prędko wyszedł z krzaków, sprawdzając swój mieczyk dołączył do idących.
-Tylko jak znowu zaczniesz gadać o czyichkolwiek „cyckach” – zaczął goblin – a szczególnie kiedy czaruję, to jak tu stoję, palnę cię moją laską.
Chłopak zrobił się czerwony jak burak, ale nic nie powiedział. Cała trójka poszła razem.
-Naprawdę, dziwne to czasy...
CD prawdopodobnie N