Tego fragmentu nie sprawdzałem, więc błędy mogą być i najpewniej będą:
W chłodzie nocy wędrowało się dobrze. Było chłodno i cicho. To znaczy byłoby cicho gdyby nie „chłopcy”. Cały czas gadali i śpiewali swoje wojackie piosenki śmiejąc się przy tym głośno. Kraarrog czasem wsłuchiwał się w słowa, ale ogólnie gapił się tępo przed siebie, a przynajmniej utrzymywał, że patrzy się w bliżej nieokreślonym kierunku. Joachim jednak twierdził nieugięcie, że ork ogląda tyłek Grashji, lecz twierdzenie takie doprowadziło go tylko do podcięcia mu nóg.
Ikli tylko marszczył nos i narzekał, że jest głośno, do czasu gdy natrafił wśród goblinich łuczników na jakiegoś z pokrewnego mu plemienia.
Joachim długo starał trzymać się z towarzyszami, ale w końcu skumał się z którymś z najmłodszych piechurów u którego Dar był połowiczny. Niby mówić umiał, ale myślał niezwykle powoli. Ale Joachimowi to odpowiadało. „Z takim towarzyszem czuję się jak z rodziną” powiedział, zapytany przez Kraarroga, czemu zawsze wybiera najgłupszych do kompanii. Ikli jednak stwierdził, że „swój swego pozna”.
W końcu ork został bez towarzyszy i zastanawiał się sam, czemu nie cofnie się o kilka kroków i nie pogada z pobratymcami. Szedł tuż za Grashją tak jak przykazała im iść na początku, jednak kiedy szyk dawno już uległ rozluźnieniu mógłby odejść, ale... nie miał na to ochoty. Wpatrywał się, wbrew swoim zapewnieniom, jednak właśnie w nią. Miał nadzieję, że się odwróci, a może nawet się o coś spyta, lub coś powie. Czuł, że to coś głupiego, ale szedł tak przez długi czas.
-Kraarrog – rozległ się głos Grashji, a ork zdębiał – podejdź na chwilę.
Ork podszedł powoli, starając się nie zdradzić z jaką ochotą to robi.
-Patrz tam – wskazała mu palcem jakieś skały w oddali – Widzisz?
-Mhm – przytaknął, choć tak naprawdę nie starał się dojrzeć tego co mu pokazywała. Patrzył na nią.
-To jest właśnie Tar-Troshh.
Dopiero na te słowa ork oderwał od niej wzrok. Wytężył wzrok i dostrzegł to miejsce. W ciemności dało się widzieć tam łunę ognisk, pochodni, magicznych ogni, jednak niewystarczającej by dojrzeć architektury, poszczególne budynki. Wyglądało to teraz po prostu jak wydrążona, świecąca góra.
Kraarroga przeszył dreszcz. Wydawało mu się, że czuje na sobie wzrok Grashji. Odwrócił głowę, ale nie napotkał jej wzroku. Patrzyła się przed siebie. Przełknął ślinę i odwrócił się. Dołączył do wojaków i udawał, że dobrze się bawi.
****
-Panie – Emry odwrócił się na ten głos i gestem dał znać posłańcowi, aby wstał – Jesteśmy gotowi. Stawiły się ponad cztery tysiące konnicy różnej maści, z czego połowa to zwykli rycerze. Po za tym mamy około siedmiuset magów, trzy sprawnie działające grupy uzdrowicieli – kapłanów i kapłanek.
-A tytani? – głos króla był zimny, ale zdradzał pasję z jaką słuchał przeglądu i niecierpliwość przed bitwą.
-Tu jest gorzej. Tylko dwustu. Ostatnio ich liczba stale się kurczy. Zresztą Wasza Wysokość pewnie to wie...
-Mów dalej.
-Inkwizytorzy i ich podwładni stawili się jak zwykle nieliczni. Jest ich chyba trzystu, ale razem z nimi przybyły nawet anioły i archanioły.
Oczy młodego posłańca płonęły. Emry uśmiechnął się do siebie. Pamiętał kiedy on po raz pierwszy dojrzał te cudowne istoty. I pamiętał jakie nadzieje w nich pokładał. I swoje rozczarowanie gdy ginęły jedne po drugich. Wiedział, że „anioły” i „archanioły” na pewno nie są tymi potężnymi istotami które pomagały w tworzeniu ich królestwa. Były po prostu zbyt kruche.
-A łucznicy, szpiedzy, zabójcy? – władca imperium odgarnął z czoła siwe włosy.
-Są. Jednak jeszcze nie zostali podzieleni i nie wiemy ilu dokładnie ich jest. Przypuszczamy, że łuczników będzie z dwa tysiące. Szpiegów i zabójców około setki. Jednak nie wiem po co nam szpiedzy skoro idziemy walczyć z zielonoskórymi, przecież do nich się nie przeniknie...
-Nie musisz rozumieć – przerwał mu ostry głos władcy – i nie zrozumiesz dopóki nie zobaczysz. Kończ meldunek i odejdź.
-Sześć tysięcy piechoty z czego tysiąc to wojsko najemne. Na istoty magiczne nie możemy liczyć. Magowie powiedzieli, ze przez ostanie zajęcie złóż many przez nieumarłych uniemożliwia nam wszelkie działania magiczne. To wszystko.
-Odejdź.
Posłaniec pokłonił się i odszedł. Emry podszedł na skraj urwiska na którym znajdował się namiot jego i najwierniejszych doradców. Miał stąd widok na wielką równinę, na którym przebywała jego prawie czternastotysięczna armia. Kiedyś coś takiego nie nazwano by armią. Jednak czasy były ciężkie. Wojownicy ukrywają, że są wojownikami, a magowie wymawiają się wolą Wszechojca.
Pamiętał czasy gdy na jego wezwanie stawały setki tysięcy, a Imperium było potężne mimo, iż musiało walczyć praktycznie ze wszystkimi.
Ale to już były inne czasy. Król westchnął i spojrzał na ognie tysięcy ognisk, wsłuchiwał się w śpiewy wojaków, w modlitwy kapłanów. Wiedział, że te ziemie są ostatnią szansą na odzyskanie potęgi przez Imperium.
Nagle usłyszał trzask. Odwrócił się i dojrzał zakutego w najprzedniejszą zbroję rycerza. Przez jego twarz przechodziły dwie paskudne, przecinające się blizny w okolicy oka.
-Wasza wysokość... – rozpoczął rycerz.
-Tak?
-Melduje nasze przybycie.
-Czyje – Emry zmrużył oczy i starał sobie przypomnieć skąd zna barwy na zbroi rycerza.
Rycerz westchnął i gwizdnął z całych sił. Od strony urwiska dało się słyszeć szum powietrza i rżenie koni. Król odwrócił się, a jego oczom ukazało się kilkadziesiąt pegazów z jeźdźcami. Emry westchnął i zaklął niesłyszalnie dla innych. Jak mógł zapomnieć o Pegazich Jeźdźcach? Jednych z najlepszych dowódców wśród kawalerii Imperium.
-A tak... – powiedział cicho, nie dając po sobie poznać zakłopotania – Pegazi Jeźdźcy... Dobrze, ze jesteście. Zawsze dodawaliście otuchy naszym wojskom. Niech moi doradcy przydzielą wam oddziały. Jutro o świcie ruszamy.
Rycerz pokłonił się i odszedł.
****
-O cholera... – mruknął Joachim wpatrując się w wielką bramę Tar-Troshh – o czymś podobnym słyszałem tylko z opowiadań wuja który niegdyś był posłem i bywał w zamczyskach krasnoludów...
Brama faktycznie była potężna, jednak nie znajdowała się w ścianie, czy w murze a w litej skale. Miała wysokość około dziesięciu wysokich mężczyzn, a szeroka była na tyle, że bez problemu mogły by nią, obok siebie, wjechać cztery wozy. Skała była gruba na jakieś cztery metry, a za nią dało się zobaczyć wykute w skale, lub zbudowane ze skalnych płyt pałace i zamki, oraz mniejsze budynki, zapewne mieszkalne, oraz magazyny, spichlerze, oraz koszary przeróżnych formacji.
W samym środku miasta-góry znajdował się dość duży plac, w którego centrum stał wielki posąg dziwnej istoty. Przypominała ona po trochę każdego z zielonoskórych. Dalej, za nim, znajdowała się szeroka droga prowadząca do najokazalszego pałacu.
Kiedy weszli do miasta, „chłopcy” i gobliny odłączyli się od nich i ruszyli swoją drogą, a Grashja, Joachim, Kraarog i Ikli ruszyli wprost do pałacu.
Orczyca tylko uśmiechała się lekko widząc zdziwienie pozostałych. Ale nie można było im się dziwić, podobnych konstrukcji wiele nie było.
Kiedy zbliżyli się do pałacu, bramy otworzyły się i weszli do ogarniętej mrokiem sali. Kiedy zagłębili się w nią, nagle wszystko oświetliło się, najpewniej magicznie i na samym końcu dojrzeli siedzącego na wielkim tronie, starego już, trola.
Jego włosy były długie i siwe, ale wciąż zadbane i pospinane złotymi obręczami. W jednej ręce trzymał długą, bogato zdobioną laskę.
-Witajcie – powiedział, a jego głos był twardy i zimny, ale przebijał się przez niego autorytet mówcy – Gromdok w końcu zainteresował się losami jego dzieci i zesłał nam Dar. Jak widzicie wykorzystaliśmy go dobrze. Teraz znów dał nam nową misję. Z najodleglejszych zakątków świata, zwanego przez większość Nevendaar, kazał ściągnąć do nas jego wybrańców, takich, aby uzupełniali się i tworzyli podwaliny pod idealne Królestwo Zielonoskórych. Nikt z was nie jest bez znaczenia.
Zamilkł na chwilę, a dopiero co przybyli popatrzyli tylko na siebie nie wiedząc co powiedzieć. Każdy spodziewał się zupełnie innego przyjęcia. No może, każdy oprócz Grashji.
-A więc, niech najpierw wejdą inni wybrańcy – kiwnął palcem w bliżej nieokreślonym kierunku. Z ciemności zaczęły wyłaniać się postacie, jednak w większości byli to zwykli siepacze. W końcu ukazali się nazwani „wybrańcami”.
-Utloarghouterrug – trol wymówił imię bez zająknięcia się. Imię tej długości i pokraczności mogło należeć tylko do goblina – z plemienia Zielonej Strzały. Bez wątpienia jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy łucznik Królestwa.
Goblin był wysoki jak na goblina. Miał jak większość jego pobratymców czerwono-rudą skórę. Jedno ucho miał skrócone i postrzępione, a drugie nadzwyczaj długie, całe ponabijane kolczykami z różnych materiałów. W ręce trzymał wyższy od siebie łuk, a na plecach miał kołczan pełen strzał z różnokolorowymi lotkami.
-Ot – te imię też nie budziło wątpliwości. To musiał być ogr. Tak krótkie i proste imiona używał tylko ten lud – należał niegdyś to jednego ze splamionych hańbą współpracy z nieumarłymi plemion którego nazwa niech przepadnie. Ot jest bez wątpienia najsilniejszym ze sług królestwa.
Ogr był wzrostu przeciętnego ogra i nic go nie wyróżniało, oprócz maczugi, która była prawie dwukrotnie masywniejsza od maczug innych ogrów.
-Troshh Młodszy, mój syn – mówił to z wyraźną dumą w głosie. Władca nie powiedział w czym dobry jest jego syn. Po jego wyglądzie też nie dało się niczego wywnioskować. Wyglądał po prostu jak poobwieszany ozdobami trol.
-Grashja – do przodu wystąpiła ogrzyca. Ikli, Joachim i Kraarog byli zaskoczeni – najsprawniejsza w posługiwaniu się wszelkimi rodzajami broni białej w Królestwie.
Król zamilkł i przyjrzał się im ponownie.
-I nowoprzybyli. Nie wiem o was wiele, tylko tyle ile udało nam się zrozumieć z wizji. Kraarrog, syn Ashrroga... Podobno niezwykle utalentowany... Iklienruikscharragusch... starszy, gobliński mag... Podobno doznaje wiele wizji i jest wprawnym szamanem... Oraz człowiek...
Zebrani zielonoskórzy poruszyli się.
-Joachim, zwany kiedyś von Abruk. Teraz będziesz się nazywał Joachim Usta Gromdoka. Taka jest jego wola – mówił to z wyraźnym wstrętem – nie wiem co nasz bóg w tobie widzi... Ale nie możemy się mu sprzeciwiać.
Zamilkł na chwilę i przyjrzał się wszystkim zebranym, po czym skinął ręką na orkowych siepaczy, a ci oddalili się pospiesznie.
-A teraz ostatni z wybrańców. Należący do plemienia istot aż za idealnych. Jeden z trzynastu pierwszych zielonoskórych i w ogóle istot zamieszkujących Nevendaar. Poznajcie Urgarda... Prazielonoskórego...
Do sali weszła potężna postać o fizjonomii przypominającej trola, ale z ramionami mocnymi niczym u ogra, jego głowa przypominała głowę orka, ale oczy i uszy były tymi sprytnymi oczami i czułymi uszami goblinów. Najciężej było dopatrzyć się u niego cech cyklopów, jednak po dokładniejszym przyjrzeniu się, dało się dostrzec niewielkie rogowe guzy wokół głowy.
-A więc jesteście już wszyscy – głos władcy był już słabszy – jednak jestem stary... Z wyjaśnieniami będziemy musieli poczekać do jutra. Bywajcie bracia.
Wyszli tą samą drogą co weszli i zastanawiali się, po co właściwie tu się zjawili...
CDN na zasadach jakie były dotychczas.
W chłodzie nocy wędrowało się dobrze. Było chłodno i cicho. To znaczy byłoby cicho gdyby nie „chłopcy”. Cały czas gadali i śpiewali swoje wojackie piosenki śmiejąc się przy tym głośno. Kraarrog czasem wsłuchiwał się w słowa, ale ogólnie gapił się tępo przed siebie, a przynajmniej utrzymywał, że patrzy się w bliżej nieokreślonym kierunku. Joachim jednak twierdził nieugięcie, że ork ogląda tyłek Grashji, lecz twierdzenie takie doprowadziło go tylko do podcięcia mu nóg.
Ikli tylko marszczył nos i narzekał, że jest głośno, do czasu gdy natrafił wśród goblinich łuczników na jakiegoś z pokrewnego mu plemienia.
Joachim długo starał trzymać się z towarzyszami, ale w końcu skumał się z którymś z najmłodszych piechurów u którego Dar był połowiczny. Niby mówić umiał, ale myślał niezwykle powoli. Ale Joachimowi to odpowiadało. „Z takim towarzyszem czuję się jak z rodziną” powiedział, zapytany przez Kraarroga, czemu zawsze wybiera najgłupszych do kompanii. Ikli jednak stwierdził, że „swój swego pozna”.
W końcu ork został bez towarzyszy i zastanawiał się sam, czemu nie cofnie się o kilka kroków i nie pogada z pobratymcami. Szedł tuż za Grashją tak jak przykazała im iść na początku, jednak kiedy szyk dawno już uległ rozluźnieniu mógłby odejść, ale... nie miał na to ochoty. Wpatrywał się, wbrew swoim zapewnieniom, jednak właśnie w nią. Miał nadzieję, że się odwróci, a może nawet się o coś spyta, lub coś powie. Czuł, że to coś głupiego, ale szedł tak przez długi czas.
-Kraarrog – rozległ się głos Grashji, a ork zdębiał – podejdź na chwilę.
Ork podszedł powoli, starając się nie zdradzić z jaką ochotą to robi.
-Patrz tam – wskazała mu palcem jakieś skały w oddali – Widzisz?
-Mhm – przytaknął, choć tak naprawdę nie starał się dojrzeć tego co mu pokazywała. Patrzył na nią.
-To jest właśnie Tar-Troshh.
Dopiero na te słowa ork oderwał od niej wzrok. Wytężył wzrok i dostrzegł to miejsce. W ciemności dało się widzieć tam łunę ognisk, pochodni, magicznych ogni, jednak niewystarczającej by dojrzeć architektury, poszczególne budynki. Wyglądało to teraz po prostu jak wydrążona, świecąca góra.
Kraarroga przeszył dreszcz. Wydawało mu się, że czuje na sobie wzrok Grashji. Odwrócił głowę, ale nie napotkał jej wzroku. Patrzyła się przed siebie. Przełknął ślinę i odwrócił się. Dołączył do wojaków i udawał, że dobrze się bawi.
****
-Panie – Emry odwrócił się na ten głos i gestem dał znać posłańcowi, aby wstał – Jesteśmy gotowi. Stawiły się ponad cztery tysiące konnicy różnej maści, z czego połowa to zwykli rycerze. Po za tym mamy około siedmiuset magów, trzy sprawnie działające grupy uzdrowicieli – kapłanów i kapłanek.
-A tytani? – głos króla był zimny, ale zdradzał pasję z jaką słuchał przeglądu i niecierpliwość przed bitwą.
-Tu jest gorzej. Tylko dwustu. Ostatnio ich liczba stale się kurczy. Zresztą Wasza Wysokość pewnie to wie...
-Mów dalej.
-Inkwizytorzy i ich podwładni stawili się jak zwykle nieliczni. Jest ich chyba trzystu, ale razem z nimi przybyły nawet anioły i archanioły.
Oczy młodego posłańca płonęły. Emry uśmiechnął się do siebie. Pamiętał kiedy on po raz pierwszy dojrzał te cudowne istoty. I pamiętał jakie nadzieje w nich pokładał. I swoje rozczarowanie gdy ginęły jedne po drugich. Wiedział, że „anioły” i „archanioły” na pewno nie są tymi potężnymi istotami które pomagały w tworzeniu ich królestwa. Były po prostu zbyt kruche.
-A łucznicy, szpiedzy, zabójcy? – władca imperium odgarnął z czoła siwe włosy.
-Są. Jednak jeszcze nie zostali podzieleni i nie wiemy ilu dokładnie ich jest. Przypuszczamy, że łuczników będzie z dwa tysiące. Szpiegów i zabójców około setki. Jednak nie wiem po co nam szpiedzy skoro idziemy walczyć z zielonoskórymi, przecież do nich się nie przeniknie...
-Nie musisz rozumieć – przerwał mu ostry głos władcy – i nie zrozumiesz dopóki nie zobaczysz. Kończ meldunek i odejdź.
-Sześć tysięcy piechoty z czego tysiąc to wojsko najemne. Na istoty magiczne nie możemy liczyć. Magowie powiedzieli, ze przez ostanie zajęcie złóż many przez nieumarłych uniemożliwia nam wszelkie działania magiczne. To wszystko.
-Odejdź.
Posłaniec pokłonił się i odszedł. Emry podszedł na skraj urwiska na którym znajdował się namiot jego i najwierniejszych doradców. Miał stąd widok na wielką równinę, na którym przebywała jego prawie czternastotysięczna armia. Kiedyś coś takiego nie nazwano by armią. Jednak czasy były ciężkie. Wojownicy ukrywają, że są wojownikami, a magowie wymawiają się wolą Wszechojca.
Pamiętał czasy gdy na jego wezwanie stawały setki tysięcy, a Imperium było potężne mimo, iż musiało walczyć praktycznie ze wszystkimi.
Ale to już były inne czasy. Król westchnął i spojrzał na ognie tysięcy ognisk, wsłuchiwał się w śpiewy wojaków, w modlitwy kapłanów. Wiedział, że te ziemie są ostatnią szansą na odzyskanie potęgi przez Imperium.
Nagle usłyszał trzask. Odwrócił się i dojrzał zakutego w najprzedniejszą zbroję rycerza. Przez jego twarz przechodziły dwie paskudne, przecinające się blizny w okolicy oka.
-Wasza wysokość... – rozpoczął rycerz.
-Tak?
-Melduje nasze przybycie.
-Czyje – Emry zmrużył oczy i starał sobie przypomnieć skąd zna barwy na zbroi rycerza.
Rycerz westchnął i gwizdnął z całych sił. Od strony urwiska dało się słyszeć szum powietrza i rżenie koni. Król odwrócił się, a jego oczom ukazało się kilkadziesiąt pegazów z jeźdźcami. Emry westchnął i zaklął niesłyszalnie dla innych. Jak mógł zapomnieć o Pegazich Jeźdźcach? Jednych z najlepszych dowódców wśród kawalerii Imperium.
-A tak... – powiedział cicho, nie dając po sobie poznać zakłopotania – Pegazi Jeźdźcy... Dobrze, ze jesteście. Zawsze dodawaliście otuchy naszym wojskom. Niech moi doradcy przydzielą wam oddziały. Jutro o świcie ruszamy.
Rycerz pokłonił się i odszedł.
****
-O cholera... – mruknął Joachim wpatrując się w wielką bramę Tar-Troshh – o czymś podobnym słyszałem tylko z opowiadań wuja który niegdyś był posłem i bywał w zamczyskach krasnoludów...
Brama faktycznie była potężna, jednak nie znajdowała się w ścianie, czy w murze a w litej skale. Miała wysokość około dziesięciu wysokich mężczyzn, a szeroka była na tyle, że bez problemu mogły by nią, obok siebie, wjechać cztery wozy. Skała była gruba na jakieś cztery metry, a za nią dało się zobaczyć wykute w skale, lub zbudowane ze skalnych płyt pałace i zamki, oraz mniejsze budynki, zapewne mieszkalne, oraz magazyny, spichlerze, oraz koszary przeróżnych formacji.
W samym środku miasta-góry znajdował się dość duży plac, w którego centrum stał wielki posąg dziwnej istoty. Przypominała ona po trochę każdego z zielonoskórych. Dalej, za nim, znajdowała się szeroka droga prowadząca do najokazalszego pałacu.
Kiedy weszli do miasta, „chłopcy” i gobliny odłączyli się od nich i ruszyli swoją drogą, a Grashja, Joachim, Kraarog i Ikli ruszyli wprost do pałacu.
Orczyca tylko uśmiechała się lekko widząc zdziwienie pozostałych. Ale nie można było im się dziwić, podobnych konstrukcji wiele nie było.
Kiedy zbliżyli się do pałacu, bramy otworzyły się i weszli do ogarniętej mrokiem sali. Kiedy zagłębili się w nią, nagle wszystko oświetliło się, najpewniej magicznie i na samym końcu dojrzeli siedzącego na wielkim tronie, starego już, trola.
Jego włosy były długie i siwe, ale wciąż zadbane i pospinane złotymi obręczami. W jednej ręce trzymał długą, bogato zdobioną laskę.
-Witajcie – powiedział, a jego głos był twardy i zimny, ale przebijał się przez niego autorytet mówcy – Gromdok w końcu zainteresował się losami jego dzieci i zesłał nam Dar. Jak widzicie wykorzystaliśmy go dobrze. Teraz znów dał nam nową misję. Z najodleglejszych zakątków świata, zwanego przez większość Nevendaar, kazał ściągnąć do nas jego wybrańców, takich, aby uzupełniali się i tworzyli podwaliny pod idealne Królestwo Zielonoskórych. Nikt z was nie jest bez znaczenia.
Zamilkł na chwilę, a dopiero co przybyli popatrzyli tylko na siebie nie wiedząc co powiedzieć. Każdy spodziewał się zupełnie innego przyjęcia. No może, każdy oprócz Grashji.
-A więc, niech najpierw wejdą inni wybrańcy – kiwnął palcem w bliżej nieokreślonym kierunku. Z ciemności zaczęły wyłaniać się postacie, jednak w większości byli to zwykli siepacze. W końcu ukazali się nazwani „wybrańcami”.
-Utloarghouterrug – trol wymówił imię bez zająknięcia się. Imię tej długości i pokraczności mogło należeć tylko do goblina – z plemienia Zielonej Strzały. Bez wątpienia jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy łucznik Królestwa.
Goblin był wysoki jak na goblina. Miał jak większość jego pobratymców czerwono-rudą skórę. Jedno ucho miał skrócone i postrzępione, a drugie nadzwyczaj długie, całe ponabijane kolczykami z różnych materiałów. W ręce trzymał wyższy od siebie łuk, a na plecach miał kołczan pełen strzał z różnokolorowymi lotkami.
-Ot – te imię też nie budziło wątpliwości. To musiał być ogr. Tak krótkie i proste imiona używał tylko ten lud – należał niegdyś to jednego ze splamionych hańbą współpracy z nieumarłymi plemion którego nazwa niech przepadnie. Ot jest bez wątpienia najsilniejszym ze sług królestwa.
Ogr był wzrostu przeciętnego ogra i nic go nie wyróżniało, oprócz maczugi, która była prawie dwukrotnie masywniejsza od maczug innych ogrów.
-Troshh Młodszy, mój syn – mówił to z wyraźną dumą w głosie. Władca nie powiedział w czym dobry jest jego syn. Po jego wyglądzie też nie dało się niczego wywnioskować. Wyglądał po prostu jak poobwieszany ozdobami trol.
-Grashja – do przodu wystąpiła ogrzyca. Ikli, Joachim i Kraarog byli zaskoczeni – najsprawniejsza w posługiwaniu się wszelkimi rodzajami broni białej w Królestwie.
Król zamilkł i przyjrzał się im ponownie.
-I nowoprzybyli. Nie wiem o was wiele, tylko tyle ile udało nam się zrozumieć z wizji. Kraarrog, syn Ashrroga... Podobno niezwykle utalentowany... Iklienruikscharragusch... starszy, gobliński mag... Podobno doznaje wiele wizji i jest wprawnym szamanem... Oraz człowiek...
Zebrani zielonoskórzy poruszyli się.
-Joachim, zwany kiedyś von Abruk. Teraz będziesz się nazywał Joachim Usta Gromdoka. Taka jest jego wola – mówił to z wyraźnym wstrętem – nie wiem co nasz bóg w tobie widzi... Ale nie możemy się mu sprzeciwiać.
Zamilkł na chwilę i przyjrzał się wszystkim zebranym, po czym skinął ręką na orkowych siepaczy, a ci oddalili się pospiesznie.
-A teraz ostatni z wybrańców. Należący do plemienia istot aż za idealnych. Jeden z trzynastu pierwszych zielonoskórych i w ogóle istot zamieszkujących Nevendaar. Poznajcie Urgarda... Prazielonoskórego...
Do sali weszła potężna postać o fizjonomii przypominającej trola, ale z ramionami mocnymi niczym u ogra, jego głowa przypominała głowę orka, ale oczy i uszy były tymi sprytnymi oczami i czułymi uszami goblinów. Najciężej było dopatrzyć się u niego cech cyklopów, jednak po dokładniejszym przyjrzeniu się, dało się dostrzec niewielkie rogowe guzy wokół głowy.
-A więc jesteście już wszyscy – głos władcy był już słabszy – jednak jestem stary... Z wyjaśnieniami będziemy musieli poczekać do jutra. Bywajcie bracia.
Wyszli tą samą drogą co weszli i zastanawiali się, po co właściwie tu się zjawili...
CDN na zasadach jakie były dotychczas.