- Dołączył
- 1.10.2004
- Posty
- 3777
W związku z tym, że gazetka nie wypaliła, a szkoda by takie wybitne teksty obumarły :trollface: postanowiłem założyć ten temat. Umieszczał tu będę recenzje ( przeważnie filmów ). Jakoby ten temat nie był wyłącznie monotonnym postowaniem autora, śmiało piszcie czy się zgadzacie czy nie, przedstawiajcie swoje argumenty, możemy wszak za wsze podyskutować na bardziej wyszukane tematy.
MERIDA WALECZNA
Recenzja
Idąc do kina na ten film myślałem, że obejrzę historię o księżniczce, która nie chce wyjść za mąż i dajmy na to, ucieka z zamku i ma przygody. Takie były moje oczekiwania co do filmu i po części zostały one spełnione. Gdy usłyszałem, że Disney i Pixar tworzą razem nowy obraz, wbrew pozorom nie podskakiwałem z ekscytacji. Pixar, może wyłączając "Auta" i jego sequel, miał w dorobku same bardzo dobre filmy i osiągnął coś, czego Disney dotychczas osiągnąć nie potrafił, mianowicie tworzył świetną animację, zachowując bardzo dobrą historię, jednocześnie stale osiągając sukces kasowy. O ile "Król Lew" był bardzo dobry i osiągnął sukces, następne dzieła Disneya takie jak "Pocahontas" czy "Herkules" to niestety klapy. Abstrahuję zupełnie od wczesnych filmów, gdzie nie mieli zbyt wielkiej konkurencji, jak i XXI wieku, gdzie nastąpiły praktycznie same niepowodzenia. Stąd też miałem obiekcje przed pójściem do kina. Niestety, moje obawy się potwierdziły.
Po pierwsze, co na pewno warto odnotować, głównym bohaterem tej historii jest Merida, szkocka księżniczka, która wbrew swoim rodzicom jak i wieloletniej tradycji, nie chce za młodu wyjść za mąż. Tutaj pojawia się mój pierwszy problem. Zanim poszedłem do kina, zobaczyłem trailer. W nim widzimy Meridę wspinającą się na wzgórze, strzelającą z łuku, widzimy jaka jest butna i pyskata. Twórcy chcieli nam zapowiedzieć wielki, epicki film, który w rzeczywistości okazał się być rozczarowująco mały. Wszyscy spodziewali się podróży, a niestety otrzymali niewiele, jeśli chodzi o rozległość prezentowanych obrazów. Wiele osób zachwyca się tym, że jest to pierwszy film Disneya, gdzie główną rolę gra dziewczyna, a zatem następuje absolutna rewolucja. OK, "Mulan" raz, "Lilo i Stitch" dwa, "Pocahontas" trzy. Disney wydawał już filmy, gdzie postać kobiety była na piedestale. Po drugie, co najważniejsze, w tej postaci nie ma NIC nowego. Uwierzcie mi, osobowość Meridy widzieliście już w wielu filmach. To, że jest to płeć piękna, dla mnie nie ma żadnego znaczenia.
Trochę o postaciach. Przede wszystkim, nie wiem skąd się wziął tytuł tego filmu (Brave – ang.). Główna bohaterka dopuszcza się odważnego czynu raptem dopiero pod koniec seansu. W moim odczuciu to jej matka jest tutaj zdecydowanie odważniejsza (dlaczego, nie zdradzę), ale skoro tytuł jest jaki jest, czemu to nie ona była główną bohaterką? Raz jeszcze wrócę do zwiastuna. W nim można znaleźć niedźwiedzia i chyba nie zdradzę zbyt wiele, jeśli napiszę, że jest to główny przeciwnik. Spodziewałem się więc zobaczyć niedźwiedzie... ale nie tak jak zostały one pokazane. Ojciec Meridy jest w porządku, matka dostaje zaskakująco dużo czasu ekranowego, co jednak wychodzi na dobre, zaś pozostali Szkoci są w zasadzie tylko dla komedii, z czym nie mam jednak problemu. Nie rechotałem oglądając ich poczynania, ale od czasu do czasu można się było uśmiechnąć. Najbardziej zawiodłem się jednak na głównym przeciwniku. Nie dlatego, że był kiepską animacją czy też postacią, wręcz przeciwnie! Wyglądał świetnie i zapowiadał się na coś ciekawego. Problem w tym, że jest go strasznie mało. Naprawdę, złego niedźwiedzia widzimy raptem przez pięć, może osiem minut. Totalny zawód.
Przejdźmy dalej, do historii. Niestety, tutaj wcale nie jest lepiej. Historia opowiedziana w tym filmie to typowa historia disneyowska i nie ma w niej nic wyjątkowego. W skrócie, Merida się buntuje, chce się uwolnić, następuje nieszczęście i powstaje dylemat jak rozwiązać powstały problem. To wszystko było. Jednym z gorszych aspektów tego filmu jest jego przewidywalność. W momencie gdy następuje wspomniany przeze mnie problem, wiedziałem co się dalej wydarzy. Siedziałem w kinie, podpierając brodę, myśląc „dojdźcie tam wreszcie, ile mam jeszcze czekać?”. Mniej więcej po dwudziestu, trzydziestu minutach byłem znudzony. Wydałem jednak dużo kasy na 3D, więc ruszać się nie zamierzałem.
Tak naprawdę to nie miałem powodów by to robić. Bo chociaż nudny, film z punktu widzenia wizualnego prezentuje się, jak zwykle w przypadku obu studiów, znakomicie. 3D zrobiło na mnie pozytywne wrażenie, choć generalnie raczej za nim nie przepadam. W moim odczuciu, 3D wypada dobrze kiedy występuje bogactwo kolorów, w filmie nie ma za dużo czerni i błądzenia w mroku, a twórcy dają nam czas by nacieszyć się tą nową technologią. Jak dla mnie, w przypadku "Meridy Walecznej", te kwestie zostały rozwiązane więcej niż przyzwoicie.
Pomimo tych kilku uwag, które mam odnośnie filmu, nie uważam by był zły. Gdyby oceniać ten obraz z punktu widzenia animacji jako takiej, film jest dobry. Po Pixarze spodziewałem się jednak czegoś więcej, a dostałem tylko coś średniego. Jeśli miałbym udzielić jakiejś rady tym, którzy nie obejrzeli filmu, to nie oglądajcie trailera, bo tak jak ja możecie się srogo zawieść w kinie. Tym, co kochają animacje w wykonaniu Pixara bądź Disneya i nie przejmują się zdaniem rodziców, że są za starzy na bajki, film powinien przypaść do gustu. Większość osób, które znam oceniła ten film bardzo pozytywnie, z czym ja zgodzić się jednak nie mogę. Dla mnie to koniec pewnej epoki. Już "Auta" były lekkim zaniżeniem poziomu, "Auta 2" przegięciem, a "Brave" tylko potwierdził moje obawy. Pixar do tego momentu tworzył tylko bardzo dobre filmy. I ten nie jest zły, jest po prostu... przeciętny.
Moja ocena: 5/10
MROCZNY RYCERZ POWSTAJE
Recenzja
Zanim przejdziemy do ostatniej części, warto abym napisał kilka słów o pierwszych filmach o Batmanie w reżyserii Christophera Nolana.
"Batman: Początek" - nic wybitnego, ale film mi się podobał. I o ile miał problemy z ciągle trzęsącą się kamerą, to motyw zniszczenia Gotham był trochę dziwny, jednak do kupienia. Podobało mi się przedstawienie życiorysu Bruce'a Wayne'a od małego dziecka, tak jak to powinno być. Bale miał naprawdę mnóstwo do zagrania w tym filmie, wyrzutka, studenta, wojownika, playboya, no i w końcu Batmana. O ile z większością dał sobie radę, to jednak rola Batmana mu nie wyszła. Ale o tym później. Mam tylko za złe jak mało został wykorzystany Strach na Wróble. Bardzo interesująca postać, jeden z ważniejszych przeciwników Nietoperka, a w filmie miał podrzędną rolę.
"Mroczny Rycerz" - bardzo dobry film. Dla mnie, najlepszy z całej trójki. Mamy dobrą historię, no i Jokera zagranego przez Heatha Ledgera. Gdy zaczynałem oglądać ten film po raz pierwszy, myślałem że ten ładny frajerek, którego kojarzyłem z roli w filmie o jakimś rycerzu i jeszcze z jakiegoś romansidła, nie ma najmniejszych szans, sądziłem, że będzie fatalny. Po pierwsze, musiał stawić czoła odtwórcy roli Jokera w filmie Burtona, Jackowi Nicholsonowi, a Jack był fantastyczny. Może dlatego, że w świecie w którym żyjemy Nicholson to właśnie taki Joker ;p. Po drugie, musiał też stawić czoła roli z animowanej serii o Batmanie z kapitalnym głosem Marka Hamilla (jak ktoś nie kojarzy - Luke Skywalker).
A jednak, Ledger ich zmiótł. Pewnie dlatego, że połączył wszystko co najlepsze i zaczerpnął z każdego odtwórcy roli Jokera w historii. Dla mnie, absolutny debeściak tego filmu. Poza tym fabuła jest lepsza niż w pierwszej części, w czym główna zasługa Jokera, za którym idzie szaleństwo w postaci chaosu i anarchii. Jest on idealną przeciwwagą dla Batmana, który stara się zapewnić Gotham ład i porządek. W filmie jest mnóstwo filozofii, ale to mi nie przeszkadza, chociaż powinni zostawić więcej momentów dla osobistych przemyśleń widzów. Nie musieli nam objaśniać każdej decyzji Batmana czarno na białym. Przecież mamy szare komórki, potrafimy dojść do niektórych wniosków sami, panie reżyserze.
Raz jeszcze, mój ulubiony film o Batmanie.
Teraz przejdźmy do recenzji właściwej. "Mroczny Rycerz Powstaje" był dla mnie, obok "Hobbita", najbardziej oczekiwanym filmem tego roku. Pierwsze dwie części mi się podobały, kocham postać Batmana w ogóle, nie tylko w tych i poprzednich filmach, ale również w serialu animowanym. Dla mnie to po prostu najlepszy superbohater jaki powstał i cieszyło mnie to, że Nolan tak rozsądnie podszedł do tematu, odtwarzając środowisko Gotham najmroczniej jak tylko się dało. Wszedłem więc do kina pełen nadziei... i rany, ale się zawiodłem.
Zacznijmy od początku, od postaci. W trzeciej części trylogii widzimy trzy nowe twarze, Selinę Kyle (Anne Hathaway) jako Kobietę Kot, Johna Blake'a (Joseph Gordon-Levitt) jako policjanta i Bane'a (Tom Hardy) jako... Bane'a. Nowe postacie wypadają całkiem nieźle w tym filmie. Anne Hathaway nie zagrała jakoś rewelacyjnie, nie rozwaliła mnie znakomitą grą aktorską, ale swoją robotę wykonała poprawnie. Widać, że dobrze bawiła się w tej roli, sceny walki w jej wykonaniu były fajne, to jak w jednym momencie udaje bezbronną kobietę, a za chwilę jest twardą laską w seksownym lateksie, jest na pewno miłe dla oka. Generalnie postać Kobiety Kota została dobrze napisana, jest taka jaka być powinna, twarda, ale balansująca na krawędzi między dobrym a złym charakterem. Podobało mi się wzorowe odtworzenie postaci z komiksów, jak również dodanie kilku ciekawych elementów, jak choćby gogle. W momencie kiedy Kobieta Kot trzyma je zawieszone na głowie, gogle wyglądają jak uszy kota. Dla mnie był to sprytny, mały majstersztyk.
Joseph Gordon jako John Blake. Lubię tego aktora, widziałem go w kilku filmach, był bardzo dobry w "Incepcji", ale raz jeszcze, chyba ani razu wrażenia na mnie nie zrobił gdy pojawiał się na ekranie, tutaj było tak samo. John Blake jest podobną postacią do Tima Gordona (Gary Oldman), jednak w przeciwieństwie do już trochę podstarzałego komisarza, Blake jest młody, zapalczywy, wierzy w to w co Batman wierzył na początku, że walka przeciw złu jest ważna i konieczna. W pewnym sensie swoimi czynami i słowami daje on najwięcej nadziei pozostałym bohaterom, nawet Batmanowi. Właśnie, Batmanowi. Jest jedna scena z jego udziałem, która wydała mi się strasznie głupia. Nie chcę spoilerować tym, którzy filmu nie widzieli (a są jeszcze tacy?), więc powiem tylko, że Blake rozmawia o czymś z Waynem. W tej rozmowie, odbywającej się w pierwszym akcie, jest jedno konkretne zdanie, które jest po prostu z kosmosu. Byłem zaskoczony, bo nie spodziewałem się tak taniego zagrania w filmie Nortona. Przeczytałem też gdzieś, że Joseph Gordon-Levitt jakoby zmiótł aktorsko Gary'ego Oldmana. Mam odmienne zdanie. Owszem, Levitt nie jest zły, ale uważam, że Oldman jako odtwórca roli komisarza Gordona jest o wiele ciekawszy. Trzeba uznać klasę aktora, który dostaje drugoplanową rolę w filmie naszpikowanym ciekawymi indywidualnościami, a mimo to zostawia po sobie znakomite wrażenie. Chociaż, może to jest kwestia scenariusza i tego, że Gordona widzimy w całej trylogii nolanowskiej, a nie tylko w ostatniej części.
Czas na głównego przeciwnika w tym filmie, Bane'a. Tom Hardy naprawdę się przygotował do tej roli i to widać, mam na myśli dosłownie widać, bo facet jest szeroki jak trzydrzwiowa szafa. Bane jest dobrą odmianą dla przeciwników Batmana, bo o ile Scarecrow czy Joker stanowili zagrożenie w formie umysłowej czy psychologicznej, to Bane jest większy od Batmana, szybszy od niego i co najważniejsze, silniejszy od niego. Tego do tej pory u Nolana nie widzieliśmy i powiem, że wychodzi to bardzo dobrze. Podobała mi się jedna scena wzięta prosto z komiksów, kiedy Trzydrzwiowa Szafa łamie Batmanowi kręgosłup. To był jeden z ważniejszych momentów dla czytelników i fajnie, że to uwzględnili w filmie. Dalej, maska jak i głos nowego przeciwnika dla mnie brzmi super, chociaż mam z nim pewien problem. W 50% kwestii nie rozumiałem co on mówi! Nie jest to kwestia maski, bo jak wiadomo, głos został nagrany w studiu, więc czemu nie mogli tego wyedytować tak, by był wyraźniejszy? Jednak koniec końców, Bane wypadł dobrze i do niego samego nie mam więcej uwag.
Teraz zajmijmy się głównym asem, Batmanem. Ech, ten Christian Bale. O ile w roli Bruce'a Wayne'a się sprawdził, to jednak Batman mu kompletnie nie wyszedł. Ktoś napisze, że to kwestia gustu. Nie, nie w tym wypadku. Dobra, zacznijmy od początku. Po pierwsze, kostium. Tutaj oczywiście nie winię aktora, tylko tego, co zaprojektował ten szajs. Sam tułów i reszta może się podobać, to znaczy jest OK, nic nie odwraca uwagi, jednak maska jest po prostu kiepska. Wydaje mi się, że to przez źle wycięty nos, Bale w kostiumie Batmana nie wygląda jak Batman tylko jak ktoś, kto się za niego przebrał. Nie możemy też pominąć legendarnego już głosu typu rak krtani. Jeśli wejdziecie na YouTube, znajdziecie dosłownie dziesiątki parodii tego głosu. Może was zaskoczę, ale za to również nie winię Bale'a. Według mnie rolą reżysera jest odróżnianie dobrej gry od przesady, powagi od śmieszności. Nolan powinien poinstruować Bale'a, bo on stara się być przerażający, kiedy po prostu powinien taki być. W końcu Batman powinien sprawiać, że gdy go słyszysz, srasz w gacie a nie się śmiejesz. Co więcej, z filmu na film tego głosu jest coraz więcej, robią to po prostu celowo! Rozbawiły mnie zwłaszcza sceny kiedy Bane i Batman ze sobą rozmawiają. Całkiem nieźle znam angielski i rzadko czytam napisy, jednak w tym wypadku musiałem się nimi posiłkować, bo nie mogłem za nic zrozumieć co mówią. Jednak tego wszystkiego się spodziewałem. Czego się nie spodziewałem, to jak mało było Batmana w tym filmie i jak mało był on interesujący. W przeciwieństwie do dwóch pierwszych części, gdzie Batman skupia na sobie główną uwagę, w części trzeciej jest prawdę powiedziawszy odstawiony na boczny tor. To sprawia, że jego problemy i dylematy jakie są przed nim stawiane, nie zaangażowały mnie na tyle, by cokolwiek mnie to obchodziło, ta postać nie otrzymała wystarczająco dużo czasu, bym się tym przejął i rozumiał przez co przechodzi. Tyle powiedziawszy, przejdźmy do głównego mięsa wszystkich filmów, mianowicie do fabuły.
Jest o czym rozmawiać, bo historia ma mnóstwo dziur. Zacznijmy od początku. Pierwszy raz widzimy Wayne'a w jego posiadłości, gdzie odcięty od świata, dawno porzucił rolę Batmana. Co więcej, zapuścił brodę i chodzi o lasce, bo jakoby stał się teraz kaleką. Przepraszam bardzo, ale czy coś mnie ominęło? Przecież pod koniec części drugiej bez problemu mógł jeździć motocyklem, więc co takiego się stało, że nagle ma problemy zdrowotne? Jasne, od śmierci Denta minęło 6 lat, ale czemu autorzy nie pokusili się, by wyjaśnić dlaczego Wayne musi chodzić o lasce? Nie wiem czy ten pomysł wziął się z tego, że Bale nie zdążył przybrać masy mięśniowej do czasu zdjęć, czy może od początku było tak w scenariuszu. Tym niemniej nie wyszło to dobrze. Dalej, przez tak długi czas Gotham nie widziało Batmana, który jest rozdarty z powodu śmierci albo Denta albo Rachel (zdania są podzielone), gdy nagle, do jego posiadłości wpada złodziej (chyba się domyślicie kto to jest) i ni stąd ni zowąd Bale znów przywdziewa swój kostium. To co, nie jest już taki zdołowany? To jednak dopiero początek. Oprócz tego, w pewnym momencie filmu dochodzi do bardzo ważnej sceny, z której wziął się nawet tytuł. Mianowicie Batman zostaje uwięziony w miejscu, z którego ponoć nikt nie zdołał się wydostać poza jedną osobą. Choć trafia tam mając złamany kręgosłup, to na całe szczęście jest przy nim więzień, który jednym ruchem przywraca go do zdrowia. Nie jestem kręgarzem ani nawet nie znam się na medycynie, ale na pewno to nie działa w taki sposób. Potem Batman naturalnie stara się wydostać, a z każdą kolejną nieudaną próbą, tłum więźniów krzyczy „Powstań”. To jest ten moment w filmie, gdzie główny bohater ma pokonać swoje słabości, uwierzyć w siebie na nowo. Wszystko może byłoby i fajnie, gdyby nie ten jeden więzień, który zdołał uciec. Ja, kiedy usłyszałem, kim była ta persona, nie mogłem nie parsknąć śmiechem. W dodatku zrobiła to za pierwszym podejściem! Kim ta osoba jest, musicie przekonać się sami. Dla mnie to budowanie napięcia całkowicie legło w gruzach, chociaż sam film przestał mnie obchodzić już wcześniej. Stało się to, kiedy dowiedziałem się, jaki jest główny zarys fabularny tego filmu. Nie zdradzając szczegółów powiem tylko, że to jest powtórka z "Batman – Początek", tylko że tym razem ma to jeszcze mniej sensu. O ile w części pierwszej Gotham było przesiąknięte korupcją, to w części trzeciej panuje ład i porządek. Nawet chcą zwolnić Jima Gordona, bo nie ma co robić w tym mieście. I nagle wpada Bane ze swoją świtą, wprowadza w mieście chaos, by udowodnić... co? Motyw z bombą jest totalnie głupi, bo zamiast wysadzić miasto od razu, stwierdzają że trzeba poczekać, bo coś tam (tak, podają jakiś powód, ale raz - film mnie już tak nie interesował, dwa - z tego co pamiętam był to naprawdę denny powód). Co jest jednak najgorsze w tej całej powtórce z rozrywki? To, że część druga ("Mroczny Rycerz") jest absolutnie zbędna! W porównaniu do pozostałych jako trylogii, nie ma absolutnie sensu, można by ją wyciąć i całość prezentowałaby się lepiej. Poza tym dochodzą jeszcze takie głupie sceny jak Selina Kyle w męskim więzieniu (hę?), Batman, który bez problemu odnajduję Kobietę Kot w całkowicie zamkniętym mieście, do którego nie wejdzie nawet wojsko, a także dziwne edytowanie tego filmu, gdzie nagle niektóre postacie znikają z ekranu nawet na pół godziny. No i zakończenie, którego mógłbym się spodziewać w innych filmach, ale nie w tym. Jest ono dla mnie całkowicie z tyłka wzięte.
Mimo tych licznych błędów i wad, film dalej mi się podobał. Lubię filmy akcji i jestem w stanie wybaczyć niektóre dziury w fabule jak i głupie rozwiązania. Chociaż przez większą część seansu byłem znudzony, widać dokładnie, że twórcy włożyli sporo wysiłku i się starali. Podsumowując trylogię jako całość: dla mnie było dobrze, chociaż mogło być o wiele lepiej.
Trzeba jednak powiedzieć o tej trylogii kilka słów, a mianowicie, że bez niej filmy komiksowe nie miałyby racji bytu. Avengers jak i inne filmy poprzedzające ten, nie powstałyby. Pod koniec XX wieku filmy na bazie komiksu upadły przez takie klapy jak "Batman i Robin" czy "Steel". Nolan tchnął w ten gatunek filmowy nowe życie i pokazał producentom filmowym, że warto na niego stawiać, że to się opłaci, że ludzie chcą oglądać tego typu filmy. I za to wielkie brawa. Tym niemniej nie rozumiem osób, które wyją z zachwytu nad zakończeniem trylogii, dla mnie to ewidentnie najgorsza część, co jednak nie znaczy, że ten obraz to totalne dno. Z tego co wiem większości się podobało, na Filmwebie widnieje ocena 8.0, co dla mnie jest przegięciem, no ale nie muszę się zgadzać ze wszystkimi. Jeśli ktoś bardzo lubi sceny akcji, walki, wybuchy, na pewno się nie zawiedzie. Osobiście, w filmach cenie coś więcej niż tylko dobre efekty, stąd mój zawód odnośnie tego filmu.
Moja ocena: 6/10
The Smashing Pumpkins - Oceania
The Smashing Pumpkins, jeden z najpopularniejszych zespołów rockowych lat 90' jest w naszym kraju raczej mało znany, a niesłusznie. W swoim dorobku mają znakomity longplay Siamese Dream, jak i najlepiej sprzedający się podwójny album w historii – Mellon Colie and The Infinite Sadness. Jednak po rozpadzie w 2000 roku jak i po powrocie w roku 2005, zespół nie cieszył się taką popularnością jak u szczytu swej kariery. Od tego czasu, Billy Corgan ( wokalista i autor tekstów ) musiał wysłuchiwać opinii, że bez pozostałych członków, Jamesa i Darcey ( odeszli w 2000 roku ) jak i Jimmego ( odszedł w roku 2009 ) nie jest w stanie tworzyć tak dobrej muzyki jak przy pierwszych płytach. Jego nowy, ambitny projekt, Teargarden by Kaleidoscope, stworzenie 44 utworów w ciągu 3 lat i umieszczanie ich za darmo w sieci, spotkał się z raczej sceptycznymi opiniami u fanów.
Oceania to ósmy krążek w dorobku grupy, jak to określił Corgan, jest to album w albumie, albowiem Oceania jest częścią Teargarden. Płytę otwiera utwór Quasar, którego początek mocno przypomina Cherub Rock, z uderzeniami perkusji, po których wchodzi mocne gitarowe brzmienie. Po tym dobrym wejściu, mamy dalsze perełki w postaci Ponopticonu i The Calastials, oba te utwory zostały wydane jako single i zupełnie się zgadzam z tą decyzją. Pierwszy z nich to znana fanom formuła, progresywny dyniowy akord, który rośnie i rozwija się przez całą piosenkę. The Calastials to natomiast wolna akustyczna ballada, która jednak nabiera na sile w refrenie. Czwartym utworem jest Violet Rays. Zaczyna się dość niespodziewanie, od syntezatora by po chwili, podobnie jak w przypadku poprzedzającego ten utworu, zmienić się w naprawdę romantyczną balladę. Corgan w jednym z wywiadów przyznał, że piosenka jest o jego byłym związku z Jessicą Simpson. Chyba nie trudno jest zinterpretować słowa:
Babe, don’t leave me, please believe me
Cause I’m so easy to know
Am I the only one you see?
Można odczytać, iż wyraźnie brakowało zaufania i oddania. Z drugiej jednak strony, sam związek Jessici i Corgana musiał dla postronnych budzić wątpliwości. My Love Is Winter to z kolei jedyna piosenka, którą ludzie mogli poznać jeszcze przed wydaniem płyty, gdyż grana była wielokrotnie na koncertach. Chwytliwy kawałek z chwytliwym refrenem, ale nie jest to raczej szczyt możliwości Dyń. Niestety dalej robi się dużo gorzej. Onie Diamond, One Hart znów rozpoczyna syntezator. O ile w przypadku Violet Rays był on fajny i dobrze budował atmosferę, to tutaj jest jakby wyjęty z taniego popu. Niezbyt imponująca melodia, która niestety utrzymuje się przez prawie cztery minuty. W Pinwheels sprawa ma się podobnie. Jednakże tutaj, po nudnym początku, z pomocą przychodzi gitarowy riff, a melodia również się rozwija. Jest też akustyczny moment do jakich Corgan przyzwyczajał publiczność przez lata. Muzyka raz cichnie raz narasta, typowe zagranie jakich wiele w dorobku The Smashing Pumpkins. Zagorzali fani z pewnością to docenią. Utwór tytułowy, Oceania, to raz jeszcze coś co fani dobrze znają, a więc długi utwór, które prawie zawsze wychodziły zespołowi znakomicie. Wystarczy wymienić Silverfuck, Porcelina of the Vast Oceans, Thru The Eyes of Ruby czy For Martha. W przeciwieństwie jednak do poprzednich dokonań, mam wrażenie, że utwór Oceania to zlepek kilku utworów, które nie zostały dobrze dopasowane. Mamy tajemniczy początek, potem nagły zwrot w stronę akustyki, ciszę, powrót basu i perkusji i na końcu gitarowe wariacje. O ile początek i końcówka bardzo mi się podobają, to jednak piosenka nie stanowi jedności. Na szczęście dalej, sprawy mają się lepiej. Pale Horse to bodaj jeden z lepszych utworów na płycie, już od pierwszych sekund wprawiający w uczucie nostalgii, niemalże żywcem wyciągnięty z ich płyty Adore. Wystarczy wsłuchać się w tekst:
There’ll be no others, there’ll be no long lost friends
<a name="line_13"> Empty on the insides, empty of a last pretense
To stand by on feeling of the end
Zarówno muzycznie jak i lirycznie, jeden z najlepszych kawałków na krążku. Dalej mamy powrót do przeszłości, The Chimera, który instynktownie przywiódł mi na myśl Rocket z płyty Siamese Dream. Intro z gitarowym riffem granym w kółko i w kółko, do momentu aż dołącza perkusja i bas. Chociaż w późniejszej fazie utwór traci na sile i dynamice, to jednak wciąż przyjemnie się słucha Dyń grających to co wychodzi im najlepiej. Glissandra to z kolei szaleńczy utwór. Zaczyna go gitara, która niemalże pokrzykuje z głośników, jednakże poza tym niewiele jest zmian. Jest nieco podobnie jak w przypadku The Chimera, gdzie na początku jesteście porywani riffem by po jakimś czasie być nieco znudzonym. Tym niemniej utwór całkiem niezły. Na koniec mamy Inkless i Wildflower, które również nie wyróżniają się na tle pozostałych kompozycji. W pierwszym z nich mam wszakże fajną solówkę przypominającą odrobinę styl Briana Maya z zespołu Queen. Wildflower kończy album. To spokojny, nieco nostalgiczny utwór, któremu jednak również brakuje jakiegoś błysku.
Podsumowując, płyta prezentuje się naprawdę bardzo dobrze. Muszę też napisać to, czego byłem pewien od dawna, Billy nie potrzebował pierwotnych członków zespołu by stworzyć dobrą muzykę. W końcu większość dorobku Miażdżących Dyń jest i tak jego dziełem. Ci jednak co powątpiewali, muszą przyznać, Corgan wciąż potrafi pisać dobre piosenki. Podkreślę też, nie jestem wrogiem syntezatorów, chociaż jako zagorzały fan rocka nie zawsze mi one odpowiadają. Uważam, że aby syntezatory działały w muzyce rockowej, potrzeba naprawdę oryginalnego podejścia i tutaj moje odczucia są mieszane. Syntezatory na tej płycie prowadzą utwory w znakomity klimat, ale niekiedy kompletnie nie pasują do całości. Jeśli mam napisać, komu mogłaby się ta płyta spodobać, muszę rozłożyć odpowiedź na kilka warunków. Jeśli nie jesteście zaznajomieni z muzyką zespołu The Smashing Pumpkins, Oceania to nie jest właściwy krążek by zacząć przygodę. W takim układzie proponuję Siamese Dream i Mellon Colie and The Infinite Sadness, bo te płyty są esencją tego, dlaczego zespół był tak popularny w latach 90' i dlaczego uznaje się ich za klasyków rocka alternatywnego. Jeśli ktoś zna dorobek zespołu, może śmiało sięgnąć po nową płytę ( o ile już tego nie zrobił ) z jednym wszak ostrzeżeniem. Nie ma tutaj typowych singlowych piosenek. Albumu należy słuchać w całości i poświęcić mu trochę czasu. W przeciwnym razie możecie nie docenić utworów i z góry uznać je za nieciekawe. Ja poświęciłem czas by w spokoju posłuchać Oceanii i nie żałuję, bo wywarł on na mnie pozytywne wrażenie. Stąd moja ocena:
7/10