Kącik Recenzenta

Nekromanta Boom

Dzika Karta
Weteran
Dołączył
1.10.2004
Posty
3777
pipe_smoker.jpg


W związku z tym, że gazetka nie wypaliła, a szkoda by takie wybitne teksty obumarły :trollface: postanowiłem założyć ten temat. Umieszczał tu będę recenzje ( przeważnie filmów ). Jakoby ten temat nie był wyłącznie monotonnym postowaniem autora, śmiało piszcie czy się zgadzacie czy nie, przedstawiajcie swoje argumenty, możemy wszak za wsze podyskutować na bardziej wyszukane tematy.

MERIDA WALECZNA

Recenzja

Idąc do kina na ten film myślałem, że obejrzę historię o księżniczce, która nie chce wyjść za mąż i dajmy na to, ucieka z zamku i ma przygody. Takie były moje oczekiwania co do filmu i po części zostały one spełnione. Gdy usłyszałem, że Disney i Pixar tworzą razem nowy obraz, wbrew pozorom nie podskakiwałem z ekscytacji. Pixar, może wyłączając "Auta" i jego sequel, miał w dorobku same bardzo dobre filmy i osiągnął coś, czego Disney dotychczas osiągnąć nie potrafił, mianowicie tworzył świetną animację, zachowując bardzo dobrą historię, jednocześnie stale osiągając sukces kasowy. O ile "Król Lew" był bardzo dobry i osiągnął sukces, następne dzieła Disneya takie jak "Pocahontas" czy "Herkules" to niestety klapy. Abstrahuję zupełnie od wczesnych filmów, gdzie nie mieli zbyt wielkiej konkurencji, jak i XXI wieku, gdzie nastąpiły praktycznie same niepowodzenia. Stąd też miałem obiekcje przed pójściem do kina. Niestety, moje obawy się potwierdziły.
Po pierwsze, co na pewno warto odnotować, głównym bohaterem tej historii jest Merida, szkocka księżniczka, która wbrew swoim rodzicom jak i wieloletniej tradycji, nie chce za młodu wyjść za mąż. Tutaj pojawia się mój pierwszy problem. Zanim poszedłem do kina, zobaczyłem trailer. W nim widzimy Meridę wspinającą się na wzgórze, strzelającą z łuku, widzimy jaka jest butna i pyskata. Twórcy chcieli nam zapowiedzieć wielki, epicki film, który w rzeczywistości okazał się być rozczarowująco mały. Wszyscy spodziewali się podróży, a niestety otrzymali niewiele, jeśli chodzi o rozległość prezentowanych obrazów. Wiele osób zachwyca się tym, że jest to pierwszy film Disneya, gdzie główną rolę gra dziewczyna, a zatem następuje absolutna rewolucja. OK, "Mulan" raz, "Lilo i Stitch" dwa, "Pocahontas" trzy. Disney wydawał już filmy, gdzie postać kobiety była na piedestale. Po drugie, co najważniejsze, w tej postaci nie ma NIC nowego. Uwierzcie mi, osobowość Meridy widzieliście już w wielu filmach. To, że jest to płeć piękna, dla mnie nie ma żadnego znaczenia.
Trochę o postaciach. Przede wszystkim, nie wiem skąd się wziął tytuł tego filmu (Brave – ang.). Główna bohaterka dopuszcza się odważnego czynu raptem dopiero pod koniec seansu. W moim odczuciu to jej matka jest tutaj zdecydowanie odważniejsza (dlaczego, nie zdradzę), ale skoro tytuł jest jaki jest, czemu to nie ona była główną bohaterką? Raz jeszcze wrócę do zwiastuna. W nim można znaleźć niedźwiedzia i chyba nie zdradzę zbyt wiele, jeśli napiszę, że jest to główny przeciwnik. Spodziewałem się więc zobaczyć niedźwiedzie... ale nie tak jak zostały one pokazane. Ojciec Meridy jest w porządku, matka dostaje zaskakująco dużo czasu ekranowego, co jednak wychodzi na dobre, zaś pozostali Szkoci są w zasadzie tylko dla komedii, z czym nie mam jednak problemu. Nie rechotałem oglądając ich poczynania, ale od czasu do czasu można się było uśmiechnąć. Najbardziej zawiodłem się jednak na głównym przeciwniku. Nie dlatego, że był kiepską animacją czy też postacią, wręcz przeciwnie! Wyglądał świetnie i zapowiadał się na coś ciekawego. Problem w tym, że jest go strasznie mało. Naprawdę, złego niedźwiedzia widzimy raptem przez pięć, może osiem minut. Totalny zawód.
Przejdźmy dalej, do historii. Niestety, tutaj wcale nie jest lepiej. Historia opowiedziana w tym filmie to typowa historia disneyowska i nie ma w niej nic wyjątkowego. W skrócie, Merida się buntuje, chce się uwolnić, następuje nieszczęście i powstaje dylemat jak rozwiązać powstały problem. To wszystko było. Jednym z gorszych aspektów tego filmu jest jego przewidywalność. W momencie gdy następuje wspomniany przeze mnie problem, wiedziałem co się dalej wydarzy. Siedziałem w kinie, podpierając brodę, myśląc „dojdźcie tam wreszcie, ile mam jeszcze czekać?”. Mniej więcej po dwudziestu, trzydziestu minutach byłem znudzony. Wydałem jednak dużo kasy na 3D, więc ruszać się nie zamierzałem.
Tak naprawdę to nie miałem powodów by to robić. Bo chociaż nudny, film z punktu widzenia wizualnego prezentuje się, jak zwykle w przypadku obu studiów, znakomicie. 3D zrobiło na mnie pozytywne wrażenie, choć generalnie raczej za nim nie przepadam. W moim odczuciu, 3D wypada dobrze kiedy występuje bogactwo kolorów, w filmie nie ma za dużo czerni i błądzenia w mroku, a twórcy dają nam czas by nacieszyć się tą nową technologią. Jak dla mnie, w przypadku "Meridy Walecznej", te kwestie zostały rozwiązane więcej niż przyzwoicie.
Pomimo tych kilku uwag, które mam odnośnie filmu, nie uważam by był zły. Gdyby oceniać ten obraz z punktu widzenia animacji jako takiej, film jest dobry. Po Pixarze spodziewałem się jednak czegoś więcej, a dostałem tylko coś średniego. Jeśli miałbym udzielić jakiejś rady tym, którzy nie obejrzeli filmu, to nie oglądajcie trailera, bo tak jak ja możecie się srogo zawieść w kinie. Tym, co kochają animacje w wykonaniu Pixara bądź Disneya i nie przejmują się zdaniem rodziców, że są za starzy na bajki, film powinien przypaść do gustu. Większość osób, które znam oceniła ten film bardzo pozytywnie, z czym ja zgodzić się jednak nie mogę. Dla mnie to koniec pewnej epoki. Już "Auta" były lekkim zaniżeniem poziomu, "Auta 2" przegięciem, a "Brave" tylko potwierdził moje obawy. Pixar do tego momentu tworzył tylko bardzo dobre filmy. I ten nie jest zły, jest po prostu... przeciętny.

Moja ocena: 5/10











MROCZNY RYCERZ POWSTAJE

Recenzja


Zanim przejdziemy do ostatniej części, warto abym napisał kilka słów o pierwszych filmach o Batmanie w reżyserii Christophera Nolana.
"Batman: Początek" - nic wybitnego, ale film mi się podobał. I o ile miał problemy z ciągle trzęsącą się kamerą, to motyw zniszczenia Gotham był trochę dziwny, jednak do kupienia. Podobało mi się przedstawienie życiorysu Bruce'a Wayne'a od małego dziecka, tak jak to powinno być. Bale miał naprawdę mnóstwo do zagrania w tym filmie, wyrzutka, studenta, wojownika, playboya, no i w końcu Batmana. O ile z większością dał sobie radę, to jednak rola Batmana mu nie wyszła. Ale o tym później. Mam tylko za złe jak mało został wykorzystany Strach na Wróble. Bardzo interesująca postać, jeden z ważniejszych przeciwników Nietoperka, a w filmie miał podrzędną rolę.
"Mroczny Rycerz" - bardzo dobry film. Dla mnie, najlepszy z całej trójki. Mamy dobrą historię, no i Jokera zagranego przez Heatha Ledgera. Gdy zaczynałem oglądać ten film po raz pierwszy, myślałem że ten ładny frajerek, którego kojarzyłem z roli w filmie o jakimś rycerzu i jeszcze z jakiegoś romansidła, nie ma najmniejszych szans, sądziłem, że będzie fatalny. Po pierwsze, musiał stawić czoła odtwórcy roli Jokera w filmie Burtona, Jackowi Nicholsonowi, a Jack był fantastyczny. Może dlatego, że w świecie w którym żyjemy Nicholson to właśnie taki Joker ;p. Po drugie, musiał też stawić czoła roli z animowanej serii o Batmanie z kapitalnym głosem Marka Hamilla (jak ktoś nie kojarzy - Luke Skywalker).
A jednak, Ledger ich zmiótł. Pewnie dlatego, że połączył wszystko co najlepsze i zaczerpnął z każdego odtwórcy roli Jokera w historii. Dla mnie, absolutny debeściak tego filmu. Poza tym fabuła jest lepsza niż w pierwszej części, w czym główna zasługa Jokera, za którym idzie szaleństwo w postaci chaosu i anarchii. Jest on idealną przeciwwagą dla Batmana, który stara się zapewnić Gotham ład i porządek. W filmie jest mnóstwo filozofii, ale to mi nie przeszkadza, chociaż powinni zostawić więcej momentów dla osobistych przemyśleń widzów. Nie musieli nam objaśniać każdej decyzji Batmana czarno na białym. Przecież mamy szare komórki, potrafimy dojść do niektórych wniosków sami, panie reżyserze.
Raz jeszcze, mój ulubiony film o Batmanie.


Teraz przejdźmy do recenzji właściwej. "Mroczny Rycerz Powstaje" był dla mnie, obok "Hobbita", najbardziej oczekiwanym filmem tego roku. Pierwsze dwie części mi się podobały, kocham postać Batmana w ogóle, nie tylko w tych i poprzednich filmach, ale również w serialu animowanym. Dla mnie to po prostu najlepszy superbohater jaki powstał i cieszyło mnie to, że Nolan tak rozsądnie podszedł do tematu, odtwarzając środowisko Gotham najmroczniej jak tylko się dało. Wszedłem więc do kina pełen nadziei... i rany, ale się zawiodłem.
Zacznijmy od początku, od postaci. W trzeciej części trylogii widzimy trzy nowe twarze, Selinę Kyle (Anne Hathaway) jako Kobietę Kot, Johna Blake'a (Joseph Gordon-Levitt) jako policjanta i Bane'a (Tom Hardy) jako... Bane'a. Nowe postacie wypadają całkiem nieźle w tym filmie. Anne Hathaway nie zagrała jakoś rewelacyjnie, nie rozwaliła mnie znakomitą grą aktorską, ale swoją robotę wykonała poprawnie. Widać, że dobrze bawiła się w tej roli, sceny walki w jej wykonaniu były fajne, to jak w jednym momencie udaje bezbronną kobietę, a za chwilę jest twardą laską w seksownym lateksie, jest na pewno miłe dla oka. Generalnie postać Kobiety Kota została dobrze napisana, jest taka jaka być powinna, twarda, ale balansująca na krawędzi między dobrym a złym charakterem. Podobało mi się wzorowe odtworzenie postaci z komiksów, jak również dodanie kilku ciekawych elementów, jak choćby gogle. W momencie kiedy Kobieta Kot trzyma je zawieszone na głowie, gogle wyglądają jak uszy kota. Dla mnie był to sprytny, mały majstersztyk.
Joseph Gordon jako John Blake. Lubię tego aktora, widziałem go w kilku filmach, był bardzo dobry w "Incepcji", ale raz jeszcze, chyba ani razu wrażenia na mnie nie zrobił gdy pojawiał się na ekranie, tutaj było tak samo. John Blake jest podobną postacią do Tima Gordona (Gary Oldman), jednak w przeciwieństwie do już trochę podstarzałego komisarza, Blake jest młody, zapalczywy, wierzy w to w co Batman wierzył na początku, że walka przeciw złu jest ważna i konieczna. W pewnym sensie swoimi czynami i słowami daje on najwięcej nadziei pozostałym bohaterom, nawet Batmanowi. Właśnie, Batmanowi. Jest jedna scena z jego udziałem, która wydała mi się strasznie głupia. Nie chcę spoilerować tym, którzy filmu nie widzieli (a są jeszcze tacy?), więc powiem tylko, że Blake rozmawia o czymś z Waynem. W tej rozmowie, odbywającej się w pierwszym akcie, jest jedno konkretne zdanie, które jest po prostu z kosmosu. Byłem zaskoczony, bo nie spodziewałem się tak taniego zagrania w filmie Nortona. Przeczytałem też gdzieś, że Joseph Gordon-Levitt jakoby zmiótł aktorsko Gary'ego Oldmana. Mam odmienne zdanie. Owszem, Levitt nie jest zły, ale uważam, że Oldman jako odtwórca roli komisarza Gordona jest o wiele ciekawszy. Trzeba uznać klasę aktora, który dostaje drugoplanową rolę w filmie naszpikowanym ciekawymi indywidualnościami, a mimo to zostawia po sobie znakomite wrażenie. Chociaż, może to jest kwestia scenariusza i tego, że Gordona widzimy w całej trylogii nolanowskiej, a nie tylko w ostatniej części.
Czas na głównego przeciwnika w tym filmie, Bane'a. Tom Hardy naprawdę się przygotował do tej roli i to widać, mam na myśli dosłownie widać, bo facet jest szeroki jak trzydrzwiowa szafa. Bane jest dobrą odmianą dla przeciwników Batmana, bo o ile Scarecrow czy Joker stanowili zagrożenie w formie umysłowej czy psychologicznej, to Bane jest większy od Batmana, szybszy od niego i co najważniejsze, silniejszy od niego. Tego do tej pory u Nolana nie widzieliśmy i powiem, że wychodzi to bardzo dobrze. Podobała mi się jedna scena wzięta prosto z komiksów, kiedy Trzydrzwiowa Szafa łamie Batmanowi kręgosłup. To był jeden z ważniejszych momentów dla czytelników i fajnie, że to uwzględnili w filmie. Dalej, maska jak i głos nowego przeciwnika dla mnie brzmi super, chociaż mam z nim pewien problem. W 50% kwestii nie rozumiałem co on mówi! Nie jest to kwestia maski, bo jak wiadomo, głos został nagrany w studiu, więc czemu nie mogli tego wyedytować tak, by był wyraźniejszy? Jednak koniec końców, Bane wypadł dobrze i do niego samego nie mam więcej uwag.
Teraz zajmijmy się głównym asem, Batmanem. Ech, ten Christian Bale. O ile w roli Bruce'a Wayne'a się sprawdził, to jednak Batman mu kompletnie nie wyszedł. Ktoś napisze, że to kwestia gustu. Nie, nie w tym wypadku. Dobra, zacznijmy od początku. Po pierwsze, kostium. Tutaj oczywiście nie winię aktora, tylko tego, co zaprojektował ten szajs. Sam tułów i reszta może się podobać, to znaczy jest OK, nic nie odwraca uwagi, jednak maska jest po prostu kiepska. Wydaje mi się, że to przez źle wycięty nos, Bale w kostiumie Batmana nie wygląda jak Batman tylko jak ktoś, kto się za niego przebrał. Nie możemy też pominąć legendarnego już głosu typu rak krtani. Jeśli wejdziecie na YouTube, znajdziecie dosłownie dziesiątki parodii tego głosu. Może was zaskoczę, ale za to również nie winię Bale'a. Według mnie rolą reżysera jest odróżnianie dobrej gry od przesady, powagi od śmieszności. Nolan powinien poinstruować Bale'a, bo on stara się być przerażający, kiedy po prostu powinien taki być. W końcu Batman powinien sprawiać, że gdy go słyszysz, srasz w gacie a nie się śmiejesz. Co więcej, z filmu na film tego głosu jest coraz więcej, robią to po prostu celowo! Rozbawiły mnie zwłaszcza sceny kiedy Bane i Batman ze sobą rozmawiają. Całkiem nieźle znam angielski i rzadko czytam napisy, jednak w tym wypadku musiałem się nimi posiłkować, bo nie mogłem za nic zrozumieć co mówią. Jednak tego wszystkiego się spodziewałem. Czego się nie spodziewałem, to jak mało było Batmana w tym filmie i jak mało był on interesujący. W przeciwieństwie do dwóch pierwszych części, gdzie Batman skupia na sobie główną uwagę, w części trzeciej jest prawdę powiedziawszy odstawiony na boczny tor. To sprawia, że jego problemy i dylematy jakie są przed nim stawiane, nie zaangażowały mnie na tyle, by cokolwiek mnie to obchodziło, ta postać nie otrzymała wystarczająco dużo czasu, bym się tym przejął i rozumiał przez co przechodzi. Tyle powiedziawszy, przejdźmy do głównego mięsa wszystkich filmów, mianowicie do fabuły.
Jest o czym rozmawiać, bo historia ma mnóstwo dziur. Zacznijmy od początku. Pierwszy raz widzimy Wayne'a w jego posiadłości, gdzie odcięty od świata, dawno porzucił rolę Batmana. Co więcej, zapuścił brodę i chodzi o lasce, bo jakoby stał się teraz kaleką. Przepraszam bardzo, ale czy coś mnie ominęło? Przecież pod koniec części drugiej bez problemu mógł jeździć motocyklem, więc co takiego się stało, że nagle ma problemy zdrowotne? Jasne, od śmierci Denta minęło 6 lat, ale czemu autorzy nie pokusili się, by wyjaśnić dlaczego Wayne musi chodzić o lasce? Nie wiem czy ten pomysł wziął się z tego, że Bale nie zdążył przybrać masy mięśniowej do czasu zdjęć, czy może od początku było tak w scenariuszu. Tym niemniej nie wyszło to dobrze. Dalej, przez tak długi czas Gotham nie widziało Batmana, który jest rozdarty z powodu śmierci albo Denta albo Rachel (zdania są podzielone), gdy nagle, do jego posiadłości wpada złodziej (chyba się domyślicie kto to jest) i ni stąd ni zowąd Bale znów przywdziewa swój kostium. To co, nie jest już taki zdołowany? To jednak dopiero początek. Oprócz tego, w pewnym momencie filmu dochodzi do bardzo ważnej sceny, z której wziął się nawet tytuł. Mianowicie Batman zostaje uwięziony w miejscu, z którego ponoć nikt nie zdołał się wydostać poza jedną osobą. Choć trafia tam mając złamany kręgosłup, to na całe szczęście jest przy nim więzień, który jednym ruchem przywraca go do zdrowia. Nie jestem kręgarzem ani nawet nie znam się na medycynie, ale na pewno to nie działa w taki sposób. Potem Batman naturalnie stara się wydostać, a z każdą kolejną nieudaną próbą, tłum więźniów krzyczy „Powstań”. To jest ten moment w filmie, gdzie główny bohater ma pokonać swoje słabości, uwierzyć w siebie na nowo. Wszystko może byłoby i fajnie, gdyby nie ten jeden więzień, który zdołał uciec. Ja, kiedy usłyszałem, kim była ta persona, nie mogłem nie parsknąć śmiechem. W dodatku zrobiła to za pierwszym podejściem! Kim ta osoba jest, musicie przekonać się sami. Dla mnie to budowanie napięcia całkowicie legło w gruzach, chociaż sam film przestał mnie obchodzić już wcześniej. Stało się to, kiedy dowiedziałem się, jaki jest główny zarys fabularny tego filmu. Nie zdradzając szczegółów powiem tylko, że to jest powtórka z "Batman – Początek", tylko że tym razem ma to jeszcze mniej sensu. O ile w części pierwszej Gotham było przesiąknięte korupcją, to w części trzeciej panuje ład i porządek. Nawet chcą zwolnić Jima Gordona, bo nie ma co robić w tym mieście. I nagle wpada Bane ze swoją świtą, wprowadza w mieście chaos, by udowodnić... co? Motyw z bombą jest totalnie głupi, bo zamiast wysadzić miasto od razu, stwierdzają że trzeba poczekać, bo coś tam (tak, podają jakiś powód, ale raz - film mnie już tak nie interesował, dwa - z tego co pamiętam był to naprawdę denny powód). Co jest jednak najgorsze w tej całej powtórce z rozrywki? To, że część druga ("Mroczny Rycerz") jest absolutnie zbędna! W porównaniu do pozostałych jako trylogii, nie ma absolutnie sensu, można by ją wyciąć i całość prezentowałaby się lepiej. Poza tym dochodzą jeszcze takie głupie sceny jak Selina Kyle w męskim więzieniu (hę?), Batman, który bez problemu odnajduję Kobietę Kot w całkowicie zamkniętym mieście, do którego nie wejdzie nawet wojsko, a także dziwne edytowanie tego filmu, gdzie nagle niektóre postacie znikają z ekranu nawet na pół godziny. No i zakończenie, którego mógłbym się spodziewać w innych filmach, ale nie w tym. Jest ono dla mnie całkowicie z tyłka wzięte.
Mimo tych licznych błędów i wad, film dalej mi się podobał. Lubię filmy akcji i jestem w stanie wybaczyć niektóre dziury w fabule jak i głupie rozwiązania. Chociaż przez większą część seansu byłem znudzony, widać dokładnie, że twórcy włożyli sporo wysiłku i się starali. Podsumowując trylogię jako całość: dla mnie było dobrze, chociaż mogło być o wiele lepiej.
Trzeba jednak powiedzieć o tej trylogii kilka słów, a mianowicie, że bez niej filmy komiksowe nie miałyby racji bytu. Avengers jak i inne filmy poprzedzające ten, nie powstałyby. Pod koniec XX wieku filmy na bazie komiksu upadły przez takie klapy jak "Batman i Robin" czy "Steel". Nolan tchnął w ten gatunek filmowy nowe życie i pokazał producentom filmowym, że warto na niego stawiać, że to się opłaci, że ludzie chcą oglądać tego typu filmy. I za to wielkie brawa. Tym niemniej nie rozumiem osób, które wyją z zachwytu nad zakończeniem trylogii, dla mnie to ewidentnie najgorsza część, co jednak nie znaczy, że ten obraz to totalne dno. Z tego co wiem większości się podobało, na Filmwebie widnieje ocena 8.0, co dla mnie jest przegięciem, no ale nie muszę się zgadzać ze wszystkimi. Jeśli ktoś bardzo lubi sceny akcji, walki, wybuchy, na pewno się nie zawiedzie. Osobiście, w filmach cenie coś więcej niż tylko dobre efekty, stąd mój zawód odnośnie tego filmu.


Moja ocena: 6/10



The Smashing Pumpkins - Oceania



The Smashing Pumpkins, jeden z najpopularniejszych zespołów rockowych lat 90' jest w naszym kraju raczej mało znany, a niesłusznie. W swoim dorobku mają znakomity longplay Siamese Dream, jak i najlepiej sprzedający się podwójny album w historii – Mellon Colie and The Infinite Sadness. Jednak po rozpadzie w 2000 roku jak i po powrocie w roku 2005, zespół nie cieszył się taką popularnością jak u szczytu swej kariery. Od tego czasu, Billy Corgan ( wokalista i autor tekstów ) musiał wysłuchiwać opinii, że bez pozostałych członków, Jamesa i Darcey ( odeszli w 2000 roku ) jak i Jimmego ( odszedł w roku 2009 ) nie jest w stanie tworzyć tak dobrej muzyki jak przy pierwszych płytach. Jego nowy, ambitny projekt, Teargarden by Kaleidoscope, stworzenie 44 utworów w ciągu 3 lat i umieszczanie ich za darmo w sieci, spotkał się z raczej sceptycznymi opiniami u fanów.
Oceania to ósmy krążek w dorobku grupy, jak to określił Corgan, jest to album w albumie, albowiem Oceania jest częścią Teargarden. Płytę otwiera utwór Quasar, którego początek mocno przypomina Cherub Rock, z uderzeniami perkusji, po których wchodzi mocne gitarowe brzmienie. Po tym dobrym wejściu, mamy dalsze perełki w postaci Ponopticonu i The Calastials, oba te utwory zostały wydane jako single i zupełnie się zgadzam z tą decyzją. Pierwszy z nich to znana fanom formuła, progresywny dyniowy akord, który rośnie i rozwija się przez całą piosenkę. The Calastials to natomiast wolna akustyczna ballada, która jednak nabiera na sile w refrenie. Czwartym utworem jest Violet Rays. Zaczyna się dość niespodziewanie, od syntezatora by po chwili, podobnie jak w przypadku poprzedzającego ten utworu, zmienić się w naprawdę romantyczną balladę. Corgan w jednym z wywiadów przyznał, że piosenka jest o jego byłym związku z Jessicą Simpson. Chyba nie trudno jest zinterpretować słowa:

Babe, don’t leave me, please believe me
Cause I’m so easy to know
Am I the only one you see?

Można odczytać, iż wyraźnie brakowało zaufania i oddania. Z drugiej jednak strony, sam związek Jessici i Corgana musiał dla postronnych budzić wątpliwości. My Love Is Winter to z kolei jedyna piosenka, którą ludzie mogli poznać jeszcze przed wydaniem płyty, gdyż grana była wielokrotnie na koncertach. Chwytliwy kawałek z chwytliwym refrenem, ale nie jest to raczej szczyt możliwości Dyń. Niestety dalej robi się dużo gorzej. Onie Diamond, One Hart znów rozpoczyna syntezator. O ile w przypadku Violet Rays był on fajny i dobrze budował atmosferę, to tutaj jest jakby wyjęty z taniego popu. Niezbyt imponująca melodia, która niestety utrzymuje się przez prawie cztery minuty. W Pinwheels sprawa ma się podobnie. Jednakże tutaj, po nudnym początku, z pomocą przychodzi gitarowy riff, a melodia również się rozwija. Jest też akustyczny moment do jakich Corgan przyzwyczajał publiczność przez lata. Muzyka raz cichnie raz narasta, typowe zagranie jakich wiele w dorobku The Smashing Pumpkins. Zagorzali fani z pewnością to docenią. Utwór tytułowy, Oceania, to raz jeszcze coś co fani dobrze znają, a więc długi utwór, które prawie zawsze wychodziły zespołowi znakomicie. Wystarczy wymienić Silverfuck, Porcelina of the Vast Oceans, Thru The Eyes of Ruby czy For Martha. W przeciwieństwie jednak do poprzednich dokonań, mam wrażenie, że utwór Oceania to zlepek kilku utworów, które nie zostały dobrze dopasowane. Mamy tajemniczy początek, potem nagły zwrot w stronę akustyki, ciszę, powrót basu i perkusji i na końcu gitarowe wariacje. O ile początek i końcówka bardzo mi się podobają, to jednak piosenka nie stanowi jedności. Na szczęście dalej, sprawy mają się lepiej. Pale Horse to bodaj jeden z lepszych utworów na płycie, już od pierwszych sekund wprawiający w uczucie nostalgii, niemalże żywcem wyciągnięty z ich płyty Adore. Wystarczy wsłuchać się w tekst:


There’ll be no others, there’ll be no long lost friends
<a name="line_13"> Empty on the insides, empty of a last pretense
To stand by on feeling of the end

Zar&oacute;wno muzycznie jak i lirycznie, jeden z najlepszych kawałk&oacute;w na krążku. Dalej mamy powr&oacute;t do przeszłości, The Chimera, kt&oacute;ry instynktownie przywi&oacute;dł mi na myśl Rocket z płyty Siamese Dream. Intro z gitarowym riffem granym w k&oacute;łko i w k&oacute;łko, do momentu aż dołącza perkusja i bas. Chociaż w p&oacute;źniejszej fazie utw&oacute;r traci na sile i dynamice, to jednak wciąż przyjemnie się słucha Dyń grających to co wychodzi im najlepiej. Glissandra to z kolei szaleńczy utw&oacute;r. Zaczyna go gitara, kt&oacute;ra niemalże pokrzykuje z głośnik&oacute;w, jednakże poza tym niewiele jest zmian. Jest nieco podobnie jak w przypadku The Chimera, gdzie na początku jesteście porywani riffem by po jakimś czasie być nieco znudzonym. Tym niemniej utw&oacute;r całkiem niezły. Na koniec mamy Inkless i Wildflower, kt&oacute;re r&oacute;wnież nie wyr&oacute;żniają się na tle pozostałych kompozycji. W pierwszym z nich mam wszakże fajną sol&oacute;wkę przypominającą odrobinę styl Briana Maya z zespołu Queen. Wildflower kończy album. To spokojny, nieco nostalgiczny utw&oacute;r, kt&oacute;remu jednak r&oacute;wnież brakuje jakiegoś błysku.

Podsumowując, płyta prezentuje się naprawdę bardzo dobrze. Muszę też napisać to, czego byłem pewien od dawna, Billy nie potrzebował pierwotnych członk&oacute;w zespołu by stworzyć dobrą muzykę. W końcu większość dorobku Miażdżących Dyń jest i tak jego dziełem. Ci jednak co powątpiewali, muszą przyznać, Corgan wciąż potrafi pisać dobre piosenki. Podkreślę też, nie jestem wrogiem syntezator&oacute;w, chociaż jako zagorzały fan rocka nie zawsze mi one odpowiadają. Uważam, że aby syntezatory działały w muzyce rockowej, potrzeba naprawdę oryginalnego podejścia i tutaj moje odczucia są mieszane. Syntezatory na tej płycie prowadzą utwory w znakomity klimat, ale niekiedy kompletnie nie pasują do całości. Jeśli mam napisać, komu mogłaby się ta płyta spodobać, muszę rozłożyć odpowiedź na kilka warunk&oacute;w. Jeśli nie jesteście zaznajomieni z muzyką zespołu The Smashing Pumpkins, Oceania to nie jest właściwy krążek by zacząć przygodę. W takim układzie proponuję Siamese Dream i Mellon Colie and The Infinite Sadness, bo te płyty są esencją tego, dlaczego zesp&oacute;ł był tak popularny w latach 90' i dlaczego uznaje się ich za klasyk&oacute;w rocka alternatywnego. Jeśli ktoś zna dorobek zespołu, może śmiało sięgnąć po nową płytę ( o ile już tego nie zrobił ) z jednym wszak ostrzeżeniem. Nie ma tutaj typowych singlowych piosenek. Albumu należy słuchać w całości i poświęcić mu trochę czasu. W przeciwnym razie możecie nie docenić utwor&oacute;w i z g&oacute;ry uznać je za nieciekawe. Ja poświęciłem czas by w spokoju posłuchać Oceanii i nie żałuję, bo wywarł on na mnie pozytywne wrażenie. Stąd moja ocena:


7/10
 

Bojan

Spirit Crusher
Weteran
Dołączył
12.1.2008
Posty
2680
Murder by Death &ndash; Bitter Drink, Bitter Moon
Rockowi spadkobiercy Morricone zmniejszają obroty


Zastanawialiście się kiedyś, czego słuchałby kowboj siedzący przy saloonowym szynkwasie w samo południe, z podw&oacute;jną whisky w ręku, gdyby nagle znalazł się w czasach nam wsp&oacute;łczesnych? Albo poszukiwacz złota, przemierzający, z cedzakiem i mp3 na uszach, brzeg rzeki Klondike w poszukiwaniu drogocennego kruszcu? Prawdopodobnie byłoby to Murder by Death &ndash; zesp&oacute;ł niezwykle mocno zakorzeniony w amerykańskim folklorze, a jednocześnie grający z solidnym rockowym pazurem. Klasyczna wiolonczela, surowa gitara i niski, barytonowy wokal tworzą mocną, folk-rockową mieszankę, przesiąkniętą mroczną atmosferą.
Takie właśnie były pierwsze cztery albumy Murder by Death &ndash; surowe i tajemnicze. Słuchając ich można doświadczyć podr&oacute;ży w czasie, cofnąć się do czas&oacute;w gorączki złota i rozkwitu Dzikiego Zachodu.

Po piątym, mocno złagodzonym i stonowanym albumie, przyszedł czas na nowy krążek, kt&oacute;ry ukazał się pod koniec września. Bardzo ciekawy jest spos&oacute;b realizacji płyty, kt&oacute;rej produkcja została w dużej mierze sfinansowana przez fan&oacute;w zespołu, poprzez crowdfoundingową organizację Kickstarter. Wpłacając pewne kwoty na poczet nowej produkcji, fani otrzymali r&oacute;żnorakie profity, od cyfrowego preordera płyty, po koncert we własnym ogr&oacute;dku czy przejażdżkę z członkami zespołu na rollercoasterze (takie atrakcje wyceniono na, bagatela, 4000 dolar&oacute;w).

Po usłyszeniu &bdquo;I came around&rdquo;, singla promującego nadchodzącą płytę, miałem mieszane uczucia. Z jednej strony łączy on to co dobre w muzyce Murder&oacute;w, z drugiej jednak obwieszcza zbliżające się nieuchronnie zmiany. Zawiedziony ostatnią płytą, a jednocześnie zafrapowany nowym utworem, z umiarkowanym entuzjazmem wyczekiwałem nowego longpleja.

Płyta zaczyna się dobrze, od tajemniczego utworu &bdquo;My Hill&rdquo;, kt&oacute;ry buduje nastr&oacute;j i jest bardzo dobrym wprowadzeniem do dalszej części albumu. Po pierwszych, mocno elektronicznych dźwiękach &bdquo;Lost River&rdquo;, lekko się zaniepokoiłem. Jednak w momencie gdy usłyszałem dobrze znaną mi wiolonczelę i baryton Adama, odetchnąłem z ulgą. Brzmienie jest odświeżone i znacznie bogatsze w dźwięki, ale to nadal stare, dobre MBD. I gdy już miałem powiedzieć, że stracili na agresywności, jak na zawołanie przyszedł kolejny utw&oacute;r, kt&oacute;ry odwi&oacute;dł mnie od tego przekonania &ndash; &bdquo;Straight at the Sun&rdquo;, zaczyna się jak typowo rockowy kawałek. Soczysty bas i wt&oacute;rująca mu, charakterystyczna overdrive&rsquo;owa gitara, do tego stanowcza, mocno bita perkusja i agresywna sol&oacute;wka na wiolonczeli &ndash; wszystko to czyni &oacute;w utw&oacute;r najmocniejszym na płycie.

Po dość potężnym początku przychodzi czas na chwilę wytchnienia, kt&oacute;re daje &bdquo;No oath no spell&rdquo;. Jednak już po chwili przenosimy się na parkiet w stodole na teksańskim rancho wujka Sama &ndash; tak właśnie kojarzy mi się wspominany wcześniej utw&oacute;r &bdquo;I came around&rdquo; &ndash; z wesołą potańc&oacute;wką w klimatach country (oczywiście jak najbardziej w pozytywnym sensie, w końcu każdy lubi wiejskie potańc&oacute;wki &ndash; a jak ktoś nie lubi, to jest dziwny).

&bdquo;Hard World&rdquo; zdecydowanie najbardziej przypomina dawną tw&oacute;rczość ekipy z Indiany &ndash; mocny wokal, surowa gitara i wiolonczela &ndash; to jest to, za co można pokochać ten zesp&oacute;ł.

Ditch Lilly ponownie daje nam chwilę odsapnąć przed kolejnym mocnym uderzeniem, kt&oacute;rym jest niezwykle westernowe &bdquo;The curse of Elkhart&rdquo; oraz nawiązujące do czas&oacute;w &bdquo;Who will survive&hellip;&rdquo; &bdquo;Ramblin&rsquo;&rdquo;. Instrumentalne &bdquo;Queen Mab&rdquo; jest jakby wyjęte z innej bajki, kompletnie nie pasuje do koncepcji całego albumu.

Jak to zwykle bywa w przypadku Murder&oacute;w, znalazło się r&oacute;wnież miejsce na utw&oacute;r melancholijny, refleksyjny &ndash; taki właśnie jest &bdquo;Go to the light&rdquo;, kt&oacute;ry do złudzenia przypomina dzieła z najbardziej chyba naładowanej emocjonalnie płyty zespołu &ndash; &bdquo;In bocca al lupo&rdquo;. Słysząc następujący po nim, r&oacute;wnie smutny &bdquo;Oh, to be an animal&rdquo;, liczyłem na r&oacute;wnie smutną puentę pokroju &bdquo;The end of the Line&rdquo;, utworu wieńczącego płytę &bdquo;Who will survive&hellip;&rdquo;, jednakże &bdquo;Ghost Fields&rdquo; jest chyba lepszym i przede wszystkim bardzo pogodnym podsumowaniem, pozwalającym pozytywnie zapatrywać się na przyszłość.

Po pierwszym przesłuchaniu płyty dają się odczuć znaczne r&oacute;żnice w stosunku do poprzednich album&oacute;w &ndash; wiolonczela, kt&oacute;ra do tej pory grała pierwsze skrzypce, w niemalże każdym utworze miała partie solowe, momentami pełniła funkcję instrumentu prowadzącego, zeszła na dalszy plan. Nadal stara się prowadzić linię melodyjną, jednak często chowa się gdzieś z tyłu, ustępując miejsca innym instrumentom &ndash; co r&oacute;wnież jest nowością, gdyż poprzednie płyty, jeśli chodzi o skład, były raczej minimalistyczne. Na &bdquo;Bitter Drink&rdquo; możemy usłyszeć tak egzotyczne dla Murder&oacute;w instrumenty jak akordeon (&bdquo;I came around), trąbki (&bdquo;The curse of Elkhart&rdquo;) czy sekcja smyczkowa. Zdecydowanie większą role pełnią także instrumenty klawiszowe &ndash; przede wszystkim dużo jest pianina, pad&oacute;w, miejscami można usłyszeć r&oacute;wnież organy Hammonda.

Utwory są w dużej mierze bardzo energiczne, zagrane z dużą pompą i rozmachem (jak chociażby &bdquo;Ramblin&rsquo;&rdquo;, &bdquo;Straight at the Sun&rdquo; czy &bdquo;I came around&rdquo;), jednakże jest to energia znacznie łagodniejsza niż ta z poprzednich płyt, kt&oacute;ra była narzucana przez mocną gitarę i krzykliwy wokal. Energia, kt&oacute;ra bardziej skłania do tańca, niż siedzenia w fotelu ze szklaneczką burbona i kontemplacji. Brakuje mroku, brakuje tajemniczości &ndash; w miejsce tego dostajemy coś niezwykle pogodnego i porywającego. Niemal całkiem zniknęła pierwotna surowość, z kt&oacute;rą walczono już w poprzednim albumie, przez co zaginął gdzieś pierwiastek tego, co świadczy o wyjątkowości zespołu.

Mimo wszystko trzeba uczciwie przyznać, że płyta jest bardzo udana. Utwory zapadają w pamięć, teksty są, standardowo, dojrzałe i przemyślane, opowiadają piękne historie. Muzyczna r&oacute;żnorodność i nowoczesność połączona ze starym brzmieniem sprawia, że płyta może zar&oacute;wno trafić do szerszej publiczności, jak i utrzymać tę dotychczasową.
Moja ocena: 70%
 

Barneyek

Starsza Wiedźma
Członek Załogi
Moderator
Dołączył
4.11.2011
Posty
1306
Idea zacna, więc i ja swoje wypociny w ramach kącika antykwarycznego podrzucę. Tradycyjnie bez ocen.
...............................................................

Speranza, czyli otchłanie Robinsona

"Tak jak się wstępuje zazwyczaj do klasztoru po bardzo pobożnym dzieciństwie, tak i ja wkroczyłem w samotność tej nocy, kiedy "Virginia" zakończyła sw&oacute;j żywot na podwodnych skałach Speranzy. Samotność od początku świata czekała na mnie na tych brzegach ze swoją nieodstępną towarzyszką - ciszą..."

Rzecz będzie o książce nienowej. Rzecz będzie o fascynacji.

"Piętaszek czyli Otchłanie Pacyfiku" Michela Tournier to książka, wok&oacute;ł kt&oacute;rej niegdyś &bdquo;chodziłam&rdquo; dobre kilka lat, nim wreszcie zdołałam przez nią przebrnąć w całości. Nie dlatego, by była jakoś szczeg&oacute;lnie trudna, raczej dlatego, że sięgnęłam po nią zbyt wcześnie, w okresie swej największej fascynacji motywem Robinsona Cruzoe. Ale od tej pory minął szmat czasu, a mocno już zaczytany "Piętaszek..." stoi u mnie na p&oacute;łce obowiązkowo.
Tournier ze znanej wszystkim i &ndash; nie ukrywajmy &ndash; wyeksploatowanej do b&oacute;lu tak przez literaturę, jak film powieści Daniela Defoe zrobił książkę niezwykłą. Fascynujące studium stan&oacute;w osamotnionego człowieka, w spos&oacute;b nagły i brutalny pozbawionego podpory i punktu zaczepienia, jakie daje funkcjonowanie w społeczeństwie; studium okraszone pewną dawką... nazwijmy to fantastyki czy baśniowości. Nie starając się serwować nam reali&oacute;w drugiej połowy XVIII wieku (w kt&oacute;re to czasy przeni&oacute;sł akcję powieści) bardziej, niż to absolutnie konieczne dla zarysowania tła, stworzył tekst na wskroś wsp&oacute;łczesny, zar&oacute;wno pod względem języka, jak i pewnych schemat&oacute;w myślowych. Zaczerpnąwszy z oryginału podstawowe, najbardziej &bdquo;kanoniczne&rdquo; elementy fabuły, utkał na ich kanwie niepokojącą i przewrotną opowiastkę ocierającą się o traktat filozoficzny. Ciąg niezwykłych obraz&oacute;w, z kt&oacute;rych każdy jest opowieścią albo i przypowieścią samą w sobie.

Dziennik Robinsona, stanowiący około połowy objętości powieści, to świetnie napisany zlepek sprawozdań z codziennego życia, reminiscencji z dzieciństwa, filozoficznych rozpraw na tematy często mocno odległe od siebie. Wnioski, do jakich dochodzi drogą tych rozważań, bywają zaskakujące i absurdalne, pomysły lęgnące się w głowie osamotnionego człowieka dziwaczne i nierzadko przerażające. Robinson lawiruje między snem a rzeczywistością i balansuje na tej cienkiej granicy przez wszystkie etapy swego pobytu na wyspie &ndash; od początkowego załamania, poprzez pr&oacute;bę wyrwania się z pułapki, pogodzenie z losem, konstruowanie swego świata na nowo i zaprowadzanie w nim porządku doprowadzonego do absurdu, paranoicznej dyscypliny, jaką narzuca sam sobie i otaczającej go przyrodzie, po zetknięcie z Piętaszkiem, kt&oacute;rego początkowo brutalnie wciąga w sztucznie przez siebie wykreowany i skostniały "kolonizatorski" system, by wreszcie pozwolić mu na zburzenie tego porządku i niejako przejęcie kontroli nad własnym życiem. Złudny i paranoiczny ład, jaki wok&oacute;ł siebie zaprowadza, metodyczność granicząca z szaleństwem, karykatura cywilizacji odtwarzanej &bdquo;dla nikogo&rdquo;, to nic innego, jak etap przejściowy, kt&oacute;ry Piętaszek (całkowicie przypadkowo) zmiata bez śladu, aby umożliwić Robinsonowi wzniesienie się na kolejny, wyższy poziom istnienia. Niemal trzydziestoletni pobyt Robinsona na wyspie to "ciąg stan&oacute;w r&oacute;wnowagi", przepoczwarzanie się, przekształcanie ze zrozpaczonego rozbitka w sprawnego administratora, patriarchalnego tyrana, potem towarzysza czy wręcz podopiecznego Piętaszka, w końcu w Wielkiego Samotnika Pacyfiku. "Może się zdarzyć pewnego dnia, że zniknę bez śladu, wchłonięty przez nicość, kt&oacute;rą stworzyłem wok&oacute;ł siebie."

W ciekawej konwencji ukazane są zmieniające się i zacieśniające relacje Robinsona z samą wyspą, kt&oacute;rą personalizuje, nadając jej imię Speranza (wł. Nadzieja). Wyspa obdarzona osobowością dostosowuje się do samotnika, reaguje na jego poczynania, odpowiada na jego potrzeby lub buntuje się przeciw narzucanemu jej reżimowi. Aż wreszcie przychodzi moment, gdy Robinson dojrzewa do kolejnego etapu swojej egzystencji, już nie skrępowany ziemskimi więzami mierzy w Słońce &ndash; od tej chwili to ono, a nie wyspa, będzie napełniać go swoją energią, &bdquo;zapładniać&rdquo; darem wiecznej młodości. Dochodzą do tego skomplikowane relacje z Piętaszkiem. Przez długi czas śledzimy ewolucję swoistego tr&oacute;jkąta Robinson-Speranza-Piętaszek, ich wzajemnie uzupełniające się i zmieniające zależności. Zależności te są głębsze, niżby Robinson pragnął: gdy po wielu latach trwania na poz&oacute;r harmonijnego układu u brzeg&oacute;w Speranzy pojawia się statek, to nie Robinson, a Piętaszek postanawia nim odpłynąć. Cruzoe, opuszczony niespodziewanie przez towarzysza, nagle odczuwa ciężar minionych lat i olbrzymi szmat czasu przeżytego na wyspie, kt&oacute;ry jeszcze dnia poprzedniego zupełnie w jego świadomości nie istniał. Perspektywa ponownej samotności jest zbyt przytłaczająca, by dalej egzystować. A jednak Robinson zostaje ponownie uratowany &ndash; przez &bdquo;(&hellip;) złote dziecko, kt&oacute;re wyszło z wnętrza ziemi&rdquo;, stanowiące ostatni element dziwacznej i pokrętnej wr&oacute;żby otrzymanej od kapitana statku tuż przed pamiętną katastrofą.

Ogry, jak dobrze wszystkim wiadomo, są jak cebula. Bohater Tourniera też jest jak cebula: obierany stopniowo z warstw kultury, obyczajowości, cywilizacji, emocjonalności, seksualności, nawet zwierzęcości wreszcie, staje się na koniec swoistym opiekuńczym duchem wyspy, łącznikiem między sferą niebiańską &ndash; a może raczej solarną &ndash; i ziemską, kapłanem ognistego b&oacute;stwa niepodzielnie panującego nad tym tropikalnym skrawkiem lądu rzuconym w otchłań morza i nieba. &bdquo;Jestem twym świadkiem, stoję na ziemi jak miecz zanurzony w twym płomieniu&rdquo; &ndash; pisze w swoim dzienniku w pięknej modlitwie skierowanej ku Słońcu.

Wbrew tytułowi to nie Piętaszek jest tutaj najważniejszy, choć odgrywa niebagatelną rolę. To Speranza &ndash; ocalenie i więzienie Robinsona, sprawnie zarządzana posiadłość i oniryczny &bdquo;tajemniczy ogr&oacute;d", kochanka i matka, jest tak naprawdę bohaterką powieści i sceną jego walk, upokorzeń, pozornych zwycięstw i nieodwracalnych przemian.
..................................................................

O psach, co dookoła świata żeglowały

Trudno powiedzieć, czy to książka bardziej dla tych, kt&oacute;rzy kochają morze, czy dla tych, kt&oacute;rzy kochają psy. Zapewne jedno i drugie.

"Burgas i Bosman - psy z Czarnego Diamentu" to opowieść o najdłuższym w historii polskiego (a nie dam sobie ręki uciąć, czy nie światowego) żeglarstwa, bo trwającym aż 32 lata, rejsie dookoła świata. Kapitan Jerzy Radomski w latach 1978-2010 przebył na zbudowanym przez siebie 16-metrowym keczu 240 000 mil morskich. Odwiedził kilkaset port&oacute;w, ponad 80 kraj&oacute;w, a przez pokład jednostki przewinęło się w ciągu tego czasu z g&oacute;rą tysiąc załogant&oacute;w, towarzyszących mu na r&oacute;żnych etapach podr&oacute;ży. Wydana latem tego roku książka poświęcona jest dw&oacute;m najważniejszym i najwytrwalszym spośr&oacute;d nich. Dw&oacute;m psom - pochodzącemu z Bułgarii Burgasowi (1978-1991) i urodzonemu w RPA Bosmanowi (1990-2009), kt&oacute;re całe swoje psie życie spędziły na jachcie, dzieląc ze swym kapitanem trudy, niebezpieczeństwa i radości żeglarskiego życia, przysparzając niejednokrotnie poważnych kłopot&oacute;w, ale i ratując z przer&oacute;żnych opresji. Dwa psy, dwa r&oacute;żne charaktery. Burgas - nieustraszony strażnik jachtu i groźny obrońca, Bosman - pies-przylepa, kochający cały świat, jednający serca załogant&oacute;w, portowych oficjeli i r&oacute;żnych mniej lub bardziej przypadkowych os&oacute;b.

Kapitan z dużym gawędziarskim talentem snuje ciepłą, dowcipną i wzruszającą opowieść o sobie, swojej rodzinie i swoich psach, o pasji żeglowania i przezwyciężaniu trudności, o barwnym kalejdoskopie odwiedzonych zakątk&oacute;w świata. I o spotkaniach z ludźmi. A ludzie, jak to ludzie - tacy, kt&oacute;rych we wdzięcznej pamięci zachowuje się do końca życia i tacy, o kt&oacute;rych chciałoby się jak najszybciej zapomnieć. Tacy, kt&oacute;rzy wszelkimi sposobami starali się wspom&oacute;c morskich wł&oacute;częg&oacute;w, ułatwić im życie i żeglowanie, i tacy, kt&oacute;rzy to życie utrudniali jak mogli. Jak to dobrze, że tych pierwszych było dużo więcej.

Ciężko jest w jednej, niezbyt grubej książce zawrzeć choćby część historii wielkiej, ponad trzydziestoletniej przygody. Można jedynie opowiedzieć niekt&oacute;re, zapadające w pamięć fragmenty. O tym, jak w pierwszym roku podr&oacute;ży "Czarny Diament" utknął na rafie koralowej na Morzu Czerwonym. Jak kapitan z trzyosobową załogą przez ponad dwa miesiące ryli w rafie kanał trzydziestometrowej długości, by go uwolnić. Jak dzięki czujności Burgasa udało się w porę przepłoszyć pirat&oacute;w, ostrzących sobie zęby na uwięziony jacht. Załoga z wdzięczności ochrzciła jego imieniem małą wysepkę, kt&oacute;ra powstała z odłamk&oacute;w koralowca wydobytego podczas tej obłędnej pracy.
Albo o tym, jak Bosman uratował od wypadnięcia za burtę podczas sztormu kilkuletnią c&oacute;reczkę żeglarskiej pary, towarzyszącej kapitanowi w drodze z Tanzanii do RPA. A także te weselsze, o tym, jak podczas postoju w Adenie Burgas został mianowany "oficerem politycznym", a Bosman podbił serca str&oacute;ż&oacute;w prawa w Baltimore, wyczyniając cyrkowe sztuczki na drabinie, zaś w Durbanie trafił "za kratki"...

Oba czworonogi, dokonawszy swojego barwnego, żeglarskiego i awanturniczego psiego żywota znalazły ostatni spoczynek w morzu - pochowane z całym marynarskim ceremoniałem, na kt&oacute;ry po stokroć zasłużyły. W końcu "(...) Kt&oacute;ryż to ląd byłby dla takiego wilka właściwy?".
 

yeed

Trolololo Guy
Weteran
Moderator
Dołączył
10.1.2007
Posty
8223
Skoro tak się napracujecie to postaram się na nasz profil osobowy wrzucać wasze wypociny :) BYć może na profil GUpa tyż...zobaczym jeszcze.
 
Do góry Bottom