Phantom Lord
Active Member
- Dołączył
- 9.8.2007
- Posty
- 1351
Tej nocy chmury osłaniały niebo, niczym matka chroniąca swoje dziecko przed wrogiem. Spragniony i głodny wpatrywał się w górę, wyczekując choć jednej kropli wody, która ukoiła by jego ostatnie tchnienia. Przypomniała smak życia, gdy śmierć dążyłaby ku niemu pewna i bezlitosna.
Chytre oczy starały się chwycić przynajmniej drobną wiązkę światła, ale ani gęste chmury, ani korony drzew nie godziły się oddać swoich zdobyczy. Powietrze było niczym smoła. Czarne i gęste na tyle, że mogłoby udusić, nie pozwolić ofierze poruszyć się, choćby zamknąć oczu. Niebo też dało znać o tym co nieuniknione, odsłaniając przepięknie komponujący się ze scenerią księżyc. Teraz raczej swój ironiczny uśmiech. Patrząc na niego, niejeden podobny do niego, zagubiony łowca zacząłby wyć. Ale nie ten. Ten nie miał już sił.
Unoszący się zapach jarzącego się lekko ogniska namnażał tęsknotę za tym, co już nie mogło wrócić. Nigdy. Smród rozkładającego się ciała pielgrzyma, idioty, który zapuścił się tu w nadziei, że ściskając posążek swojego bożka, nie dopuści do przecięcia swoich żył i tętnic, zalania krtani krwią, zduszenia płuc powietrzem. Napastnik wpatrywał się w niego jeszcze przez chwilę, chciał się w niego wtulić, bo czuł jego ciepło...
Potem już wiedział, że nie godziny, nie minuty dzielą go od losu swojej ofiary. Był jednak bardziej świadomy niż ona. Słyszał to, czego człowiek nigdy by nie usłyszał. Miał przewagę nad tym nędznym stworzeniem. Umierając nie skomlałby, nie szarpał się, nie wyrzekł własnej krwi w zamian za życie.
Spojrzał w niebo po raz ostatni. Dumnie i pewnie odwrócił głowę. W samą porę.
Słychać było tylko krótki pisk, taki jaki wydaje każdy inny zdychający wilk, każdej innej nocy, każdego innego tygodnia, miesiąca. Każdego innego lata.
Potem cały las stopił się morderczym ryku. Poruszyły się nawet martwe, zmarznięte drzewa, tak jakby chciałby oddać mordercy pokłon.
Kilka mil stamtąd stało potężne, stare zamczysko. Siedziba Zakonu Świętego Miecza. Jego mistrz stał wyprostowany przed wielkim oknem skierowanym ku lasowi. Ręce miał skrzyżowane na plecach. Mówił sam do siebie.
- Cieniostwór... To jakaś samica. Ciężarna. Niedługo wymorduje całą zwierzynę i wypełni las swoimi potomkami... Trzeba zabić...
Niedługo miało świtać. Zamek miał znów wypełnić się życiem.
Chytre oczy starały się chwycić przynajmniej drobną wiązkę światła, ale ani gęste chmury, ani korony drzew nie godziły się oddać swoich zdobyczy. Powietrze było niczym smoła. Czarne i gęste na tyle, że mogłoby udusić, nie pozwolić ofierze poruszyć się, choćby zamknąć oczu. Niebo też dało znać o tym co nieuniknione, odsłaniając przepięknie komponujący się ze scenerią księżyc. Teraz raczej swój ironiczny uśmiech. Patrząc na niego, niejeden podobny do niego, zagubiony łowca zacząłby wyć. Ale nie ten. Ten nie miał już sił.
Unoszący się zapach jarzącego się lekko ogniska namnażał tęsknotę za tym, co już nie mogło wrócić. Nigdy. Smród rozkładającego się ciała pielgrzyma, idioty, który zapuścił się tu w nadziei, że ściskając posążek swojego bożka, nie dopuści do przecięcia swoich żył i tętnic, zalania krtani krwią, zduszenia płuc powietrzem. Napastnik wpatrywał się w niego jeszcze przez chwilę, chciał się w niego wtulić, bo czuł jego ciepło...
Potem już wiedział, że nie godziny, nie minuty dzielą go od losu swojej ofiary. Był jednak bardziej świadomy niż ona. Słyszał to, czego człowiek nigdy by nie usłyszał. Miał przewagę nad tym nędznym stworzeniem. Umierając nie skomlałby, nie szarpał się, nie wyrzekł własnej krwi w zamian za życie.
Spojrzał w niebo po raz ostatni. Dumnie i pewnie odwrócił głowę. W samą porę.
Słychać było tylko krótki pisk, taki jaki wydaje każdy inny zdychający wilk, każdej innej nocy, każdego innego tygodnia, miesiąca. Każdego innego lata.
Potem cały las stopił się morderczym ryku. Poruszyły się nawet martwe, zmarznięte drzewa, tak jakby chciałby oddać mordercy pokłon.
Kilka mil stamtąd stało potężne, stare zamczysko. Siedziba Zakonu Świętego Miecza. Jego mistrz stał wyprostowany przed wielkim oknem skierowanym ku lasowi. Ręce miał skrzyżowane na plecach. Mówił sam do siebie.
- Cieniostwór... To jakaś samica. Ciężarna. Niedługo wymorduje całą zwierzynę i wypełni las swoimi potomkami... Trzeba zabić...
Niedługo miało świtać. Zamek miał znów wypełnić się życiem.