Wstęp:
Opowiadanie jest strasznie długie, ale wkońcu nad takim się długo pracuje i trzeba sie wyślić żeby wysmarować długą i ciekawą opowieść (mam nadzieje że moja się wam spodoba) ok kończę już gadać i życzę miłej Lektury.
Szkarłatne niebo w większej części zajmował szary, ciężki popiół. Nisko nad
ziemią, do wysokości łydek unosiła się rzadka mgła, która wystarczająco dobrze skrywała ciała nieżywych już obrońców i atakujących. Słońce zachodziło leniwie za linię horyzontu, rzucając ponury cień na warowny gród. Był on duży, otoczony podwójną palisadą o wysokości czternastu stóp. Umiejscowiony trzy dni drogi na południe od Nieprzebytych Puszcz, stanowił kluczowy punkt do ekspansji na wchód lub zachód. Właśnie tutaj krzyżowały się północne szlaki handlowe, co pozwalało samorządzącemu się grodowi, o nazwie Avilon, zyskiwać na prestiżu i rozrastać przez kolejne stulecia. Niestety czasy niepewnego pokoju zostały całkowicie zakłócone, a sojusznicza Andara – Stare Królestwo, przegrywała.
Pomiędzy drewnianymi i nielicznymi, kamiennymi budowlami nie było żywej duszy. Mieszkańcy bali się i modlili do bożków szczęścia oraz litości – Tru’va i Breg’ma. Na palisadach zaś stała niewielka liczba wartowników, oczekujących wszelkich oznak zagrożenia. W normalnych okolicznościach wszyscy obrońcy staliby na czatach, gotowi do odparcia każdego ataku. Walka jednak trwała kilka dni, obie strony były wyczerpane.
Drzwi do przestronnego magazynu, używanego tymczasowo za koszary, otworzyły się ze złowrogim skrzypieniem. Do środka wdarło się chłodne powietrze i weszły dwie zakapturzone osoby. Wszystkie rozmowy, śmiechy i przyśpiewki natychmiastowo ucichły, a twarze znajdujących się w środku żołnierzy oraz świeżo upieczonych rekrutów, spojrzały w stronę wchodzących. Patrzono się na nich w skupieniu.
Zauważając, iż nagle zapadła absolutna cisza pierwszy z zakapturzonych rzekł posępnie:
- Bawcie się póki możecie, może to wasze ostatnie chwile
- Mógłbyś powiedzieć coś bardziej krzepiącego – powiedział szeptem drugi.
- Nie mam zamiaru przed nimi niczego ukrywać
Gdy gwar ponownie narastał pierwszy, który przemówił zdjął kaptur z głowy. W osłonione przed chwilą oczy, uderzyły promienie świec i pochodni, co oślepiło go na krótko. Towarzyszący mu osobnik zrobił to samo. Oczom obrońców ukazały się twarze ich dwóch ostatnich oficerów. Reszta podstępnie otruta leżała we mgle, gdzieś za palisadą.
Pierwszy zwany Valinorem ruszył do swojego stolika, znajdującego się dokładnie pośrodku magazynu. Był średniej wysokości, gdyż mierzył jedynie pięć i pół stopy, jednak jego budowa zdradzała długie lata spędzone w wojsku. Miał dobrze zbudowane ciało, choć po nałożeniu swojej ćwiekowanej zbroi wyglądał niepozornie. Posiadał długie, ciemnobrązowe włosy przytrzymywane przez opaskę z brązu, by nie opadały na twarz. Dokuczał mu wielodniowy zarost, a pod oczami przeszkadzały bruzdy zmęczenia. Stara, podłużna blizna przy lewym uchu była zaszyta, gdyż dnia poprzedniego otworzyła się, kiedy jeden z napastników ciął go w policzek. Nosił zbroję z dobrze utwardzonej skalnym zielem skóry czarnego dzika, w którą wprawiono żelazne ćwieki, chroniące przed większością lekkich uderzeń. Na nogach miał skórzane pantalony, lekkie i znakomicie chroniące przed chłodem. Stopy zabezpieczały zwykłe, wojskowe buty o grubej podeszwie. Za pasem miał mały toporek do rzucania, a w pochwie miecz jego przodków, wykuty z księżycowego żelaza.
Za nim kroczył jego stary przyjaciel, często prześladowany przez innych ludzi, gdyż był Draamejczykiem – Mrocznym Elfem. Miał skórę o szarym odcieniu, a śnieżnobiałe włosy były związane w kuc. Oczy o tęczówkach odcienia czerwonego, często wzbudzały strach w sercach innych nacji. Miał na sobie zwykłą, czarną, lnianą koszulę i brązowe, skórzane bryczesy. Kroczył w czarnych sandałach, które nosiły znaki długiego użytkowania. Był szczupłej budowy ciała. Mierzył sześć i pół stopy. Za pasem połyskiwały mu dwa długie sztylety.
Mijali podłużne i kwadratowe stoły, przy których siedzieli ostatni obrońcy grodu. Część nosiła zakrwawione bandaże, część wyglądała na śmiertelnie zmęczonych, jednak wszyscy byli gotowi do następnej walki.
Gdy doszli do środkowego, okrągłego stolika usiedli naprzeciwko siebie. Zajęte zostały dwa miejsca spośród dziewięciu jakie pierwotnie były zasiadane. Natychmiast podbiegło dwóch pomocników kuchmistrza z porcjami gęstego, słonawego gulaszu i twardymi sucharami. Nie było to może najlepsze co w życiu jedli, jednak posiłek rozgrzewał i dodawał sił.
- Bez pomocy padniemy – powiedział Valinor.
- Mamy zapasy na dwa miesiące, wytrzymamy – odrzekł przyjaciel.
- Zaa’rku, wiesz dobrze, że nie o zapasy mi chodzi. Popatrz na tych ludzi. Większość jest bardzo zmęczonych, wielu rannych, a nowi? Przypatrz się, nie potrafią nawet dobrze trzymać miecza
- Mają ogień w sercu, który prowadzi ich do walki
- Ogień, a możliwości to różnica
- Połóż w nich trochę wiary, naprawdę doda im to otuchy
- To jedyne na co nas stać
Kiedy między nimi zapadła cisza, a z posiłek zniknął z misek, człowiek wyjął z małej sakiewki wiszącej przy toporku, malutką fajkę. Napełnił ją aromatycznym, błękitnawym zielem i zapalił, z przyjemnością wkładając ustnik pomiędzy wargi.
Drzwi magazynu otworzyły się gwałtownie, a do środka wpadł wartownik.
- Panie! Księżyc! – krzyknął wyraźnie przerażony.
Mroczny elf natychmiast zerwał się z miejsca, a za nim starszy stopniem przyjaciel. Gdy wybiegli na zewnątrz, spojrzeli na czarne już niebo. Większy z dwóch księżyców, którego barwa o tej porze powinna być żółta, wyglądał jakby jakiś gigant oblewał go krwią z wielkiego wiadra. Mogło to oznaczać tylko jedno.
- Ruszają do ostatecznego ataku – powiedział cicho Zaa’rk.
- Na palisady, wszyscy na palisady! Khamurczycy atakują! Przygotować obronę! – krzyczał Valinor.
Z tymczasowych koszar i budynków grodu wybiegła chmara uzbrojonych wojów. Ruszyli w stronę umocnień, by odeprzeć natarcie. Jeszcze nie doszli do nich, gdy z nieba posypały się płonące strzały. Część opadła na drewniane domy wznosząc pożar.
- Żołnierze na palisady! Gasić płomienie! – krzyczał dowódca.
Z nieba opadły jeszcze trzy salwy, powalając kilkunastu żołnierzy, po czym w powietrze wzbił się szaleńczy skowyt z ludzkich gardeł.
Valinor, który cały czas brnął w stronę stanowisk obronnych, w końcu dotarł na nie. Jego przyjaciel był tuż za nim. To co ujrzeli sprawiło, iż zapomnieli chwilowo o palących się budowlach.
- Tylko nie to – szepnął człowiek.
- Niewolnicy Khamazatu, dostali posiłki – stwierdził mroczny elf z nutką przestrachu w głosie.
- Słuchajcie mnie rycerze! – krzyknął dowódca zwracając na siebie uwagę ustawiających się obrońców – Słuchajcie mnie obrońcy Andary, Starego Królestwa! Słuchajcie mnie bohaterzy! Tą bitwę toczymy nie za nasze życia, a za chwałę kolejnych pokoleń, naszych synów i wnuków! Jeżeli zginiemy, chwała nam za to! Chwała za nasze serca, życia i miecze! Ci słudzy Gruhva, nie przejdą przez nas! Niech szkarłatny Lupir prowadzi nas ku ścieżce śmierci!
- Chwała! – krzyknęli obrońcy na zachodniej palisadzie.
- Za honor!
- Za honor! – powtórzyli żołnierze natchnieni nowym duchem walki.
- Wreszcie coś, co daje chęci do trzymania miecza – rzekł przyjaciel.
- Nie ma nic lepszego niż śmierć wiedząc, iż staje się przed nią w imieniu czegoś
Dopiero teraz Valinor usłyszał krzyki przerażonych mieszkańców. Obrócił się i zobaczył, że ogień zajął już kolejne budowle.
- Gasić ten cholerny ogień! – krzyknął w dół, po czym rzekł do przyjaciela – Weź kilku ludzi i zbierz cywilów, niech gaszą te przeklęte płomienie bo się usmażymy zanim skrzyżujemy miecze z tymi wrakami człowieczeństwa.
Zaa’rk bez słowa wybrał rekrutów i pobiegł z nimi wykonać rozkaz.
Tymczasem Khamurczycy ruszyli do natarcia z dzikimi, niemal zwierzęcymi okrzykami. Obrońcy szybko zasypali ich gradem strzał. Liczebna przewaga była jednak po stronie atakujących. Na jednego Andareńczyka, których było ponad piętnaście dziesiątek, nie licząc mieszkańców, przypadało dziewięciu Khamurczyków. Agresorzy po chwili dobiegli do podstaw palisady. Pierwsi w szeregu zaopatrzeni w drabinki sznurowe rzucali je w górę. Zakończone ostrymi hakami z brązu zaczepiały się o drewno i obrona cały czas musiała przecinać więzy. Niekiedy haki wbijały się w ciała nieostrożnych i pociągały przez umocnienia ku ziemi.
- Panie! Brama zaatakowana! – krzyknął jeden z wartowników.
Valinor natychmiast ruszył w kierunku olbrzymiej, drewnianej bramy na południu grodu. Biegł po drewnianych deskach, pomiędzy świszczącymi przy uszach strzałami, które wędrowały od strony atakujących. Przeklinał przy tym siarczyście osobnika, który wysłał właśnie ich garnizon do obrony tego grodu. Kiedy wreszcie dobiegł do bramy, zobaczył jak dwa tuziny żołnierzy starało się odrzucić napastników, wcześniej przygotowanymi kamieniami bądź włóczniami.
Jak się okazało, Khamurczycy mieli wielki taran niesiony przez kilkunastu niewolników, którzy miarowo i potężnie uderzali w nadwątlone poprzednimi natarciami, wrota.
Nagle dowódcę dobiegł dźwięk pękającego drewna.
- Pięciu za mną do bramy! – krzyknął i zszedł schodami na ziemię.
Podbiegł do przejścia i zobaczył, że bela, która blokowała wrota zaczyna się łamać. Przy pomocy wcześniej zwołanych wojów próbował zatarasować przejście pobliskimi beczkami i paczkami, po czym zaczął napierać na nią własnym ciałem. Od zachodniej strony dobiegły go pojedyncze szczęki metalu. Widocznie kilku atakujących dotarło na szczyt palisady.
Do bramy podbiegł Zaa’rk.
- Jak ogień? – spytał dowódca.
- Jeszcze się pali, ale jest kontrolowany
- Dobrze, idź na zachodnie umocnienia i prowadź obronę, przyślij dodatkowych... – nie zdążył skończyć, gdyż olbrzymi huk łamanej bramy stłumił wszystkie dźwięki.
Wielki kawał drewna wystrzelił w powietrze, uderzył w Valinora i powalił go na ziemię. Zaa’rk dobył sztyletów.
- Idź! Odwrót w stronę środka grodu. Niech cywile tworzą barykady wokół magazynu i rynku. Rozdać broń wszystkim zdolnym do walki, kobietom i starcom również, wszyscy w kierunku centrum – powiedział dowódca ze stęknięciem zrzucając drewno z siebie.
Draamejczyk bez pytania pobiegł wykonać rozkaz. Dowódca wstał i spojrzał na przejście. Pięciu żołnierzy których ściągnął z góry, próbowało utrzymać bramę, jednak widać było, że jeszcze jedno uderzenie i nic nie przeszkodzi szaleńczej armii na wkroczenie do środka. Cofnął się dwadzieścia kroków do tyłu i krzyknął:
- Zejść z murów, wy przy bramie odwrót! Wszyscy do mnie!
Żołnierze ruszyli za rozkazem do Valinora. Gdy ten wyciągnął ostrze zrobili to samo. Księżycowe żelazo, które znajdowało się teraz w jego rękach było pięknie wypolerowane. Nie miało żadnej rysy, która byłaby na każdym innym mieczu, użytkowanym przez tyle wieków, podczas wielu bitew. Zwykła rękojeść, z tego samego materiału, bez zbędnych ozdób, doskonale układała się w dłoni. Na ostrzu odbijały się księżyce, a w szczególności ten szkarłatny, zwiastujący prawdziwą, brutalną walkę.
Potężne uderzenie złamało belę i wrota zaczęły się otwierać. Dowódca popatrzył na bok, na swoich żołnierzy, na mężów, których będą opiewać północni i południowi bardowie. Mieli zwykłe skórzane zbroje, proste, długie miecze, małe, drewniane tarcze i hełmy z brązu. Ten ekwipunek nie mógł ocalić ich życia, lecz stali tu. Gotowi do walki, gotowi na śmierć.
Przez otwarte przejście zaczęli wbiegać pierwsi przeciwnicy. Część z nich była niewolnikami Khamazatu, ludźmi porwanymi i wrzucanymi do specjalnego obozu, gdzie odczłowieczano ich. Ćwiczono w zabijaniu i niszczono we wnętrzach wszelkie ludzkie odruchy. Nie byli to tylko mężczyźni, ale również kobiety, nierzadko bardzo piękne, pałające żądzą krwi.
- Za Andarę! – krzyknął Valinor i ruszył na przeciwników z mieczem przygotowanym na zadanie pierwszego cięcia.
- Za Andarę! – odpowiedzieli obrońcy i rozpoczęli natarcie, wznosząc swoje ostrza śpiewające żałobny lament śmierci.
Nie minęły cztery oddechy, gdy dwie grupy zderzyły się ze sobą, z czego jedna z każdą chwilą powiększała się.
Pierwszą osobą jaką zabił Valinor była pół-naga kobieta. Miała długie, nie pielęgnowane, rude loki. Piękna twarz nie wskazywała na więcej niż dziewiętnaście wiosen. Wbił jej miecz prosto w czaszkę, więc umarła szybką śmiercią. Gdy to się stało natychmiast uniósł miecz do bloku. Khamurczyk, szczupłej budowy ciała uderzył weń swoją szablą. Sparowawszy cios Andareńczyk ciął od dołu, jednak przeciwnik znał się na rzeczy i odskoczył do tyłu zamierzając się na głowę wroga. Valinor zgiął się i nim klinga spadła na niego, pchnął przeciwnika swym ciałem powalając na innego. Bez litości przebił gwałtownym cięciem Khamurczyka i kobietę, na którą ten upadł. Zapach krwi orzeźwił go i dodał sił. Poczuł nagle jak ostrze czyjegoś miecza minęło jego ucho o cal. Spojrzał na lewo i zobaczył jak, dziewczę liczące najwyżej czternaście wiosen wywija ku niemu krótką bronią.
„Niech Stysia pochłonie te potwory, nawet dzieci zezwierzęcają” – pomyślał.
Odparł jeden cios, a gdy odpierał drugi chwycił małą za rękę i wyrwał jej broń. Ta chwila jaką poświęcił na unieszkodliwienie dziewczęcia wykorzystał dobrze zbudowany Khamurczyk, który zamierzył się nań dwuręcznym toporem. Valinor szybko uskoczył w bok i rzucił odebranym mieczem w agresora. Ostrze wbiło się po rękojeść w piersi mężczyzny, który zaraz potem legł na ziemię martwy. Dziewczyna która straciła swoją broń rzuciła się na Andareńczyka z otwartymi szczękami, chcąc ugryźć go z całej siły. Nie mogąc skupić się na walce uskoczył na bok tak, że rozpędzona dziewczyna się wywróciła i uderzył ją płazem miecza odbierając świadomość.
Spojrzał wokół. Plac przy bramie zaścielało już sporo trupów. Z pełną zawziętością i poświęceniem walczyło jeszcze dwunastu obrońców, jednak wrogów do zatrzymania było o wiele więcej.
- Odwrót! – krzyknął. Wziął nieświadomą niczego dziewczynę na ramię i ciął mieczem kolejnego napastnika.
Andareńczycy zaczęli uciekać. Kilku z nich wraz z dowódcą osłaniało w miarę możliwości odwrót pozostałych, samemu starając się oddalać od przeciwników. Valinor podbiegł do jednego z nich i zrzucił mu dziewczę na ręce.
- Bierz ją i zwiewaj. Weź ją do magazynu i tam przywiąż do słupa bo cie pogryzie
Młody mężczyzna wykonał rozkaz i zaczął uciekać, zostawiając kolegów oraz dowódcę samych, na pastwę wrzeszczących szaleńczo napastników.
Osłaniający odwrót zbliżyli się do siebie. Cofali się szybkimi krokami, tak by ich nie okrążono, ale nie mogli pozwolić sobie na pełny bieg, gdyż przeciwników było zbyt wielu, a niewolnicy bez zbroi byli niewątpliwie znacznie szybsi.
Na Valinora rzuciła się kolejna kobieta. Miała urodę typowo północną. Mały nosek, intensywnie szafirowe, lekko zaostrzone po bokach oczy i słodkie, pełne usta wołały wręcz „Nie zabijaj mnie!”. Blond włosy były brudne i przetłuszczone. Smukłe, piękne ciało miała zakryte jedynie w paru miejscach, raczej po to by służyć za miejsce na broń, aniżeli za odzienie. Zginęła szybko z przebitą piersią. Gdy padała na ziemię jej twarz była wykrzywiona z bólu, jednak oczy wyrażały ukojenie.
- Zaszczytem będzie umrzeć u pana boku – powiedział jeden z ostatnich żywych podopiecznych.
Barwa głosu zdziwiła dowódcę, więc spojrzał na walczącego u jego boku rekruta. To była kobieta! Spod brązowego hełmu spływały rude loki. Piękna twarz była wykrzywiona w gniewie, lecz zielone oczy wyrażały spokój i harmonię. Niezwykle sprawnie władała bronią. Parowała ciosy z pełną gracją i uderzała z prędkością pioruna.
Ta chwilą jaką dowódca poświęcił na odkrycie tego kim jest żołnierz, walczący u jego boku, kosztowała go cięciem w lewe ramię. Nie poddał się odruchowi i nie złapał się za ranę, lecz sam uderzył na rosłego Khamurczyka wymachującego ciężkim, dwuręcznym mieczem. Przeciwnik szybko nastawił swą broń i dwa miecze ze szczękiem skrzyżowały się. Jeden i drugi byli silni. Napierali na siebie nie ruszając się z miejsca. Ich mięśnie napinały się do granic możliwości. Wyglądało to jakby dwóch tytanów skrzyżowało swe miecze, w odwiecznej walce o równowagę wszechświata.
Skupiony na pojedynku Valinor zapomniał o osłanianiu tyłów. Po kilku sekundach padłby martwy, gdyby nie kobieta, która uratowała mu życie powalając napastnika sztyletem do rzucania.
Dowódca puścił jedną rękę z miecza i uderzył pięścią w głowę przeciwnika. Ten stracił równowagę i odsłonił swoją pierś. Andareńczyk dobrze wykorzystał sytuację i wbił radośnie ostrze w ciało rywala. Gdy ten legł martwy, wyjął zeń księżycową broń i cofnął się do swojego żołnierza.
- Dzięki za uratowanie życia – sapnął.
- Jeszcze mi się odwdzięczysz – odpowiedziała. W jej głosie było już słychać, że takiego tempa walki długo nie wytrzyma, tak samo jak dwóch pozostałych, którzy zaczynali robić proste błędy.
Schodzili bardziej w bok, w stronę budowli. Nagle od tyłu usłyszęli krzyknięcie:
- Padnijcie!
Czworo obrońców padło plackiem na ziemię i w tej chwili nad ich głowami przeleciały ze świstem strzały, wbijając się w ciała agresorów. Już mieli wstawać, gdy nad nimi przeleciała jeszcze jedna salwa, powalając kolejnych atakujących. Wtedy wstali i zaczęli biec w stronę linii dwóch tuzinów żołnierzy, wśród których był sam Zaa’rk.
Gdy dotarli, dowódca podszedł do swojego przyjaciela, zaś kobieta wraz kolegami weszła między swoich.
- Jak zachód? – spytał Valinor.
- Zdobyty przez te przeklęte bestie. Wszystkie wejścia i wyjścia z rynku oraz magazynu zablokowane wysokimi barykadami. Cywile bronią się wraz z żołnierzami. Strzały do łuków i włócznie już niemal się skończyły
- Niedobrze. Musimy się cofnąć ku centrum
Cały oddział zaczął robić powolne, miarowe kroki do tyłu. W jego stronę z szaleństwem oczach biegli Khamurczycy z wzniesioną do ciosu bronią.
Powietrze przeszły żałobny ton rogu. Napastnicy zatrzymali się nasłuchując. Dźwięk był tak głęboki i przenikliwy zarazem, że można było poczuć, jak dusza chce wyzwolić się z ciała. Kilka sekund po uciszeniu się instrumentu agresorzy zaczęli odwrót.
- Co się dzieje? – spytał zdziwiony Valinor.
- Nie mam zielonego pojęcia – odpowiedział przyjaciel.
Po chwili na ulicy oświetlanej przez nieliczne, uliczne pochodnie i księżyc, zostali tylko obrońcy, którzy z pełną ostrożnością zaczęli cofać się ku centrum.
Na miejscu trwały śpiewy radości. Gdy przeszli przez jedną z barykad, na środku placu zobaczyli jak kilku żołnierzy podrzuca w górę starszego już mężczyznę, którego włosy zaczęły znaczyć pojedyncze pasemka siwizny.
Dowódca podszedł tam szybko. Żołnierze z uśmiechem na twarzy postawili mężczyznę na ziemię i stanęli w szeregu.
- Co się stało? – spytał Valinor.
- Panie, ten oto człowiek zmiótł potężnym rzutem włóczni dowódcę Khamurczyków – powiedział jeden z rekrutów.
- Czy to prawda?
Wokół wszyscy pokiwali twierdząco głowami.
- W taki sposób ja i ten oddział – wskazał za siebie – zawdzięczamy ci życia. Zgodzisz się być moim drugim oficerem?
- Jestem gotów służyć sojusznikowi – powiedział radośnie.
- To świetnie – chwilę panowała cisza, przerywana nielicznymi rozmowami, po czym w powietrzu zaczęły wibrować słowa dowódcy – To jeszcze nie koniec. Nasi wrogowie wrócą i będą pałać rządzą zemsty. Będą zabijać, palić, gwałcić i rabować. Nie oszczędzą kobiet, ani dzieci. Pytam się was, co zrobimy?
Odpowiedziała mu cisza.
- Co zrobimy?!
- Zwyciężymy! – krzyknęła znajoma kobieta gdzieś z tłumów.
- Zwyciężymy! – pochwycili wszyscy w centrum.
- A więc zwyciężymy! – krzyknął.
- Zwyciężymy! Zwyciężymy! – unosiło się w powietrzu jeszcze przez co najmniej piętnaście oddechów, nim wszyscy zaczęli ponownie wzmacniać barykady, ostrzyć broń i bandażować rannych.
Nowy oficer o imieniu Jurga, pełny zapału zaczął wydawać odpowiednie rozkazy. Nikt się nie lenił, każdy walczył o swe własne życie.
Valinor z Zaa’rkiem poszli w stronę magazynu. W środku zobaczyli staruszka i posiniaczoną na twarzy czternastoletnią dziewczynę.
- No i co bękarcie demona? Syczysz na mnie?! A sobie sycz! – zamachnął się na dziewczę i uderzył ją prosto w twarz.
- Hej, co ty robisz?! – krzyknął dowódca.
Mężczyzna natychmiast wyprostował się i stanął na baczność, gdy podchodził do niego najstarszy stopniem oficer.
- Robię tylko to co zrobiłby każdy inny
- Nie każdy
- A ty panie, co by zrobił gdyby te przeklęte bestie zgwałciły oraz zabiły panu żonę i porwały dzieci? – powiedział groźnie staruszek.
- A czy pomyślałeś może, że ta dziewczyna jest taką samą ofiarą wojny jak twoja rodzina? Nie pomyślałeś, że ona też została porwana i przy użyciu tortur, narkotyków i innych zabiegów została wyczłowieczona?
- A więc trzeba ją zabić
- Jeżeli jest wyczłowieczona to trzeba jej pokazać co to człowieczeństwo. W tej chwili nie różnisz się od bestii, które ją zmieniły w taką jaką jest
Człowiek zwiesił głowę, a po policzkach zaczęły spływać mu łzy.
- Nie jesteś tu potrzebny. Wyjdź na zewnątrz, pomóż ludziom. To nasza ostatnia noc. Jeżeli przegramy, Andara będzie zgubiona, a z nią cała północ.
Starszy mężczyzna bez słowa wyszedł. Valinor popatrzył na związaną dziewczynę, która złowrogo spoglądała w jego stronę. Nie dawała żadnych groźnych odgłosów, ani się nie rzucała. Miała posiniaczoną niemal całą twarz, z nosa i pękniętych warg spływała strużka krwi. Ubrana była w łachmany, pod którymi było widać rosnące krągłości. Blond włosy, długie do pleców, mogły być przepiękne, lecz obecnie były gniazdem robactwa i brudu.
- Jak masz na imię? – spytał się dowódca.
Nie odpowiedziała.
- Jak powiesz jak masz na imię to może dostaniesz coś do jedzenia, nie widać byś była dobrze karmiona ostatnimi czasy
Nie odpowiedziała, ale w oczach pojawiła się iskierka zrozumienia.
- Umiesz mówić?
Pokiwała twierdząco, ale niepewnie.
- No to już coś mamy. Mogę cię odwiązać mając pewność, że nie zaczniesz się na nas rzucać?
Pokiwała twierdząco głową.
- Zaa’rk
Mroczny elf podszedł do więzów i przeciął je jednym ze swoich sztyletów.
- Skąd jesteś? – spytał łapiącą się za nadgarstki dziewczynę.
Widać było, że chce powiedzieć, ale od jakiegoś czasu nie było jej dane wymówić nawet słowa. Męczyła się długo nim wykrzesała tą jedną jedyną nazwę: „Ighea”.
- Chcesz jeść?
- Tak – powiedziała ochrypłym głosem.
- Zaa’rk, zajmiesz się nią? – stęknął Valinor, kiedy rana na ramieniu dała o sobie znać.
- Dobrze
Dowódca poszedł do schodów i wyszedł na górę. Tam wszedł poprzez drzwi do swojego pomieszczenia. Było ono małe, ale przytulnie przygotowane, z oknem wychodzącym na wschód.
Zrzucił z siebie ćwiekowaną zbroję i spojrzał na jedwabną koszulę koloru brązowego jaką miał pod spodem. Była mokra od potu i ciężka. Zdjął ją i podszedł do niewielkiego zwierciadła przyglądając się ranie. Dotknął ją palcem i zaraz go cofnął, gdy całe ramię przeszył ból.
- Zakażona albo zatruta – powiedział z przerażeniem sam do siebie.
Usłyszał jak ktoś puka cicho do drzwi.
- Kto tam? – spytał.
Po pomieszczeniu rozległo się kolejne ciche pukanie.
Rozdrażniony tym, że ktoś mu przeszkadza powiedział po prostu: „Wejść”. Odwrócony plecami do drzwi, w zamazanym nieco zwierciadle, zobaczył wchodzącą postać. Oczy jego otworzyły się z zaskoczeniem, gdy rozpoznał twarz żołnierza. Odwrócił się natychmiast speszony nieco, gdyż był bez koszuli.
- O widzę, że jestem nie w porę – powiedziała i zaczęła się niechętnie cofać.
- Nie, naprawdę wejdź – rzekł natychmiast.
Jakby oczekując tej odpowiedzi zatrzymała się i chwyciła za hełm. Zdjęła osłonę z brązu, spod której wypłynęła kaskada intensywnie rudych loków.
- Dobrze walczysz, gdzie się tego nauczyłaś? – spytał się oniemiały pięknem jej twarzy.
- Uczono mnie tego od dziecka – mówiła słodko i namiętnie, zbliżając się do niego.
- Dziwna rzecz uczyć tego niewiastę
- Dlaczego? – uśmiechnęła się.
- Mężczyźni powinni walczyć, podczas gdy kobiety przygotowywać dom do ich powrotu
- A jeżeli kobieta nie chce bezczynnie czekać? – spytała stanąwszy tuż przed nim. Była niższa najwyżej o cal.
- Nie wiem – odpowiedział speszony.
Uśmiechnęła się i popatrzyła na zranione ramię.
- Oberwałeś – stwierdziła.
- Nic takiego, tylko... auuu – stęknął, gdy dotknęła zranionej powierzchni
- Nic takiego, co?
Otworzyła sakiewkę, która zwisała u jej boku i wyjęła z niej białą chustę oraz jakieś nieznane mu ziele.
- Co to? – wskazał na liść.
- Bławata
- Co?
- Służy do leczenia ran. Nie jest może najsilniejsza, ale jest dobrym przewodnikiem energii
- Jakiej? – spytał się, gdy przysunęła chustę z liściem do rany i zakryła to wszystko własną ręką.
Poczuł wielkie gorąco i mrowienie w ramieniu. Czuł jakby coś wysysało mu część jego krwi, zapewne już zatrutej bądź skażonej. Minęło kilka oddechów i kobieta cofnęła rękę. Chusta, która powinna ociekać z krwi była nadal śnieżnobiała, a liść, przed chwilą świeży i zielony, stał się suchy i kruchy. Popatrzył na swoje ramię. Po cięciu została tylko ledwo widoczna blizna.
- Kim jesteś? – spytał zaskoczony.
- Nikim ważnym. Prostą kobietą z paroma umiejętnościami
- Jak się nazywasz?
Przysunęła się blisko, postawiła hełm na stoliku przy zwierciadle i objąwszy go szepnęła do ucha: „Melivia”. Coś w jego wnętrzu drgnęło. Spojrzał w jej szmaragdowe oczy, które w tej chwili wpatrywały się w oczekiwaniu na niego. Zbliżył się do niej głową, otworzył lekko usta. Nie protestowała, przycisnęła się jeszcze bliżej. Ich usta złączyły się w niepewnym pocałunku, który zaraz potem zmienił się w namiętne pieszczoty językami.
Przesuwając rękoma po jego umięśnionym ciele popychała lekko w stronę siennika. Kiedy spadł, usiadła na nim. Wspólnie, ciągle stykając się ustami, zaczęli rozpinać jej zbroję. Kiedy opadła na ziemię, zdjął z niej lnianą koszulę. Jego oczom ukazały się piękne, piersi o kształcie dojrzałej pomarańczy z małymi, twardymi już sutkami. Zaczął je pieścić. Ich oddechy zaczęły przyśpieszać. Zdjęła jego spodnie, a on jej. Pieścili się wzajemnie, wzburzając morze namiętności, które powstało nagle i niespodziewanie. W końcu postanowili wejść na piedestał rozkoszy.
Mroczny elf słyszał i wiedział dokładnie co się dzieje w pomieszczeniu, z którego dobiegały nieudolnie tamowane odgłosy namiętności. Cieszył się, że jego przyjaciel może radować się bliskością pięknej kobiety w tej chwili spokoju. On sam nie miał ochoty na współżycie. Ludzkie kobiety nie podniecały go, tak samo jak mroczne elfki. Pięknem, niestety dla niego nieosiągalnym, były elfki leśne. Przypominające pocałunek wiatru na dobranoc i dotyk źródlanej wody po całym dniu ciężkiej pracy. Po Rozłamie jednak elfy podzieliły się, z czego te mroczne były najbardziej znienawidzone pośród swych braci, za to że zaczęły panować nad magią śmierci i zniszczenia.
Patrzył na dziewczynę, która łapczywie zjadała trzecią miskę gulaszu.
- Dawno nie jadłaś
- Mogliśmy... jeść, to... co sami... złapaliśmy – mowa najwidoczniej przychodziła jej coraz łatwiej. Tym bardziej, że dany jej przed bitwą narkotyk przestawał działać.
- Długo byłaś w niewoli?
- Byłam tresowana... odkąd pamiętam, dużo... zapomniałam
- Co ci robili? – zapytał, kryjąc ciekawość w swoim głosie.
- Trzymali nas... jak zwierzęta. Karmili tylko... co jakiś... czas, byśmy... nie zdechli. Kobiety i dziewczyny... dodatkowo... wykorzystywali w swoich... orgiach, wcześniej podając im... narkotyki na wzmocnienie pociągu – przestała jeść, przywracając w pamięci wspomnienia.
- Czy tobie też to zrobili?
- Tak. Wiele razy. Wszystko dobrze... pamiętam. Po podaniu... tego napoju, nie mogłam się powstrzymać. Musiałam to robić... to było tak jakbym nie panowała nad swoją... wolą. Robiłam to z wieloma. Ze starszymi i młodymi... urodziłam nawet dziecko
- Dziecko?! Gdzie ono teraz jest?
- Wzięli mi je... Nie wiem co się z nim dzieje
- To potworne
- Najbardziej potworne jest upokorzenie, i wspomnienia. Wchodziłyśmy... jak bydło, do wielkich sal. Tam mężczyźni już... czekali, wszyscy nago. Wcześniej podawali nam... napój. Był przepyszny, a po jego wypiciu czuło się... tak dziwnie. Miało się nieodpartą chęć... robienia tego. To było takie przyjemne... Część mnie chciała przestać... ale nie mogłam, ta rozkosz jakiej doznawałam była nie do... pokonania. Teraz jak sobie przypominam, czuję się jak zwykła... nierządnica – rozpłakała się.
- To już minęło i nie powróci, obiecuję – powiedział odczuwając nagle współczucie, więc podszedł bliżej i przytulił tak, jak ojciec może przytulić córkę.
Jurga stał przy największej, południowej barykadzie wraz z trzema żołnierzami. Wszyscy byli rekrutami, lecz przeżyli i pozbawili życia kilku przeciwników. Mgła, która panowała za palisadą wdarła się przez rozbitą bramę do wnętrza. Siły nieprzyjaciela najwidoczniej całkiem opuściły gród, chcąc się przegrupować. Na ulicach paliły się pochodnie tylko najbliżej usytuowane barykad, nikt nie ośmielał się wychodzić dalej. Dzikość z jaką walczyli agresorzy była przerażająca. Ogień, który wcześniej trawił budynki, całkiem wygasł. Przez chmury niewidzialnego w mroku popiołu wzniesionego podczas natarcia i walki, przebijał się jedynie blask krwistego księżyca.
- Ciekawe co teraz robią – powiedział jeden.
- Zapewne siedzą z podkulonymi ogonami i zastanawiają się co czynić bez dowódcy
- Nigdy nie wyśmiewaj swojego wroga – rzekł Jurga.
Panowała ponura cisza, przerywana tylko pojedynczymi kaszlami lub cichymi rozmowami. Niektórzy spośród żywych oddawało cześć za tych którzy zginęli w boju. Nagle powietrze przeszył dźwięk rogu, a o ziemię w równym takcie zaczęły uderzać setki stóp.
- Zaczęło się – szepnął jeden z rekrutów.
- Na stanowiska! – krzyknął nowy oficer.
Leżeli na łóżku spoceni i zmęczeni, ale zadowoleni.
- Gdzie się urodziłeś? – spytała.
- Na północnym-wschodzie. Nie w Andarze, lecz niedaleko. Podupadła wioska, mój ojciec i matka byli na służbie bogatszego włodarza, nie miałem żadnych nadziei na radosne życie. Pewnego razu wyrwałem się z rodzinnych stron i wybrałem do Vriko. Ależ to był widok. Poczułem więź z tym miastem. Byłem gotowy umrzeć w walce za Andarę, no i wylądowałem tutaj
Popatrzył w jej piękne oczy. W najmniej spodziewanym momencie znalazł kobietę, z którą mógł spędzić całe życie. Melivia różniła się od innych. Miała w sobie coś więcej. Nie był w stanie powiedzieć co, ale ta drobinka działała na niego jak miód na niedźwiedzie.
- Słyszysz? – spytała się, widocznie wytężając słuch.
Z oddali, przez niewielkie okno wleciał do środka odgłos khamurskiego rogu.
- Nadchodzą – stwierdził.
Zaraz wstali i zaczęli ubierać na siebie szaty oraz zbroje. Kiedy już mieli wychodzić rudowłosa zaglądnęła do sakiewki i zostawiła małą figurkę woskową, w kształcie kobiety z oczami zwróconymi ku oknu, tam gdzie wcześniej stał jej hełm.
- Co to? – spytał.
- Dimachsza, bogini życia
- Czemu ją tu zostawiasz?
- Jesteśmy związani teraz z tym miejscem. Ty i ja, bogini nas ochroni
Podszedł i pocałował ukochaną w usta, po czym oboje wybiegli. Na dole nie było nikogo, nawet dziewczyny, którą wcześniej przywiązano do słupa. Gdy wyszli z budowli zobaczyli jak na zewnątrz panuje jeden, wielki popłoch, a ludzie w chaosie przygotowywali się do obrony. Najstarsze kobiety brały dzieci do dwunastu wiosen i wchodziły w podziemia magazynu, gdzie za czasów pokoju przechowywano najprzedniejsze trunki i skóry.
Większość obrońców ustawiła się na południowej barykadzie, osiemdziesięciu żołnierzy i trzystu słabo uzbrojonych cywilów, w tym kobiet i nieco starszych dzieci. Część obsadziła jeszcze wschodnią i zachodnią. Tylko kilka pojedynczych osób stało przy północnej. Najwidoczniej Jurga i Zaa’rk wątpili by atak na centrum rozpoczął się właśnie z tamtej strony.
Dwoje świeżo upieczonych kochanków ruszyło w stronę południa. Tam, wśród biegających we wszystkie strony ludzi, dojrzeli mrocznego elfa i dziewczynę. Mała była ubrana w czarną, lnianą koszulę i brązowe bryczesy. U jej boku zwisał krótki miecz. Stała przy Drameejczyku niczym przy swoim ojcu.
- Atakują? – spytał dowódca.
- Jeszcze nie, ale są coraz bliżej – stwierdził przyjaciel.
- Co ona tu robi? – wskazał Valinor na dziewczynę, która do niedawna najchętniej wyprułaby mu wnętrzności.
- Adoptowałem ją
- Co? – spytał zaskoczony Andareńczyk.
- Ma w sobie ogromne pokłady energii magicznej, całkowicie nietkniętej. Nie może ona zostać zmarnowana. Dzisiejszej nocy stała się moim adeptem
- Czy czarna magia, jest odpowiednią sztuką do nauki? – spytała rudowłosa spod hełmu.
- Nie znam się tylko na czarnej magii. Zawsze interesowała mnie druga strona. Nauczę jej wszystkiego co sam poznałem, pozna spory ułamek spektrum magii
- Ależ tego nie można, to jest... – nie dokończyła.
- Zakazane? A dlaczego? Ponieważ po rozwinięciu, jej umiejętności będą silniejsze od umiejętności innych magów?
- Nie o to mi chodzi. Chyba znasz przepowiednię o... – znów jej przerwano.
- Tak, znam. I jeżeli los do tego ma doprowadzić nie będę stał mu na drodze
Kobieta zwiesiła tylko głowę, ale patrzyła uważnie na milczącą dziewczynę.
- Oby magia cię nie zgubiła, złotowłosa
W odpowiedzi dziewczyna jedynie pokiwała głową.
- Nadchodzą! – zakrzyczał jeden z ludzi na szczycie barykady.
- Kiedy podejdą zapalajcie – odpowiedział Zaa’rk.
- Co macie zamiar podpalić?
- To pomysł Jurgi. Zauważ, że budynki przy rynku są z kamienia, więc się nie zapalą. W odległości dziesięciu stóp od barykady polaliśmy ziemię trunkiem. Kiedy podejdą, ostrzelamy te miejsca płonącymi strzałami
- W ten sposób część się usmaży, a część zostanie odcięta – skończył sam pomysłodawca, podchodząc do kompanów.
- Znakomity pomysł
- To tylko pomysł. Ty panie, dajesz nam ducha walki
Na to Valinor kiwnął tylko głową i wraz z Melivią zaczął wdrapywać się na szczyt barykady. Z góry widzieli tylko mrok. Rytmiczne tupanie o ziemię wzmacniało się z każdym oddechem, niczym mantra podczas obrzędów ludzi dalekiego południowego-wschodu. Po chwili zobaczyli ruch w ciemności, który zaraz potem zmienił się w kontury, aż w końcu można było ujrzeć pierwsze sylwetki atakujących.
W pierwszej linii szli wielcy wojownicy z brązowymi tarczami, długimi od ziemi do ramion. Za nimi skrywali się pierwsi niewolnicy Khamazatu. Zbliżali się powoli. Gdy byli w odległości trzydziestu kroków, wznieśli szaleńczy wrzask i ruszyli biegiem ku obronie. Żołnierze i kilku cywilów spokojnie wzięli strzały do rąk i zapalili od pochodni. Pociski nałożyli na cięciwy i napięli łuki mierząc w szczeliny między biegnącymi. Gdy pierwsi napastnicy dobiegli do umocnienia nie wspinali się, tylko zasłonili cały dół swymi potwornie wielkimi tarczami, pod którymi mogli się schronić następni.
- Ognia! – krzyknął Jurga i sam wypuścił strzałę.
Trzy tuziny syczących smug opadło dziesięć kroków od barykady. Większość wbiła się w ciała nieosłoniętych agresorów, jednak kilka pojedynczych opadło na ziemię zapalając rozlaną ciecz. Ziemia szybko zajęła się płomieniami. Ludzie, którzy mieli to nieszczęście i stali lub przebiegali przez miejsca, gdzie ogniste jęzory zaczęły radośnie tańczyć, krzyczeli z przerażeniem płonąc i rzucali się na innych.
Pierwsze linie widząc, że zostały odcięte zaczęły agresywny szturm w górę barykady. Przez to, że pierwsi mieli wielkie tarcze, łuki i włócznie były bezużyteczne. Obrońcy już mieli się przygotowywać do walki wręcz, gdy nagle znikąd powiał silny wiatr. Wspinający się stracili równowagę i spadali w dół, lub upuszczali swe brązowe osłony.
- Ognia! – krzyknął Jurga i wymierzył w powoli wstającego tarczownika.
Valinor spojrzał w stronę Melivii, która właśnie w tej chwili kończyła inkantację zaklęcia.
- Jesteś bardziej uzdolniona niż do tego chcesz się przyznawać
- Zdarza się – odpowiedziała z uśmiechem i zaraz potem wypuściła strzałę w kierunku wspinającej się kobiety.
Nagle do barykady podbiegł jeden z ludzi, który stał wcześniej na północy.
- Panie, północ jest atakowana, wchód i zachód też. Ulice się palą, ale nie będzie to trwało wiecznie – powiedział sapiąc.
- Stało się najgorsze. Musimy rozdzielić siły. Jurga zostań tutaj, Zaa’rk i ćwierć sił na północ, Melivia i ćwierć sił na wschód
- Nie zostawię cię – powiedziała z przerażeniem w oczach.
- Jeżeli twa bogini jest miłosierna nic nam nie będzie. Idź, potrzebują cię tam!
Przyjaciel wziął część ludzi i ruszył w wyznaczonym kierunku. Melivia zrobiła to samo, ale widać było, że się waha. Sam dowódca wziął dwa tuziny żołnierzy, głównie rekrutów i kilkudziesięciu cywilów.
Przy zachodniej bramie pięciu żołnierzy i kilku cywilów dzielnie wypuszczało strzały w stronę napastników.
- Dzięki ci panie, że przybyłeś. Sami długo nie wytrzymalibyśmy
- Nie gadać. Łuki w ruch. Nie przestawać strzelać póki nie skończą się strzały
Sam dowódca dobył pierwszego lepszego łuku, zapewne używanego wcześniej do polowań na dziki i jeden z kołczanów. Wszedł na górę barykady i spojrzał w dół. Między nimi, a wygasającymi już płomieniami było dziesięć kroków ciał i krwi.
- Czekać – powiedział do przygotowujących się obrońców.
Gdy płomienie wygasły, napastnicy z szałem rzucili się do przodu.
- Czekać – powtórzył.
Gdy pierwszy Khamurczyk zaczął wspinać się po barykadzie, dowódca rzucił rozkaz do strzału. Ponad dwadzieścia pocisków wzbiło się w powietrze, by ugodzić przeciwników, którzy padali ze skowytem na ziemię. Strzelali głównie pod siebie, tak by wspinający się opadali na swoich towarzyszy i uniemożliwiali dalszą wspinaczkę. Powietrze wibrowało od krzyków, lamentu, szaleństwa i tupotu wielkiej armii, która przeprowadzała szturm.
Wkrótce strzały skończyły się. Obrońcy rzucili łuki za siebie i złapali za broń białą. Khamurczycy wspinali się niczym stado mrówek-wojowników do mrowiska innej królowej. Po chwili księżycowe żelazo ponownie zostało rozruszane. Pierwszy cios spowodował, że ostrze znalazło drogę do mózgu przeciwnika. Następny napastnik był ostrożniejszy. Udało mu się wyjść na samą górę, ale nie zdążył wstać na równe nogi, gdyż zaraz po odparciu kilku pierwszych ciosów, miecz obrońcy wbił się mu w pierś.
Barykada zatrzęsła się. Valinor spojrzał w dół. Wysoki wojownik, mierzący co najmniej siedem stóp uderzał swym ogromnym, dwuręcznym toporem w podstawę zapory. Za każdym razem drewno łamało się z trzaskiem i stawało się bardzo niestabilne.
- Odwrót! Pod barykadę! – krzyknął Valinor.
Gdy był już pewny, że wszyscy zeszli na ziemie, sam podążył za nimi. Stanęli półkolem wokół wejścia do uliczki oczekując starcia. Wszędzie wokół słychać było szczęk broni i krzyki.
Po chwili zachodnia barykada poddała się brutalnej sile topora i rozsypała otwierając przejście dla napastników. Zaraz potem chmara szaleńców wleciała do środka wywijając mieczami we wszystkie strony. Ruszyli oni na gotowych do walki obrońców i skrzyżowali z nimi broń.
Valinor zabił pierwszego napastnika zaraz po tym, jak ten do niego dobiegł. Czuł się nieco nieswojo pozbawiając życia kolejną kobietę, która zapewne atakowała go tylko dlatego, iż przeprowadzano na niej pranie mózgu. Następnie Khamurczyk, uzbrojony w małą, okrągłą tarczę z brązu i krótki miecz rzucił się w jego kierunku. Andareńczyk uskoczył na bok przed wymierzonym w jego stronę ciosem, po czym zawirował w młynku i uderzył płazem miecza w ramię przeciwnika. Ten wrzasnął i padł na kolana trzymając się za uderzone miejsce. Valinor nie miał czasu i sumienia dobić bezbronnego, więc zajął się następnym agresorem.
Walka wokół nie chciała ucichnąć. Z oddali, najpewniej od południa doszedł ich przeraźliwy krzyk: „Barykada pada!”.
„Cholera, niedobrze” – pomyślał.
Niedługo potem dobiegły ich krzyki, iż pozostałe zapory też nie wytrzymują.
- Odwrót! Odwrót pod magazyn! – krzyczał z całych sił.
Ludzie, którzy przeżyli z jego oddziału zaczęli się cofać, a on wraz z nimi. Powoli wszystkie grupy odpierając falę atakujących zgromadziły się w kręgu i zaczęły walkę o przetrwanie.
Valinor wszedł bardziej do wnętrza kręgu i wbijając miecz w gardło jednemu z napastników, szukał wzrokiem ukochanej. W chaosie walki zobaczył przyjaciela i jego adeptkę. Na mrocznego elfa próbowało się rzucić trzech Khamurczyków. Ten jednak przyzwał tylko jemu znane siły i podniósł ich w powietrze. Wymówił kilka słów, przez które trzy głowy eksplodowały obrzucając wszystkich dookoła krwią i cząstkami organów wewnętrznych. Dziewczyna, tymczasem z furią rzuciła się na jednego z jej byłych panów i bez skrupułów zaczęła wbijać mu ostrze, jak tylko się dało.
Gdzieś po drugiej stronie dzielnie walczył stary Jurga z pomocą dwóch rekrutów. Stali w okręgu, plecami do siebie i nikt nie mógł przejść przez nich żywy.
Odcinając głowę brunetce, która pragnęła przepołowić go toporem, zauważył na wschodzie tego chaosu osobę, którą chciał zobaczyć.
Rudowłosa, w tym momencie, obrócona do niego bokiem odpierała atak szczupłego i bardzo zwinnego mężczyzny. Cięła od dołu, lecz spudłowała i uskoczyła do tyłu, po czym z wykrzywioną gniewem twarzą wbiła swój miecz w pierś przeciwnika. Widząc to, Valinor zaczął zbliżać się do niej przepychając między walczącymi i w miarę możliwości rozdawając ciosy pomiędzy agresorów.
Jakby wiedząc, że jej kochanek się zbliża, odwróciła doń swoje spojrzenie. Na splamionej czyjąś krwią twarzy, zauważył nikły uśmiech. Gdy zaczęła iść do niego, za jej plecami, niczym spod ziemi, wyrósł wysoki mężczyzna z dwuręcznym toporem. Ten sam, który rozbił zachodnią barykadę. Dowódca z przerażeniem złapał za swój toporek i z nadzieją pokładaną własnemu doświadczeniu rzucił go w stronę ukochanej. Ta ze strachem schyliła się unikając pocisku, który wbił się w czaszkę napastnika. Odwróciwszy się i zobaczywszy to, odetchnęła z ulgą. Zaczęła przeciskać się do swego mężczyzny, przy okazji zabijając dwóch nieostrożnych napastników.
Już przy nim była. Już mogła zobaczyć pojedynczą zmarszczkę na jego twarzy, gdy nie powstrzymywany przez nikogo Khamurczyk uderzył go w plecy ciężkim młotem bojowym. Valinor stracił grunt pod nogami i padł na ziemię. Przeciwnik zamachnął się jeszcze dwa razy, nim Melivia dobiegła do niego. Z furią rzuciła się na przeciwnika, nabiła go na miecz i ciągnęła przez kilkanaście kroków nim pozwoliła bezwładnemu ciału paść na ziemię.
Dopiero wtedy dobiegła do nie ruszającego się ukochanego. Leżał na brzuchu więc przewróciła go na plecy. Jeszcze żył. Z ust wypływała mu krew, oddychał z wyraźnym trudem.
- Nie, tylko nie ty – powiedziała, a w jej oczach zaczęły gromadzić się łzy.
- Nie bój się, nie odejdę. Zawsze będę przy tobie – szepnął.
Widząc co się stało, żołnierze i cywile zaczęli skupiać się wokół dwójki ukochanych. W oddali zagrał róg o głębokim tonie.
- Następni? – spytał z przerażeniem Jurga.
- Nie! To róg Andareńskiej kawalerii – wykrzyczał jeden z żołnierzy.
W powietrzu rozległ się wrzask pełen euforii, a obrońcy z nową nadzieją rzucili się do walki.
Niebo zaczęło się rozjaśniać. Z wszystkich uliczek zaczęli wjeżdżać zbrojni kawalerzyści. Nosili kolczugi z brązu, a na głowie mieli hełmy z długimi pióropuszami niebieskiego koloru. Ich bronią były przede wszystkim włócznie o długości siedmiu stóp, ale również długie miecze. Khamurczycy z wyraźnym strachem szukali wszelkich możliwych dróg ucieczki, ale bezskutecznie, byli bowiem okrążeni i wyżynani jak prosięta.
- Weź mój miecz – powiedział Valinor do ukochanej.
Zrobiła o co prosił.
- To miecz moich przodków. Proszę cię weź go. Niech to przypomina to ci tą noc. Noc najpiękniejszą w moim życiu
Jego oczy zaczęła zachodzić czarna mgła. Przestawał słyszeć wszelki dźwięk. Ostatnim co poczuł były gorące usta ukochanej, całującej go na pożegnanie.
- Kto tu dowodzi? – spytał się jeden z jeźdźców, podjechawszy do grupy, która przez całą niemalże noc odważnie stawiała czoło liczebnie większej armii.
- Jurga – powiedział Zaa’rk.
- Co? Ja? – spojrzał na mrocznego elfa i na byłego dowódcę. Od razu zrozumiał o co chodzi – Tak to ja tu dowodzę
- To była masakra – powiedział kawalerzysta rozglądając się wokół.
- Była
- Żałuję, że nie mogliśmy przybyć więcej, ale na południu stoczyliśmy bitwę pod Hramii
- To wy jesteście tymi, których miał prowadzić król? – spytał któryś z rekrutów.
- Tak, to my
- Czemu was tak mało?
- Pięć dni drogi na południowy-wschód rozbiliśmy obóz. Tam została większość z naszych sił. Król Brahim II został ranny podczas bitwy, ale nic mu nie będzie
- Co zamierzacie zrobić? – spytał Jurga.
- Zabieramy stąd wszystkich żołnierzy i cywilów. Nadciąga główna fala Khamurczyków, musimy cofnąć się na północny-wschód. Możliwe, że nawet do samej Andary
- Czemu, aż tak daleko?
- Trat’penczycy przysłali nam wreszcie pomoc. Prawie tysiąc krasnoludzkich inżynierów i dwa tysiące ich znamienitych wojowników właśnie umacnia nasze pozycje nad rzeką Kirada
- A więc ruszamy natychmiast?
- Tak, trzeba stąd wyruszyć jak najszybciej i zniszczyć wszystko co się da. Ten gród nie może przetrwać, inaczej może zagrozić nam w przyszłości
- Słyszeliście ludzie, zbierać się, chyba że chcecie ponownie walczyć z tymi bestiami! – krzyknął po namyśle Jurga, a zmęczona społeczność zaczęła przygotowywać się do wyprowadzki. Nie mieli nawet czasu pogrzebać bliskich, którzy zginęli broniąc siebie i swych rodzin.
Nieliczni, cudem ocalali z wielkiego natarcia podróżowało z nową nadzieją na północny wschód. Wierzyli bowiem, iż jest jeszcze nadzieja na powstrzymanie niewyobrażalnego szaleństwa, które zrodziło się na zachodzie.
W tym czasie Melivia była już w drodze na daleki południowy-wschód. Chciała uciec przed wspomnieniami. Łzy zalewały jej oczy z każdą kolejną chwilą i miały zalewać przez kolejne, długie lata. Z mieczem z księżycowego żelaza i żałobą w sercu, zaczęła poszukiwać ukojenia.
Draamejczyk Zaa’rk i jego adeptka – Livia, też nie ruszyli do Andary, lecz skierowali swe kroki na południe, w stronę Równin Tyklańskich, gdzie pozostawali przez kolejne długie lata, ćwicząc pełne spektrum magii. Miało ono odegrać wielką rolę w Andr’alleńskiej historii.
Jurga i dwóch rekrutów, z którymi się zaprzyjaźnił, ostatecznie na brzegach rzeki Kirada dostali się do niewoli i słuch po nich zaginął.
W płonącym Avilonie, w pokoju, gdzie w nocy dwie dusze złączyły się w jedno, mała woskowa figurka bogini życia, spoglądała przez okno na wschodzące słońce...
Opowiadanie jest strasznie długie, ale wkońcu nad takim się długo pracuje i trzeba sie wyślić żeby wysmarować długą i ciekawą opowieść (mam nadzieje że moja się wam spodoba) ok kończę już gadać i życzę miłej Lektury.
Szkarłatne niebo w większej części zajmował szary, ciężki popiół. Nisko nad
ziemią, do wysokości łydek unosiła się rzadka mgła, która wystarczająco dobrze skrywała ciała nieżywych już obrońców i atakujących. Słońce zachodziło leniwie za linię horyzontu, rzucając ponury cień na warowny gród. Był on duży, otoczony podwójną palisadą o wysokości czternastu stóp. Umiejscowiony trzy dni drogi na południe od Nieprzebytych Puszcz, stanowił kluczowy punkt do ekspansji na wchód lub zachód. Właśnie tutaj krzyżowały się północne szlaki handlowe, co pozwalało samorządzącemu się grodowi, o nazwie Avilon, zyskiwać na prestiżu i rozrastać przez kolejne stulecia. Niestety czasy niepewnego pokoju zostały całkowicie zakłócone, a sojusznicza Andara – Stare Królestwo, przegrywała.
Pomiędzy drewnianymi i nielicznymi, kamiennymi budowlami nie było żywej duszy. Mieszkańcy bali się i modlili do bożków szczęścia oraz litości – Tru’va i Breg’ma. Na palisadach zaś stała niewielka liczba wartowników, oczekujących wszelkich oznak zagrożenia. W normalnych okolicznościach wszyscy obrońcy staliby na czatach, gotowi do odparcia każdego ataku. Walka jednak trwała kilka dni, obie strony były wyczerpane.
Drzwi do przestronnego magazynu, używanego tymczasowo za koszary, otworzyły się ze złowrogim skrzypieniem. Do środka wdarło się chłodne powietrze i weszły dwie zakapturzone osoby. Wszystkie rozmowy, śmiechy i przyśpiewki natychmiastowo ucichły, a twarze znajdujących się w środku żołnierzy oraz świeżo upieczonych rekrutów, spojrzały w stronę wchodzących. Patrzono się na nich w skupieniu.
Zauważając, iż nagle zapadła absolutna cisza pierwszy z zakapturzonych rzekł posępnie:
- Bawcie się póki możecie, może to wasze ostatnie chwile
- Mógłbyś powiedzieć coś bardziej krzepiącego – powiedział szeptem drugi.
- Nie mam zamiaru przed nimi niczego ukrywać
Gdy gwar ponownie narastał pierwszy, który przemówił zdjął kaptur z głowy. W osłonione przed chwilą oczy, uderzyły promienie świec i pochodni, co oślepiło go na krótko. Towarzyszący mu osobnik zrobił to samo. Oczom obrońców ukazały się twarze ich dwóch ostatnich oficerów. Reszta podstępnie otruta leżała we mgle, gdzieś za palisadą.
Pierwszy zwany Valinorem ruszył do swojego stolika, znajdującego się dokładnie pośrodku magazynu. Był średniej wysokości, gdyż mierzył jedynie pięć i pół stopy, jednak jego budowa zdradzała długie lata spędzone w wojsku. Miał dobrze zbudowane ciało, choć po nałożeniu swojej ćwiekowanej zbroi wyglądał niepozornie. Posiadał długie, ciemnobrązowe włosy przytrzymywane przez opaskę z brązu, by nie opadały na twarz. Dokuczał mu wielodniowy zarost, a pod oczami przeszkadzały bruzdy zmęczenia. Stara, podłużna blizna przy lewym uchu była zaszyta, gdyż dnia poprzedniego otworzyła się, kiedy jeden z napastników ciął go w policzek. Nosił zbroję z dobrze utwardzonej skalnym zielem skóry czarnego dzika, w którą wprawiono żelazne ćwieki, chroniące przed większością lekkich uderzeń. Na nogach miał skórzane pantalony, lekkie i znakomicie chroniące przed chłodem. Stopy zabezpieczały zwykłe, wojskowe buty o grubej podeszwie. Za pasem miał mały toporek do rzucania, a w pochwie miecz jego przodków, wykuty z księżycowego żelaza.
Za nim kroczył jego stary przyjaciel, często prześladowany przez innych ludzi, gdyż był Draamejczykiem – Mrocznym Elfem. Miał skórę o szarym odcieniu, a śnieżnobiałe włosy były związane w kuc. Oczy o tęczówkach odcienia czerwonego, często wzbudzały strach w sercach innych nacji. Miał na sobie zwykłą, czarną, lnianą koszulę i brązowe, skórzane bryczesy. Kroczył w czarnych sandałach, które nosiły znaki długiego użytkowania. Był szczupłej budowy ciała. Mierzył sześć i pół stopy. Za pasem połyskiwały mu dwa długie sztylety.
Mijali podłużne i kwadratowe stoły, przy których siedzieli ostatni obrońcy grodu. Część nosiła zakrwawione bandaże, część wyglądała na śmiertelnie zmęczonych, jednak wszyscy byli gotowi do następnej walki.
Gdy doszli do środkowego, okrągłego stolika usiedli naprzeciwko siebie. Zajęte zostały dwa miejsca spośród dziewięciu jakie pierwotnie były zasiadane. Natychmiast podbiegło dwóch pomocników kuchmistrza z porcjami gęstego, słonawego gulaszu i twardymi sucharami. Nie było to może najlepsze co w życiu jedli, jednak posiłek rozgrzewał i dodawał sił.
- Bez pomocy padniemy – powiedział Valinor.
- Mamy zapasy na dwa miesiące, wytrzymamy – odrzekł przyjaciel.
- Zaa’rku, wiesz dobrze, że nie o zapasy mi chodzi. Popatrz na tych ludzi. Większość jest bardzo zmęczonych, wielu rannych, a nowi? Przypatrz się, nie potrafią nawet dobrze trzymać miecza
- Mają ogień w sercu, który prowadzi ich do walki
- Ogień, a możliwości to różnica
- Połóż w nich trochę wiary, naprawdę doda im to otuchy
- To jedyne na co nas stać
Kiedy między nimi zapadła cisza, a z posiłek zniknął z misek, człowiek wyjął z małej sakiewki wiszącej przy toporku, malutką fajkę. Napełnił ją aromatycznym, błękitnawym zielem i zapalił, z przyjemnością wkładając ustnik pomiędzy wargi.
Drzwi magazynu otworzyły się gwałtownie, a do środka wpadł wartownik.
- Panie! Księżyc! – krzyknął wyraźnie przerażony.
Mroczny elf natychmiast zerwał się z miejsca, a za nim starszy stopniem przyjaciel. Gdy wybiegli na zewnątrz, spojrzeli na czarne już niebo. Większy z dwóch księżyców, którego barwa o tej porze powinna być żółta, wyglądał jakby jakiś gigant oblewał go krwią z wielkiego wiadra. Mogło to oznaczać tylko jedno.
- Ruszają do ostatecznego ataku – powiedział cicho Zaa’rk.
- Na palisady, wszyscy na palisady! Khamurczycy atakują! Przygotować obronę! – krzyczał Valinor.
Z tymczasowych koszar i budynków grodu wybiegła chmara uzbrojonych wojów. Ruszyli w stronę umocnień, by odeprzeć natarcie. Jeszcze nie doszli do nich, gdy z nieba posypały się płonące strzały. Część opadła na drewniane domy wznosząc pożar.
- Żołnierze na palisady! Gasić płomienie! – krzyczał dowódca.
Z nieba opadły jeszcze trzy salwy, powalając kilkunastu żołnierzy, po czym w powietrze wzbił się szaleńczy skowyt z ludzkich gardeł.
Valinor, który cały czas brnął w stronę stanowisk obronnych, w końcu dotarł na nie. Jego przyjaciel był tuż za nim. To co ujrzeli sprawiło, iż zapomnieli chwilowo o palących się budowlach.
- Tylko nie to – szepnął człowiek.
- Niewolnicy Khamazatu, dostali posiłki – stwierdził mroczny elf z nutką przestrachu w głosie.
- Słuchajcie mnie rycerze! – krzyknął dowódca zwracając na siebie uwagę ustawiających się obrońców – Słuchajcie mnie obrońcy Andary, Starego Królestwa! Słuchajcie mnie bohaterzy! Tą bitwę toczymy nie za nasze życia, a za chwałę kolejnych pokoleń, naszych synów i wnuków! Jeżeli zginiemy, chwała nam za to! Chwała za nasze serca, życia i miecze! Ci słudzy Gruhva, nie przejdą przez nas! Niech szkarłatny Lupir prowadzi nas ku ścieżce śmierci!
- Chwała! – krzyknęli obrońcy na zachodniej palisadzie.
- Za honor!
- Za honor! – powtórzyli żołnierze natchnieni nowym duchem walki.
- Wreszcie coś, co daje chęci do trzymania miecza – rzekł przyjaciel.
- Nie ma nic lepszego niż śmierć wiedząc, iż staje się przed nią w imieniu czegoś
Dopiero teraz Valinor usłyszał krzyki przerażonych mieszkańców. Obrócił się i zobaczył, że ogień zajął już kolejne budowle.
- Gasić ten cholerny ogień! – krzyknął w dół, po czym rzekł do przyjaciela – Weź kilku ludzi i zbierz cywilów, niech gaszą te przeklęte płomienie bo się usmażymy zanim skrzyżujemy miecze z tymi wrakami człowieczeństwa.
Zaa’rk bez słowa wybrał rekrutów i pobiegł z nimi wykonać rozkaz.
Tymczasem Khamurczycy ruszyli do natarcia z dzikimi, niemal zwierzęcymi okrzykami. Obrońcy szybko zasypali ich gradem strzał. Liczebna przewaga była jednak po stronie atakujących. Na jednego Andareńczyka, których było ponad piętnaście dziesiątek, nie licząc mieszkańców, przypadało dziewięciu Khamurczyków. Agresorzy po chwili dobiegli do podstaw palisady. Pierwsi w szeregu zaopatrzeni w drabinki sznurowe rzucali je w górę. Zakończone ostrymi hakami z brązu zaczepiały się o drewno i obrona cały czas musiała przecinać więzy. Niekiedy haki wbijały się w ciała nieostrożnych i pociągały przez umocnienia ku ziemi.
- Panie! Brama zaatakowana! – krzyknął jeden z wartowników.
Valinor natychmiast ruszył w kierunku olbrzymiej, drewnianej bramy na południu grodu. Biegł po drewnianych deskach, pomiędzy świszczącymi przy uszach strzałami, które wędrowały od strony atakujących. Przeklinał przy tym siarczyście osobnika, który wysłał właśnie ich garnizon do obrony tego grodu. Kiedy wreszcie dobiegł do bramy, zobaczył jak dwa tuziny żołnierzy starało się odrzucić napastników, wcześniej przygotowanymi kamieniami bądź włóczniami.
Jak się okazało, Khamurczycy mieli wielki taran niesiony przez kilkunastu niewolników, którzy miarowo i potężnie uderzali w nadwątlone poprzednimi natarciami, wrota.
Nagle dowódcę dobiegł dźwięk pękającego drewna.
- Pięciu za mną do bramy! – krzyknął i zszedł schodami na ziemię.
Podbiegł do przejścia i zobaczył, że bela, która blokowała wrota zaczyna się łamać. Przy pomocy wcześniej zwołanych wojów próbował zatarasować przejście pobliskimi beczkami i paczkami, po czym zaczął napierać na nią własnym ciałem. Od zachodniej strony dobiegły go pojedyncze szczęki metalu. Widocznie kilku atakujących dotarło na szczyt palisady.
Do bramy podbiegł Zaa’rk.
- Jak ogień? – spytał dowódca.
- Jeszcze się pali, ale jest kontrolowany
- Dobrze, idź na zachodnie umocnienia i prowadź obronę, przyślij dodatkowych... – nie zdążył skończyć, gdyż olbrzymi huk łamanej bramy stłumił wszystkie dźwięki.
Wielki kawał drewna wystrzelił w powietrze, uderzył w Valinora i powalił go na ziemię. Zaa’rk dobył sztyletów.
- Idź! Odwrót w stronę środka grodu. Niech cywile tworzą barykady wokół magazynu i rynku. Rozdać broń wszystkim zdolnym do walki, kobietom i starcom również, wszyscy w kierunku centrum – powiedział dowódca ze stęknięciem zrzucając drewno z siebie.
Draamejczyk bez pytania pobiegł wykonać rozkaz. Dowódca wstał i spojrzał na przejście. Pięciu żołnierzy których ściągnął z góry, próbowało utrzymać bramę, jednak widać było, że jeszcze jedno uderzenie i nic nie przeszkodzi szaleńczej armii na wkroczenie do środka. Cofnął się dwadzieścia kroków do tyłu i krzyknął:
- Zejść z murów, wy przy bramie odwrót! Wszyscy do mnie!
Żołnierze ruszyli za rozkazem do Valinora. Gdy ten wyciągnął ostrze zrobili to samo. Księżycowe żelazo, które znajdowało się teraz w jego rękach było pięknie wypolerowane. Nie miało żadnej rysy, która byłaby na każdym innym mieczu, użytkowanym przez tyle wieków, podczas wielu bitew. Zwykła rękojeść, z tego samego materiału, bez zbędnych ozdób, doskonale układała się w dłoni. Na ostrzu odbijały się księżyce, a w szczególności ten szkarłatny, zwiastujący prawdziwą, brutalną walkę.
Potężne uderzenie złamało belę i wrota zaczęły się otwierać. Dowódca popatrzył na bok, na swoich żołnierzy, na mężów, których będą opiewać północni i południowi bardowie. Mieli zwykłe skórzane zbroje, proste, długie miecze, małe, drewniane tarcze i hełmy z brązu. Ten ekwipunek nie mógł ocalić ich życia, lecz stali tu. Gotowi do walki, gotowi na śmierć.
Przez otwarte przejście zaczęli wbiegać pierwsi przeciwnicy. Część z nich była niewolnikami Khamazatu, ludźmi porwanymi i wrzucanymi do specjalnego obozu, gdzie odczłowieczano ich. Ćwiczono w zabijaniu i niszczono we wnętrzach wszelkie ludzkie odruchy. Nie byli to tylko mężczyźni, ale również kobiety, nierzadko bardzo piękne, pałające żądzą krwi.
- Za Andarę! – krzyknął Valinor i ruszył na przeciwników z mieczem przygotowanym na zadanie pierwszego cięcia.
- Za Andarę! – odpowiedzieli obrońcy i rozpoczęli natarcie, wznosząc swoje ostrza śpiewające żałobny lament śmierci.
Nie minęły cztery oddechy, gdy dwie grupy zderzyły się ze sobą, z czego jedna z każdą chwilą powiększała się.
Pierwszą osobą jaką zabił Valinor była pół-naga kobieta. Miała długie, nie pielęgnowane, rude loki. Piękna twarz nie wskazywała na więcej niż dziewiętnaście wiosen. Wbił jej miecz prosto w czaszkę, więc umarła szybką śmiercią. Gdy to się stało natychmiast uniósł miecz do bloku. Khamurczyk, szczupłej budowy ciała uderzył weń swoją szablą. Sparowawszy cios Andareńczyk ciął od dołu, jednak przeciwnik znał się na rzeczy i odskoczył do tyłu zamierzając się na głowę wroga. Valinor zgiął się i nim klinga spadła na niego, pchnął przeciwnika swym ciałem powalając na innego. Bez litości przebił gwałtownym cięciem Khamurczyka i kobietę, na którą ten upadł. Zapach krwi orzeźwił go i dodał sił. Poczuł nagle jak ostrze czyjegoś miecza minęło jego ucho o cal. Spojrzał na lewo i zobaczył jak, dziewczę liczące najwyżej czternaście wiosen wywija ku niemu krótką bronią.
„Niech Stysia pochłonie te potwory, nawet dzieci zezwierzęcają” – pomyślał.
Odparł jeden cios, a gdy odpierał drugi chwycił małą za rękę i wyrwał jej broń. Ta chwila jaką poświęcił na unieszkodliwienie dziewczęcia wykorzystał dobrze zbudowany Khamurczyk, który zamierzył się nań dwuręcznym toporem. Valinor szybko uskoczył w bok i rzucił odebranym mieczem w agresora. Ostrze wbiło się po rękojeść w piersi mężczyzny, który zaraz potem legł na ziemię martwy. Dziewczyna która straciła swoją broń rzuciła się na Andareńczyka z otwartymi szczękami, chcąc ugryźć go z całej siły. Nie mogąc skupić się na walce uskoczył na bok tak, że rozpędzona dziewczyna się wywróciła i uderzył ją płazem miecza odbierając świadomość.
Spojrzał wokół. Plac przy bramie zaścielało już sporo trupów. Z pełną zawziętością i poświęceniem walczyło jeszcze dwunastu obrońców, jednak wrogów do zatrzymania było o wiele więcej.
- Odwrót! – krzyknął. Wziął nieświadomą niczego dziewczynę na ramię i ciął mieczem kolejnego napastnika.
Andareńczycy zaczęli uciekać. Kilku z nich wraz z dowódcą osłaniało w miarę możliwości odwrót pozostałych, samemu starając się oddalać od przeciwników. Valinor podbiegł do jednego z nich i zrzucił mu dziewczę na ręce.
- Bierz ją i zwiewaj. Weź ją do magazynu i tam przywiąż do słupa bo cie pogryzie
Młody mężczyzna wykonał rozkaz i zaczął uciekać, zostawiając kolegów oraz dowódcę samych, na pastwę wrzeszczących szaleńczo napastników.
Osłaniający odwrót zbliżyli się do siebie. Cofali się szybkimi krokami, tak by ich nie okrążono, ale nie mogli pozwolić sobie na pełny bieg, gdyż przeciwników było zbyt wielu, a niewolnicy bez zbroi byli niewątpliwie znacznie szybsi.
Na Valinora rzuciła się kolejna kobieta. Miała urodę typowo północną. Mały nosek, intensywnie szafirowe, lekko zaostrzone po bokach oczy i słodkie, pełne usta wołały wręcz „Nie zabijaj mnie!”. Blond włosy były brudne i przetłuszczone. Smukłe, piękne ciało miała zakryte jedynie w paru miejscach, raczej po to by służyć za miejsce na broń, aniżeli za odzienie. Zginęła szybko z przebitą piersią. Gdy padała na ziemię jej twarz była wykrzywiona z bólu, jednak oczy wyrażały ukojenie.
- Zaszczytem będzie umrzeć u pana boku – powiedział jeden z ostatnich żywych podopiecznych.
Barwa głosu zdziwiła dowódcę, więc spojrzał na walczącego u jego boku rekruta. To była kobieta! Spod brązowego hełmu spływały rude loki. Piękna twarz była wykrzywiona w gniewie, lecz zielone oczy wyrażały spokój i harmonię. Niezwykle sprawnie władała bronią. Parowała ciosy z pełną gracją i uderzała z prędkością pioruna.
Ta chwilą jaką dowódca poświęcił na odkrycie tego kim jest żołnierz, walczący u jego boku, kosztowała go cięciem w lewe ramię. Nie poddał się odruchowi i nie złapał się za ranę, lecz sam uderzył na rosłego Khamurczyka wymachującego ciężkim, dwuręcznym mieczem. Przeciwnik szybko nastawił swą broń i dwa miecze ze szczękiem skrzyżowały się. Jeden i drugi byli silni. Napierali na siebie nie ruszając się z miejsca. Ich mięśnie napinały się do granic możliwości. Wyglądało to jakby dwóch tytanów skrzyżowało swe miecze, w odwiecznej walce o równowagę wszechświata.
Skupiony na pojedynku Valinor zapomniał o osłanianiu tyłów. Po kilku sekundach padłby martwy, gdyby nie kobieta, która uratowała mu życie powalając napastnika sztyletem do rzucania.
Dowódca puścił jedną rękę z miecza i uderzył pięścią w głowę przeciwnika. Ten stracił równowagę i odsłonił swoją pierś. Andareńczyk dobrze wykorzystał sytuację i wbił radośnie ostrze w ciało rywala. Gdy ten legł martwy, wyjął zeń księżycową broń i cofnął się do swojego żołnierza.
- Dzięki za uratowanie życia – sapnął.
- Jeszcze mi się odwdzięczysz – odpowiedziała. W jej głosie było już słychać, że takiego tempa walki długo nie wytrzyma, tak samo jak dwóch pozostałych, którzy zaczynali robić proste błędy.
Schodzili bardziej w bok, w stronę budowli. Nagle od tyłu usłyszęli krzyknięcie:
- Padnijcie!
Czworo obrońców padło plackiem na ziemię i w tej chwili nad ich głowami przeleciały ze świstem strzały, wbijając się w ciała agresorów. Już mieli wstawać, gdy nad nimi przeleciała jeszcze jedna salwa, powalając kolejnych atakujących. Wtedy wstali i zaczęli biec w stronę linii dwóch tuzinów żołnierzy, wśród których był sam Zaa’rk.
Gdy dotarli, dowódca podszedł do swojego przyjaciela, zaś kobieta wraz kolegami weszła między swoich.
- Jak zachód? – spytał Valinor.
- Zdobyty przez te przeklęte bestie. Wszystkie wejścia i wyjścia z rynku oraz magazynu zablokowane wysokimi barykadami. Cywile bronią się wraz z żołnierzami. Strzały do łuków i włócznie już niemal się skończyły
- Niedobrze. Musimy się cofnąć ku centrum
Cały oddział zaczął robić powolne, miarowe kroki do tyłu. W jego stronę z szaleństwem oczach biegli Khamurczycy z wzniesioną do ciosu bronią.
Powietrze przeszły żałobny ton rogu. Napastnicy zatrzymali się nasłuchując. Dźwięk był tak głęboki i przenikliwy zarazem, że można było poczuć, jak dusza chce wyzwolić się z ciała. Kilka sekund po uciszeniu się instrumentu agresorzy zaczęli odwrót.
- Co się dzieje? – spytał zdziwiony Valinor.
- Nie mam zielonego pojęcia – odpowiedział przyjaciel.
Po chwili na ulicy oświetlanej przez nieliczne, uliczne pochodnie i księżyc, zostali tylko obrońcy, którzy z pełną ostrożnością zaczęli cofać się ku centrum.
Na miejscu trwały śpiewy radości. Gdy przeszli przez jedną z barykad, na środku placu zobaczyli jak kilku żołnierzy podrzuca w górę starszego już mężczyznę, którego włosy zaczęły znaczyć pojedyncze pasemka siwizny.
Dowódca podszedł tam szybko. Żołnierze z uśmiechem na twarzy postawili mężczyznę na ziemię i stanęli w szeregu.
- Co się stało? – spytał Valinor.
- Panie, ten oto człowiek zmiótł potężnym rzutem włóczni dowódcę Khamurczyków – powiedział jeden z rekrutów.
- Czy to prawda?
Wokół wszyscy pokiwali twierdząco głowami.
- W taki sposób ja i ten oddział – wskazał za siebie – zawdzięczamy ci życia. Zgodzisz się być moim drugim oficerem?
- Jestem gotów służyć sojusznikowi – powiedział radośnie.
- To świetnie – chwilę panowała cisza, przerywana nielicznymi rozmowami, po czym w powietrzu zaczęły wibrować słowa dowódcy – To jeszcze nie koniec. Nasi wrogowie wrócą i będą pałać rządzą zemsty. Będą zabijać, palić, gwałcić i rabować. Nie oszczędzą kobiet, ani dzieci. Pytam się was, co zrobimy?
Odpowiedziała mu cisza.
- Co zrobimy?!
- Zwyciężymy! – krzyknęła znajoma kobieta gdzieś z tłumów.
- Zwyciężymy! – pochwycili wszyscy w centrum.
- A więc zwyciężymy! – krzyknął.
- Zwyciężymy! Zwyciężymy! – unosiło się w powietrzu jeszcze przez co najmniej piętnaście oddechów, nim wszyscy zaczęli ponownie wzmacniać barykady, ostrzyć broń i bandażować rannych.
Nowy oficer o imieniu Jurga, pełny zapału zaczął wydawać odpowiednie rozkazy. Nikt się nie lenił, każdy walczył o swe własne życie.
Valinor z Zaa’rkiem poszli w stronę magazynu. W środku zobaczyli staruszka i posiniaczoną na twarzy czternastoletnią dziewczynę.
- No i co bękarcie demona? Syczysz na mnie?! A sobie sycz! – zamachnął się na dziewczę i uderzył ją prosto w twarz.
- Hej, co ty robisz?! – krzyknął dowódca.
Mężczyzna natychmiast wyprostował się i stanął na baczność, gdy podchodził do niego najstarszy stopniem oficer.
- Robię tylko to co zrobiłby każdy inny
- Nie każdy
- A ty panie, co by zrobił gdyby te przeklęte bestie zgwałciły oraz zabiły panu żonę i porwały dzieci? – powiedział groźnie staruszek.
- A czy pomyślałeś może, że ta dziewczyna jest taką samą ofiarą wojny jak twoja rodzina? Nie pomyślałeś, że ona też została porwana i przy użyciu tortur, narkotyków i innych zabiegów została wyczłowieczona?
- A więc trzeba ją zabić
- Jeżeli jest wyczłowieczona to trzeba jej pokazać co to człowieczeństwo. W tej chwili nie różnisz się od bestii, które ją zmieniły w taką jaką jest
Człowiek zwiesił głowę, a po policzkach zaczęły spływać mu łzy.
- Nie jesteś tu potrzebny. Wyjdź na zewnątrz, pomóż ludziom. To nasza ostatnia noc. Jeżeli przegramy, Andara będzie zgubiona, a z nią cała północ.
Starszy mężczyzna bez słowa wyszedł. Valinor popatrzył na związaną dziewczynę, która złowrogo spoglądała w jego stronę. Nie dawała żadnych groźnych odgłosów, ani się nie rzucała. Miała posiniaczoną niemal całą twarz, z nosa i pękniętych warg spływała strużka krwi. Ubrana była w łachmany, pod którymi było widać rosnące krągłości. Blond włosy, długie do pleców, mogły być przepiękne, lecz obecnie były gniazdem robactwa i brudu.
- Jak masz na imię? – spytał się dowódca.
Nie odpowiedziała.
- Jak powiesz jak masz na imię to może dostaniesz coś do jedzenia, nie widać byś była dobrze karmiona ostatnimi czasy
Nie odpowiedziała, ale w oczach pojawiła się iskierka zrozumienia.
- Umiesz mówić?
Pokiwała twierdząco, ale niepewnie.
- No to już coś mamy. Mogę cię odwiązać mając pewność, że nie zaczniesz się na nas rzucać?
Pokiwała twierdząco głową.
- Zaa’rk
Mroczny elf podszedł do więzów i przeciął je jednym ze swoich sztyletów.
- Skąd jesteś? – spytał łapiącą się za nadgarstki dziewczynę.
Widać było, że chce powiedzieć, ale od jakiegoś czasu nie było jej dane wymówić nawet słowa. Męczyła się długo nim wykrzesała tą jedną jedyną nazwę: „Ighea”.
- Chcesz jeść?
- Tak – powiedziała ochrypłym głosem.
- Zaa’rk, zajmiesz się nią? – stęknął Valinor, kiedy rana na ramieniu dała o sobie znać.
- Dobrze
Dowódca poszedł do schodów i wyszedł na górę. Tam wszedł poprzez drzwi do swojego pomieszczenia. Było ono małe, ale przytulnie przygotowane, z oknem wychodzącym na wschód.
Zrzucił z siebie ćwiekowaną zbroję i spojrzał na jedwabną koszulę koloru brązowego jaką miał pod spodem. Była mokra od potu i ciężka. Zdjął ją i podszedł do niewielkiego zwierciadła przyglądając się ranie. Dotknął ją palcem i zaraz go cofnął, gdy całe ramię przeszył ból.
- Zakażona albo zatruta – powiedział z przerażeniem sam do siebie.
Usłyszał jak ktoś puka cicho do drzwi.
- Kto tam? – spytał.
Po pomieszczeniu rozległo się kolejne ciche pukanie.
Rozdrażniony tym, że ktoś mu przeszkadza powiedział po prostu: „Wejść”. Odwrócony plecami do drzwi, w zamazanym nieco zwierciadle, zobaczył wchodzącą postać. Oczy jego otworzyły się z zaskoczeniem, gdy rozpoznał twarz żołnierza. Odwrócił się natychmiast speszony nieco, gdyż był bez koszuli.
- O widzę, że jestem nie w porę – powiedziała i zaczęła się niechętnie cofać.
- Nie, naprawdę wejdź – rzekł natychmiast.
Jakby oczekując tej odpowiedzi zatrzymała się i chwyciła za hełm. Zdjęła osłonę z brązu, spod której wypłynęła kaskada intensywnie rudych loków.
- Dobrze walczysz, gdzie się tego nauczyłaś? – spytał się oniemiały pięknem jej twarzy.
- Uczono mnie tego od dziecka – mówiła słodko i namiętnie, zbliżając się do niego.
- Dziwna rzecz uczyć tego niewiastę
- Dlaczego? – uśmiechnęła się.
- Mężczyźni powinni walczyć, podczas gdy kobiety przygotowywać dom do ich powrotu
- A jeżeli kobieta nie chce bezczynnie czekać? – spytała stanąwszy tuż przed nim. Była niższa najwyżej o cal.
- Nie wiem – odpowiedział speszony.
Uśmiechnęła się i popatrzyła na zranione ramię.
- Oberwałeś – stwierdziła.
- Nic takiego, tylko... auuu – stęknął, gdy dotknęła zranionej powierzchni
- Nic takiego, co?
Otworzyła sakiewkę, która zwisała u jej boku i wyjęła z niej białą chustę oraz jakieś nieznane mu ziele.
- Co to? – wskazał na liść.
- Bławata
- Co?
- Służy do leczenia ran. Nie jest może najsilniejsza, ale jest dobrym przewodnikiem energii
- Jakiej? – spytał się, gdy przysunęła chustę z liściem do rany i zakryła to wszystko własną ręką.
Poczuł wielkie gorąco i mrowienie w ramieniu. Czuł jakby coś wysysało mu część jego krwi, zapewne już zatrutej bądź skażonej. Minęło kilka oddechów i kobieta cofnęła rękę. Chusta, która powinna ociekać z krwi była nadal śnieżnobiała, a liść, przed chwilą świeży i zielony, stał się suchy i kruchy. Popatrzył na swoje ramię. Po cięciu została tylko ledwo widoczna blizna.
- Kim jesteś? – spytał zaskoczony.
- Nikim ważnym. Prostą kobietą z paroma umiejętnościami
- Jak się nazywasz?
Przysunęła się blisko, postawiła hełm na stoliku przy zwierciadle i objąwszy go szepnęła do ucha: „Melivia”. Coś w jego wnętrzu drgnęło. Spojrzał w jej szmaragdowe oczy, które w tej chwili wpatrywały się w oczekiwaniu na niego. Zbliżył się do niej głową, otworzył lekko usta. Nie protestowała, przycisnęła się jeszcze bliżej. Ich usta złączyły się w niepewnym pocałunku, który zaraz potem zmienił się w namiętne pieszczoty językami.
Przesuwając rękoma po jego umięśnionym ciele popychała lekko w stronę siennika. Kiedy spadł, usiadła na nim. Wspólnie, ciągle stykając się ustami, zaczęli rozpinać jej zbroję. Kiedy opadła na ziemię, zdjął z niej lnianą koszulę. Jego oczom ukazały się piękne, piersi o kształcie dojrzałej pomarańczy z małymi, twardymi już sutkami. Zaczął je pieścić. Ich oddechy zaczęły przyśpieszać. Zdjęła jego spodnie, a on jej. Pieścili się wzajemnie, wzburzając morze namiętności, które powstało nagle i niespodziewanie. W końcu postanowili wejść na piedestał rozkoszy.
Mroczny elf słyszał i wiedział dokładnie co się dzieje w pomieszczeniu, z którego dobiegały nieudolnie tamowane odgłosy namiętności. Cieszył się, że jego przyjaciel może radować się bliskością pięknej kobiety w tej chwili spokoju. On sam nie miał ochoty na współżycie. Ludzkie kobiety nie podniecały go, tak samo jak mroczne elfki. Pięknem, niestety dla niego nieosiągalnym, były elfki leśne. Przypominające pocałunek wiatru na dobranoc i dotyk źródlanej wody po całym dniu ciężkiej pracy. Po Rozłamie jednak elfy podzieliły się, z czego te mroczne były najbardziej znienawidzone pośród swych braci, za to że zaczęły panować nad magią śmierci i zniszczenia.
Patrzył na dziewczynę, która łapczywie zjadała trzecią miskę gulaszu.
- Dawno nie jadłaś
- Mogliśmy... jeść, to... co sami... złapaliśmy – mowa najwidoczniej przychodziła jej coraz łatwiej. Tym bardziej, że dany jej przed bitwą narkotyk przestawał działać.
- Długo byłaś w niewoli?
- Byłam tresowana... odkąd pamiętam, dużo... zapomniałam
- Co ci robili? – zapytał, kryjąc ciekawość w swoim głosie.
- Trzymali nas... jak zwierzęta. Karmili tylko... co jakiś... czas, byśmy... nie zdechli. Kobiety i dziewczyny... dodatkowo... wykorzystywali w swoich... orgiach, wcześniej podając im... narkotyki na wzmocnienie pociągu – przestała jeść, przywracając w pamięci wspomnienia.
- Czy tobie też to zrobili?
- Tak. Wiele razy. Wszystko dobrze... pamiętam. Po podaniu... tego napoju, nie mogłam się powstrzymać. Musiałam to robić... to było tak jakbym nie panowała nad swoją... wolą. Robiłam to z wieloma. Ze starszymi i młodymi... urodziłam nawet dziecko
- Dziecko?! Gdzie ono teraz jest?
- Wzięli mi je... Nie wiem co się z nim dzieje
- To potworne
- Najbardziej potworne jest upokorzenie, i wspomnienia. Wchodziłyśmy... jak bydło, do wielkich sal. Tam mężczyźni już... czekali, wszyscy nago. Wcześniej podawali nam... napój. Był przepyszny, a po jego wypiciu czuło się... tak dziwnie. Miało się nieodpartą chęć... robienia tego. To było takie przyjemne... Część mnie chciała przestać... ale nie mogłam, ta rozkosz jakiej doznawałam była nie do... pokonania. Teraz jak sobie przypominam, czuję się jak zwykła... nierządnica – rozpłakała się.
- To już minęło i nie powróci, obiecuję – powiedział odczuwając nagle współczucie, więc podszedł bliżej i przytulił tak, jak ojciec może przytulić córkę.
Jurga stał przy największej, południowej barykadzie wraz z trzema żołnierzami. Wszyscy byli rekrutami, lecz przeżyli i pozbawili życia kilku przeciwników. Mgła, która panowała za palisadą wdarła się przez rozbitą bramę do wnętrza. Siły nieprzyjaciela najwidoczniej całkiem opuściły gród, chcąc się przegrupować. Na ulicach paliły się pochodnie tylko najbliżej usytuowane barykad, nikt nie ośmielał się wychodzić dalej. Dzikość z jaką walczyli agresorzy była przerażająca. Ogień, który wcześniej trawił budynki, całkiem wygasł. Przez chmury niewidzialnego w mroku popiołu wzniesionego podczas natarcia i walki, przebijał się jedynie blask krwistego księżyca.
- Ciekawe co teraz robią – powiedział jeden.
- Zapewne siedzą z podkulonymi ogonami i zastanawiają się co czynić bez dowódcy
- Nigdy nie wyśmiewaj swojego wroga – rzekł Jurga.
Panowała ponura cisza, przerywana tylko pojedynczymi kaszlami lub cichymi rozmowami. Niektórzy spośród żywych oddawało cześć za tych którzy zginęli w boju. Nagle powietrze przeszył dźwięk rogu, a o ziemię w równym takcie zaczęły uderzać setki stóp.
- Zaczęło się – szepnął jeden z rekrutów.
- Na stanowiska! – krzyknął nowy oficer.
Leżeli na łóżku spoceni i zmęczeni, ale zadowoleni.
- Gdzie się urodziłeś? – spytała.
- Na północnym-wschodzie. Nie w Andarze, lecz niedaleko. Podupadła wioska, mój ojciec i matka byli na służbie bogatszego włodarza, nie miałem żadnych nadziei na radosne życie. Pewnego razu wyrwałem się z rodzinnych stron i wybrałem do Vriko. Ależ to był widok. Poczułem więź z tym miastem. Byłem gotowy umrzeć w walce za Andarę, no i wylądowałem tutaj
Popatrzył w jej piękne oczy. W najmniej spodziewanym momencie znalazł kobietę, z którą mógł spędzić całe życie. Melivia różniła się od innych. Miała w sobie coś więcej. Nie był w stanie powiedzieć co, ale ta drobinka działała na niego jak miód na niedźwiedzie.
- Słyszysz? – spytała się, widocznie wytężając słuch.
Z oddali, przez niewielkie okno wleciał do środka odgłos khamurskiego rogu.
- Nadchodzą – stwierdził.
Zaraz wstali i zaczęli ubierać na siebie szaty oraz zbroje. Kiedy już mieli wychodzić rudowłosa zaglądnęła do sakiewki i zostawiła małą figurkę woskową, w kształcie kobiety z oczami zwróconymi ku oknu, tam gdzie wcześniej stał jej hełm.
- Co to? – spytał.
- Dimachsza, bogini życia
- Czemu ją tu zostawiasz?
- Jesteśmy związani teraz z tym miejscem. Ty i ja, bogini nas ochroni
Podszedł i pocałował ukochaną w usta, po czym oboje wybiegli. Na dole nie było nikogo, nawet dziewczyny, którą wcześniej przywiązano do słupa. Gdy wyszli z budowli zobaczyli jak na zewnątrz panuje jeden, wielki popłoch, a ludzie w chaosie przygotowywali się do obrony. Najstarsze kobiety brały dzieci do dwunastu wiosen i wchodziły w podziemia magazynu, gdzie za czasów pokoju przechowywano najprzedniejsze trunki i skóry.
Większość obrońców ustawiła się na południowej barykadzie, osiemdziesięciu żołnierzy i trzystu słabo uzbrojonych cywilów, w tym kobiet i nieco starszych dzieci. Część obsadziła jeszcze wschodnią i zachodnią. Tylko kilka pojedynczych osób stało przy północnej. Najwidoczniej Jurga i Zaa’rk wątpili by atak na centrum rozpoczął się właśnie z tamtej strony.
Dwoje świeżo upieczonych kochanków ruszyło w stronę południa. Tam, wśród biegających we wszystkie strony ludzi, dojrzeli mrocznego elfa i dziewczynę. Mała była ubrana w czarną, lnianą koszulę i brązowe bryczesy. U jej boku zwisał krótki miecz. Stała przy Drameejczyku niczym przy swoim ojcu.
- Atakują? – spytał dowódca.
- Jeszcze nie, ale są coraz bliżej – stwierdził przyjaciel.
- Co ona tu robi? – wskazał Valinor na dziewczynę, która do niedawna najchętniej wyprułaby mu wnętrzności.
- Adoptowałem ją
- Co? – spytał zaskoczony Andareńczyk.
- Ma w sobie ogromne pokłady energii magicznej, całkowicie nietkniętej. Nie może ona zostać zmarnowana. Dzisiejszej nocy stała się moim adeptem
- Czy czarna magia, jest odpowiednią sztuką do nauki? – spytała rudowłosa spod hełmu.
- Nie znam się tylko na czarnej magii. Zawsze interesowała mnie druga strona. Nauczę jej wszystkiego co sam poznałem, pozna spory ułamek spektrum magii
- Ależ tego nie można, to jest... – nie dokończyła.
- Zakazane? A dlaczego? Ponieważ po rozwinięciu, jej umiejętności będą silniejsze od umiejętności innych magów?
- Nie o to mi chodzi. Chyba znasz przepowiednię o... – znów jej przerwano.
- Tak, znam. I jeżeli los do tego ma doprowadzić nie będę stał mu na drodze
Kobieta zwiesiła tylko głowę, ale patrzyła uważnie na milczącą dziewczynę.
- Oby magia cię nie zgubiła, złotowłosa
W odpowiedzi dziewczyna jedynie pokiwała głową.
- Nadchodzą! – zakrzyczał jeden z ludzi na szczycie barykady.
- Kiedy podejdą zapalajcie – odpowiedział Zaa’rk.
- Co macie zamiar podpalić?
- To pomysł Jurgi. Zauważ, że budynki przy rynku są z kamienia, więc się nie zapalą. W odległości dziesięciu stóp od barykady polaliśmy ziemię trunkiem. Kiedy podejdą, ostrzelamy te miejsca płonącymi strzałami
- W ten sposób część się usmaży, a część zostanie odcięta – skończył sam pomysłodawca, podchodząc do kompanów.
- Znakomity pomysł
- To tylko pomysł. Ty panie, dajesz nam ducha walki
Na to Valinor kiwnął tylko głową i wraz z Melivią zaczął wdrapywać się na szczyt barykady. Z góry widzieli tylko mrok. Rytmiczne tupanie o ziemię wzmacniało się z każdym oddechem, niczym mantra podczas obrzędów ludzi dalekiego południowego-wschodu. Po chwili zobaczyli ruch w ciemności, który zaraz potem zmienił się w kontury, aż w końcu można było ujrzeć pierwsze sylwetki atakujących.
W pierwszej linii szli wielcy wojownicy z brązowymi tarczami, długimi od ziemi do ramion. Za nimi skrywali się pierwsi niewolnicy Khamazatu. Zbliżali się powoli. Gdy byli w odległości trzydziestu kroków, wznieśli szaleńczy wrzask i ruszyli biegiem ku obronie. Żołnierze i kilku cywilów spokojnie wzięli strzały do rąk i zapalili od pochodni. Pociski nałożyli na cięciwy i napięli łuki mierząc w szczeliny między biegnącymi. Gdy pierwsi napastnicy dobiegli do umocnienia nie wspinali się, tylko zasłonili cały dół swymi potwornie wielkimi tarczami, pod którymi mogli się schronić następni.
- Ognia! – krzyknął Jurga i sam wypuścił strzałę.
Trzy tuziny syczących smug opadło dziesięć kroków od barykady. Większość wbiła się w ciała nieosłoniętych agresorów, jednak kilka pojedynczych opadło na ziemię zapalając rozlaną ciecz. Ziemia szybko zajęła się płomieniami. Ludzie, którzy mieli to nieszczęście i stali lub przebiegali przez miejsca, gdzie ogniste jęzory zaczęły radośnie tańczyć, krzyczeli z przerażeniem płonąc i rzucali się na innych.
Pierwsze linie widząc, że zostały odcięte zaczęły agresywny szturm w górę barykady. Przez to, że pierwsi mieli wielkie tarcze, łuki i włócznie były bezużyteczne. Obrońcy już mieli się przygotowywać do walki wręcz, gdy nagle znikąd powiał silny wiatr. Wspinający się stracili równowagę i spadali w dół, lub upuszczali swe brązowe osłony.
- Ognia! – krzyknął Jurga i wymierzył w powoli wstającego tarczownika.
Valinor spojrzał w stronę Melivii, która właśnie w tej chwili kończyła inkantację zaklęcia.
- Jesteś bardziej uzdolniona niż do tego chcesz się przyznawać
- Zdarza się – odpowiedziała z uśmiechem i zaraz potem wypuściła strzałę w kierunku wspinającej się kobiety.
Nagle do barykady podbiegł jeden z ludzi, który stał wcześniej na północy.
- Panie, północ jest atakowana, wchód i zachód też. Ulice się palą, ale nie będzie to trwało wiecznie – powiedział sapiąc.
- Stało się najgorsze. Musimy rozdzielić siły. Jurga zostań tutaj, Zaa’rk i ćwierć sił na północ, Melivia i ćwierć sił na wschód
- Nie zostawię cię – powiedziała z przerażeniem w oczach.
- Jeżeli twa bogini jest miłosierna nic nam nie będzie. Idź, potrzebują cię tam!
Przyjaciel wziął część ludzi i ruszył w wyznaczonym kierunku. Melivia zrobiła to samo, ale widać było, że się waha. Sam dowódca wziął dwa tuziny żołnierzy, głównie rekrutów i kilkudziesięciu cywilów.
Przy zachodniej bramie pięciu żołnierzy i kilku cywilów dzielnie wypuszczało strzały w stronę napastników.
- Dzięki ci panie, że przybyłeś. Sami długo nie wytrzymalibyśmy
- Nie gadać. Łuki w ruch. Nie przestawać strzelać póki nie skończą się strzały
Sam dowódca dobył pierwszego lepszego łuku, zapewne używanego wcześniej do polowań na dziki i jeden z kołczanów. Wszedł na górę barykady i spojrzał w dół. Między nimi, a wygasającymi już płomieniami było dziesięć kroków ciał i krwi.
- Czekać – powiedział do przygotowujących się obrońców.
Gdy płomienie wygasły, napastnicy z szałem rzucili się do przodu.
- Czekać – powtórzył.
Gdy pierwszy Khamurczyk zaczął wspinać się po barykadzie, dowódca rzucił rozkaz do strzału. Ponad dwadzieścia pocisków wzbiło się w powietrze, by ugodzić przeciwników, którzy padali ze skowytem na ziemię. Strzelali głównie pod siebie, tak by wspinający się opadali na swoich towarzyszy i uniemożliwiali dalszą wspinaczkę. Powietrze wibrowało od krzyków, lamentu, szaleństwa i tupotu wielkiej armii, która przeprowadzała szturm.
Wkrótce strzały skończyły się. Obrońcy rzucili łuki za siebie i złapali za broń białą. Khamurczycy wspinali się niczym stado mrówek-wojowników do mrowiska innej królowej. Po chwili księżycowe żelazo ponownie zostało rozruszane. Pierwszy cios spowodował, że ostrze znalazło drogę do mózgu przeciwnika. Następny napastnik był ostrożniejszy. Udało mu się wyjść na samą górę, ale nie zdążył wstać na równe nogi, gdyż zaraz po odparciu kilku pierwszych ciosów, miecz obrońcy wbił się mu w pierś.
Barykada zatrzęsła się. Valinor spojrzał w dół. Wysoki wojownik, mierzący co najmniej siedem stóp uderzał swym ogromnym, dwuręcznym toporem w podstawę zapory. Za każdym razem drewno łamało się z trzaskiem i stawało się bardzo niestabilne.
- Odwrót! Pod barykadę! – krzyknął Valinor.
Gdy był już pewny, że wszyscy zeszli na ziemie, sam podążył za nimi. Stanęli półkolem wokół wejścia do uliczki oczekując starcia. Wszędzie wokół słychać było szczęk broni i krzyki.
Po chwili zachodnia barykada poddała się brutalnej sile topora i rozsypała otwierając przejście dla napastników. Zaraz potem chmara szaleńców wleciała do środka wywijając mieczami we wszystkie strony. Ruszyli oni na gotowych do walki obrońców i skrzyżowali z nimi broń.
Valinor zabił pierwszego napastnika zaraz po tym, jak ten do niego dobiegł. Czuł się nieco nieswojo pozbawiając życia kolejną kobietę, która zapewne atakowała go tylko dlatego, iż przeprowadzano na niej pranie mózgu. Następnie Khamurczyk, uzbrojony w małą, okrągłą tarczę z brązu i krótki miecz rzucił się w jego kierunku. Andareńczyk uskoczył na bok przed wymierzonym w jego stronę ciosem, po czym zawirował w młynku i uderzył płazem miecza w ramię przeciwnika. Ten wrzasnął i padł na kolana trzymając się za uderzone miejsce. Valinor nie miał czasu i sumienia dobić bezbronnego, więc zajął się następnym agresorem.
Walka wokół nie chciała ucichnąć. Z oddali, najpewniej od południa doszedł ich przeraźliwy krzyk: „Barykada pada!”.
„Cholera, niedobrze” – pomyślał.
Niedługo potem dobiegły ich krzyki, iż pozostałe zapory też nie wytrzymują.
- Odwrót! Odwrót pod magazyn! – krzyczał z całych sił.
Ludzie, którzy przeżyli z jego oddziału zaczęli się cofać, a on wraz z nimi. Powoli wszystkie grupy odpierając falę atakujących zgromadziły się w kręgu i zaczęły walkę o przetrwanie.
Valinor wszedł bardziej do wnętrza kręgu i wbijając miecz w gardło jednemu z napastników, szukał wzrokiem ukochanej. W chaosie walki zobaczył przyjaciela i jego adeptkę. Na mrocznego elfa próbowało się rzucić trzech Khamurczyków. Ten jednak przyzwał tylko jemu znane siły i podniósł ich w powietrze. Wymówił kilka słów, przez które trzy głowy eksplodowały obrzucając wszystkich dookoła krwią i cząstkami organów wewnętrznych. Dziewczyna, tymczasem z furią rzuciła się na jednego z jej byłych panów i bez skrupułów zaczęła wbijać mu ostrze, jak tylko się dało.
Gdzieś po drugiej stronie dzielnie walczył stary Jurga z pomocą dwóch rekrutów. Stali w okręgu, plecami do siebie i nikt nie mógł przejść przez nich żywy.
Odcinając głowę brunetce, która pragnęła przepołowić go toporem, zauważył na wschodzie tego chaosu osobę, którą chciał zobaczyć.
Rudowłosa, w tym momencie, obrócona do niego bokiem odpierała atak szczupłego i bardzo zwinnego mężczyzny. Cięła od dołu, lecz spudłowała i uskoczyła do tyłu, po czym z wykrzywioną gniewem twarzą wbiła swój miecz w pierś przeciwnika. Widząc to, Valinor zaczął zbliżać się do niej przepychając między walczącymi i w miarę możliwości rozdawając ciosy pomiędzy agresorów.
Jakby wiedząc, że jej kochanek się zbliża, odwróciła doń swoje spojrzenie. Na splamionej czyjąś krwią twarzy, zauważył nikły uśmiech. Gdy zaczęła iść do niego, za jej plecami, niczym spod ziemi, wyrósł wysoki mężczyzna z dwuręcznym toporem. Ten sam, który rozbił zachodnią barykadę. Dowódca z przerażeniem złapał za swój toporek i z nadzieją pokładaną własnemu doświadczeniu rzucił go w stronę ukochanej. Ta ze strachem schyliła się unikając pocisku, który wbił się w czaszkę napastnika. Odwróciwszy się i zobaczywszy to, odetchnęła z ulgą. Zaczęła przeciskać się do swego mężczyzny, przy okazji zabijając dwóch nieostrożnych napastników.
Już przy nim była. Już mogła zobaczyć pojedynczą zmarszczkę na jego twarzy, gdy nie powstrzymywany przez nikogo Khamurczyk uderzył go w plecy ciężkim młotem bojowym. Valinor stracił grunt pod nogami i padł na ziemię. Przeciwnik zamachnął się jeszcze dwa razy, nim Melivia dobiegła do niego. Z furią rzuciła się na przeciwnika, nabiła go na miecz i ciągnęła przez kilkanaście kroków nim pozwoliła bezwładnemu ciału paść na ziemię.
Dopiero wtedy dobiegła do nie ruszającego się ukochanego. Leżał na brzuchu więc przewróciła go na plecy. Jeszcze żył. Z ust wypływała mu krew, oddychał z wyraźnym trudem.
- Nie, tylko nie ty – powiedziała, a w jej oczach zaczęły gromadzić się łzy.
- Nie bój się, nie odejdę. Zawsze będę przy tobie – szepnął.
Widząc co się stało, żołnierze i cywile zaczęli skupiać się wokół dwójki ukochanych. W oddali zagrał róg o głębokim tonie.
- Następni? – spytał z przerażeniem Jurga.
- Nie! To róg Andareńskiej kawalerii – wykrzyczał jeden z żołnierzy.
W powietrzu rozległ się wrzask pełen euforii, a obrońcy z nową nadzieją rzucili się do walki.
Niebo zaczęło się rozjaśniać. Z wszystkich uliczek zaczęli wjeżdżać zbrojni kawalerzyści. Nosili kolczugi z brązu, a na głowie mieli hełmy z długimi pióropuszami niebieskiego koloru. Ich bronią były przede wszystkim włócznie o długości siedmiu stóp, ale również długie miecze. Khamurczycy z wyraźnym strachem szukali wszelkich możliwych dróg ucieczki, ale bezskutecznie, byli bowiem okrążeni i wyżynani jak prosięta.
- Weź mój miecz – powiedział Valinor do ukochanej.
Zrobiła o co prosił.
- To miecz moich przodków. Proszę cię weź go. Niech to przypomina to ci tą noc. Noc najpiękniejszą w moim życiu
Jego oczy zaczęła zachodzić czarna mgła. Przestawał słyszeć wszelki dźwięk. Ostatnim co poczuł były gorące usta ukochanej, całującej go na pożegnanie.
- Kto tu dowodzi? – spytał się jeden z jeźdźców, podjechawszy do grupy, która przez całą niemalże noc odważnie stawiała czoło liczebnie większej armii.
- Jurga – powiedział Zaa’rk.
- Co? Ja? – spojrzał na mrocznego elfa i na byłego dowódcę. Od razu zrozumiał o co chodzi – Tak to ja tu dowodzę
- To była masakra – powiedział kawalerzysta rozglądając się wokół.
- Była
- Żałuję, że nie mogliśmy przybyć więcej, ale na południu stoczyliśmy bitwę pod Hramii
- To wy jesteście tymi, których miał prowadzić król? – spytał któryś z rekrutów.
- Tak, to my
- Czemu was tak mało?
- Pięć dni drogi na południowy-wschód rozbiliśmy obóz. Tam została większość z naszych sił. Król Brahim II został ranny podczas bitwy, ale nic mu nie będzie
- Co zamierzacie zrobić? – spytał Jurga.
- Zabieramy stąd wszystkich żołnierzy i cywilów. Nadciąga główna fala Khamurczyków, musimy cofnąć się na północny-wschód. Możliwe, że nawet do samej Andary
- Czemu, aż tak daleko?
- Trat’penczycy przysłali nam wreszcie pomoc. Prawie tysiąc krasnoludzkich inżynierów i dwa tysiące ich znamienitych wojowników właśnie umacnia nasze pozycje nad rzeką Kirada
- A więc ruszamy natychmiast?
- Tak, trzeba stąd wyruszyć jak najszybciej i zniszczyć wszystko co się da. Ten gród nie może przetrwać, inaczej może zagrozić nam w przyszłości
- Słyszeliście ludzie, zbierać się, chyba że chcecie ponownie walczyć z tymi bestiami! – krzyknął po namyśle Jurga, a zmęczona społeczność zaczęła przygotowywać się do wyprowadzki. Nie mieli nawet czasu pogrzebać bliskich, którzy zginęli broniąc siebie i swych rodzin.
Nieliczni, cudem ocalali z wielkiego natarcia podróżowało z nową nadzieją na północny wschód. Wierzyli bowiem, iż jest jeszcze nadzieja na powstrzymanie niewyobrażalnego szaleństwa, które zrodziło się na zachodzie.
W tym czasie Melivia była już w drodze na daleki południowy-wschód. Chciała uciec przed wspomnieniami. Łzy zalewały jej oczy z każdą kolejną chwilą i miały zalewać przez kolejne, długie lata. Z mieczem z księżycowego żelaza i żałobą w sercu, zaczęła poszukiwać ukojenia.
Draamejczyk Zaa’rk i jego adeptka – Livia, też nie ruszyli do Andary, lecz skierowali swe kroki na południe, w stronę Równin Tyklańskich, gdzie pozostawali przez kolejne długie lata, ćwicząc pełne spektrum magii. Miało ono odegrać wielką rolę w Andr’alleńskiej historii.
Jurga i dwóch rekrutów, z którymi się zaprzyjaźnił, ostatecznie na brzegach rzeki Kirada dostali się do niewoli i słuch po nich zaginął.
W płonącym Avilonie, w pokoju, gdzie w nocy dwie dusze złączyły się w jedno, mała woskowa figurka bogini życia, spoglądała przez okno na wschodzące słońce...