Lord Viqux
Member
- Dołączył
- 29.6.2005
- Posty
- 316
Do nieznajomej
Siedzę i piszę pełen wahania,
Wciąż o tym samym myśląc.
I nadal zadaję sobie pytania,
Jak tamtej w głowie zabłysnąć?
Czy może rzucać pod domy kwiaty…
I pisać listy miłosne?
Klęczeć pod oknem jej co soboty,
Zawodząc pieśni żałosne?
A może w szaleństwie, jak dziki
Wyprawię się do Afryki.
I tam zabiwszy bestię piekielną,
Zyskam miłość jej wieczną.
A może poprosić o pomoc Boga?
Płakać i błagać szczerą modlitwą.
Wciąż myśleć: lada dzień mi ją odda…
I poskromi duszę mą nieczystą.
A może postrzelić się w nogę,
I kiedy na łożu śmierci będę…
Wyśpiewam jej smętną odę,
A nuż słodką miłość zdobędę.
A może od razu w łeb sobie strzelić?
Kończąc w ten sposób swój żywot marny.
Wygodnie posłanie w słynnym piekle sklecić,
I umrzeć, jak nieszczęśnik poważny.
A może utopić w kieliszku srebrnym,
Kolejną falę tych myśli zbędnych.
To nic, że będę ponury i zwiędły
Ale zaleję nadmiar uczuć smętnych.
Przed południem
Róż lekki majaczy na wschodzie,
I czarną głębię odpycha.
Rozrasta się wciąż we swobodzie,
W niknącym blasku księżyca.
Brzask już wstaje, już oddycha,
Światłość sunie po błękitach.
Wschód już tonie w różu, złocie
Zachód błądzi w ciemnym locie.
Zwiewny obłok mglisty…
Błądzi jeszcze po wzgórkach.
Zostawiając ślad perlisty…
W postaci kropel na łąkach.
Słońce wstaje, skoro świta,
Blask srebrzysty świat przywita.
Już przejrzyste pasmo złote,
Perli wody w swej prostocie.
Srebrne źródło sunie szumnie,
Błyszczy jako diament dumnie.
Krystalicznym swym powiewem,
Chłodzi bory świeżym tchnieniem.
Biała rzeka mknie na wschód
Płucze kamień, kruszy lód.
O złocistym, rannym blasku
Pluszcze głośno w małym lasku.
Na zielonych łąkach obok,
Światło błyska srebrnym blaskiem.
Rosa świeża lśni wesoło,
Budzi życie razem z brzaskiem.
Zmienność
Szczęście moje mnie przywita
Blaskiem słońca srebrzy drogi.
Mogę szukać światła życia
Kroczyć z ludźmi w świat ubogi.
Wiatr zaś niesie złote myśli
Fruną one po bezdrożach
Miłość moja wszystko ziści
Choćby żyła w ciemnych stronach
Lecz już bezład widzę wszędzie
Czarna otchłań wsiąka radość.
Piecze gorycz, żałość nędznie
Tłumi słońce i mą światłość.
Wicher burzy słodki spokój
Myśli suną z bezradności.
Wielka pustka mnie ogarnia
A czas stoi jak w nicości.
Gniew zaś chwyta już uczucie
Szarpie myślą, rzuca płomień.
Słyszę w sobie wściekłe wycie
To mą duszę trawi ogień.
Z nieba lecą błyskawice
Grzmocą właśnie tę nienawiść
Złość wypełnia me oblicze,
A w spojrzenie wszczepia zawiść.
Ciemny błękit nuży oczy
Żal już życie me przyćmiewa.
Pustka smutna mnie przytłoczy
Niczym wicher słabe drzewa.
Blask złocisty nie istnieje
Zginął nędznie w szarych mrokach.
Jego światłość już odeszła
Słotna rozpacz łzawi w oczach.
Siedzę i piszę pełen wahania,
Wciąż o tym samym myśląc.
I nadal zadaję sobie pytania,
Jak tamtej w głowie zabłysnąć?
Czy może rzucać pod domy kwiaty…
I pisać listy miłosne?
Klęczeć pod oknem jej co soboty,
Zawodząc pieśni żałosne?
A może w szaleństwie, jak dziki
Wyprawię się do Afryki.
I tam zabiwszy bestię piekielną,
Zyskam miłość jej wieczną.
A może poprosić o pomoc Boga?
Płakać i błagać szczerą modlitwą.
Wciąż myśleć: lada dzień mi ją odda…
I poskromi duszę mą nieczystą.
A może postrzelić się w nogę,
I kiedy na łożu śmierci będę…
Wyśpiewam jej smętną odę,
A nuż słodką miłość zdobędę.
A może od razu w łeb sobie strzelić?
Kończąc w ten sposób swój żywot marny.
Wygodnie posłanie w słynnym piekle sklecić,
I umrzeć, jak nieszczęśnik poważny.
A może utopić w kieliszku srebrnym,
Kolejną falę tych myśli zbędnych.
To nic, że będę ponury i zwiędły
Ale zaleję nadmiar uczuć smętnych.
Przed południem
Róż lekki majaczy na wschodzie,
I czarną głębię odpycha.
Rozrasta się wciąż we swobodzie,
W niknącym blasku księżyca.
Brzask już wstaje, już oddycha,
Światłość sunie po błękitach.
Wschód już tonie w różu, złocie
Zachód błądzi w ciemnym locie.
Zwiewny obłok mglisty…
Błądzi jeszcze po wzgórkach.
Zostawiając ślad perlisty…
W postaci kropel na łąkach.
Słońce wstaje, skoro świta,
Blask srebrzysty świat przywita.
Już przejrzyste pasmo złote,
Perli wody w swej prostocie.
Srebrne źródło sunie szumnie,
Błyszczy jako diament dumnie.
Krystalicznym swym powiewem,
Chłodzi bory świeżym tchnieniem.
Biała rzeka mknie na wschód
Płucze kamień, kruszy lód.
O złocistym, rannym blasku
Pluszcze głośno w małym lasku.
Na zielonych łąkach obok,
Światło błyska srebrnym blaskiem.
Rosa świeża lśni wesoło,
Budzi życie razem z brzaskiem.
Zmienność
Szczęście moje mnie przywita
Blaskiem słońca srebrzy drogi.
Mogę szukać światła życia
Kroczyć z ludźmi w świat ubogi.
Wiatr zaś niesie złote myśli
Fruną one po bezdrożach
Miłość moja wszystko ziści
Choćby żyła w ciemnych stronach
Lecz już bezład widzę wszędzie
Czarna otchłań wsiąka radość.
Piecze gorycz, żałość nędznie
Tłumi słońce i mą światłość.
Wicher burzy słodki spokój
Myśli suną z bezradności.
Wielka pustka mnie ogarnia
A czas stoi jak w nicości.
Gniew zaś chwyta już uczucie
Szarpie myślą, rzuca płomień.
Słyszę w sobie wściekłe wycie
To mą duszę trawi ogień.
Z nieba lecą błyskawice
Grzmocą właśnie tę nienawiść
Złość wypełnia me oblicze,
A w spojrzenie wszczepia zawiść.
Ciemny błękit nuży oczy
Żal już życie me przyćmiewa.
Pustka smutna mnie przytłoczy
Niczym wicher słabe drzewa.
Blask złocisty nie istnieje
Zginął nędznie w szarych mrokach.
Jego światłość już odeszła
Słotna rozpacz łzawi w oczach.