Niedawno napisałem nową opowieść o Gothicu. Mam nadzieję że się wam spodoba, choć ostrzegam, że jest w niej trochę powtórzeń. Dajcie ocenę tej pracy, bo jestem ciekaw czy jest dobra. Teraz jużnie będę zanudzuał, tylko życzę miłej lektury...
Rozdział 1
1
Nazywał się Korn i był sobie po prostu, na oko sądząc, pierwszym lepszym chłopakiem, kiedy stał przy beczce z wodą koło sklepu na przedmieściach miasta Rend. Miał długą i gęstą brodę, włosy mu zwisały za uszy i aż po szyję, a wyciągnięta dłoń z odstawionym kciukiem pokazywała, że chce być podwieziony koniem, który właśnie zatrzymał się przy sklepie. Kto by go tam zobaczył, wspartego jednym biodrem, z butelką piwa w ręku i zwiniętym śpiworem przy butach, na piaszczystej powierzchni, nie domyśliłby się, że nazajutrz, we wtorek, będzie go ścigać prawie cała straż z tego regionu. A już na pewno by nie przewidział, że nim upłynie czwartek, będzie uciekał przed Paladynami oraz strażą sześciu hrabstw i mnóstwem obywateli lubiących postrzelać z łuku, lub kuszy. Ale też widząc go tak po prostu, obdartego i zakurzonego, przy beczce z wodą, nikt by się nie domyślił, jakiego to rodzaju chłopakiem jest Korn, ani od czego wszystko to się za niedługą chwilę rozpocznie. Ale Korn już wiedział, że będzie kłopot. I to duży kłopot, jeśli ktoś nie będzie uważał. Koń strażnika wybiegł z drogi , w jego kierunku, i Korn zesztywniał, widząc, że znów rozpoczyna się znana procedura. Nie, na Innsosa. Dość. Tym razem już nie będą mi rozkazywać. Koń miał oznakowanie: SZEF STRAŻNIKÓW. Zatrzymał się koło niego, z siedzącym strażnikiem. Przyjrzał się zabłoconym butom, wymiętym spodniom o wystrzępionych brzegach, z łatą na udzie, niebieskiej trykotowej koszulce, poplamionej czymś wyglądającym na zaschłą krew, i skórzanej kurtce. Dłużej zatrzymał się na brodzie i zapuszczonych włosach. Coś mu się nie podobało, ale nie to. Coś innego, nie mógł sobie jasno uświadomić. – No dobra, wskakuj. – powiedział. Ale Korn się nie ruszył.
- Powiedziałem, wskakuj. – powtórzył tamten. – Pewnie ci strasznie gorąco w tej kurtce.
Ale Korn tylko pociągnął troszkę piwa, spojrzał w obie strony wzdłuż drogi, na przejeżdżające konie, popatrzył w górę na siedzącego strażnika i stał dalej, jak przedtem.
- Słuch ci nie dopisuje? – rzekł strażnik. – Wsiadaj tu, zanim się zirytuję.
Korn przyglądał mu się tak samo, jak tamten jemu: niski i krępy na koniu, lekkie ślady po ospie na policzkach, nadające im fakturę postarzałego drewna.
- Nie gap się na mnie. – rzekł strażnik.
Ale Korn wciąż mu się przypatrywał: czerwony pancerz, koszula pod szyją rozpięta, przód koszuli wilgotny i ciemny od potu. Korn nie mógł dojrzeć, mimo że się starał, jakiego rodzaju ma kuszę. Policjant nosił ją na plecach.
- Powiedziałem ci – rzekł strażnik – Nie lubię, jak mi się przypatrywać.
- A kto lubi?
Korn jeszcze raz się rozejrzał, potem sięgnął po śpiwór i wsiadł na konia.
- Długo czekałeś? – zapytał strażnik.
- Godzinę. Odkąd przyszedłem.
- Mógłbyś czekać o wiele dłużej. Ludzie się tu na ogół nie zatrzymują dla stopowicza. Zwłaszcza jeśli tak wygląda jak ty. Prawo tego zabrania.
- Wyglądać jak ja?
- Nie bądź taki dowcipny. Powiedziałem ci, że prawo zabrania zabierania stopowicza. Zbyt często ludzie zatrzymują się po drodze, żeby zabrać jakiegoś młodziaka, i wychodzą z tego obrabowani albo zabici.
Strażnik wjechał na drogę i ruszył do centrum.
- Nie ma strachu – rzekł Korn do strażnika. – Nie zamierzam cię obrabować.
- Bardzo śmieszne. Jeżeli przypadkiem nie widziałeś znaku na koniu, to jestem
Tu szefem straży. Nazywam się Lares. Ale to ci chyba wiele nie powie.
Przejechał główne skrzyżowanie. Po obu stronach drogi, jak okiem sięgnąć, tłoczyły się sklepy: jubiler, sklep z jedzeniem, z bronią, tuziny innych. Ponad nimi, daleko na horyzoncie, piętrzyły się góry, wysokie i zielone, tu i ówdzie tknięte czerwienią i żółcią, tam gdzie liście zaczynały umierać. Korn patrzył, jak cień chmury przesuwa się po górach. Usłyszał, że Lares go pyta.
- Dokąd zmierzasz?
- Czy to ważne?
- Nie. Jak się zastanowić, to mnie chyba też wiele nie powie. Ale tak czy owak – dokąd zmierzasz?
-Może do Dogiorni.
- A może nie.
- Owszem.
- Gdzie spałeś? W lesie?
- Owszem.
- Teraz to chyba dość bezpieczne. Noce już są chłodniejsze i żmije wolą siedzieć w norach niż wychodzić na polowanie. Mimo to możesz kiedyś znaleźć w łóżku panterkę, spragnioną twojego ciepła.
Przejechali koło sklepu z żywnością z wielkim znakiem Dra Peppera w oknie. – Popatrz na ten ohydny zajazd – powiedział Lares. – Postawili to na głównej ulicy i od tego czasu nic tylko te szczeniaki śmiecą po ulicy. Korn sączył swoje piwo.
- Ktoś z miasta cię tu podwiózł?
- Przyszedłem pieszo. Ruszyłem o świcie.
- Współczuję. Przynajmniej ja cię kawałek podrzucę, nie?
Korn się nie odezwał. Już wiedział, co teraz nastąpi. Przejechali przez most i za rzekę, na centralny plac miasta, gdzie w prawym końcu widniał stary kamienny gmach sądu, a po bokach tłoczyły się znowu sklepy.
- Tak, nasz posterunek jest tam, koło sądu – rzekł Lares.
Ale pojechał prosto na plac i dalej ulicą, aż wokół nich były już tylko domy, najpierw porządne i zamożne, później szare i spękane budy z desek, przed którymi bawiły się w kurzu dzieci. Następnie pod górę, między dwiema skałami na równinę, gdzie nie było już wcale domów, tylko pola kukurydzy brązowiejącej w słońcu. I zaraz za tablicą z drewna, na której widniał napis WYJEŻDŻASZ Z REND zjechał na wyżwirowane pobocze.
- Uważaj na siebie. – powiedział.
- I nie szukaj guza – rzekł Korn. – Czy nie taki jest dalszy tekst?
- Bardzo dobrze. Widzę, że już tu byłeś. Wobec tego nie muszę tracić czasu na wyjaśnianie ci, że faceci tak wyglądający jak ty mają skłonności do rozrabiania. Pamiętaj, żebyś na siebie dobrze uważał.
Korn nie śpiesząc się zsiadł z konia. – Do zobaczenia – powiedział.
- Nie. – odpowiedział Lares. – Chyba się już nie zobaczymy.
Strażnik zawrócił konia i ruszył do miasta, machnąwszy mu ręką, kiedy go mijał. Korn przyglądał się, jak koń znika za pochyłością drogi między dwiema skałami. Wysączył resztę swojego piwa, butelkę cisnął do rowu i zarzuciwszy sobie pas od śpiwora na ramię i skierował się do miasta.
Rozdział 1
1
Nazywał się Korn i był sobie po prostu, na oko sądząc, pierwszym lepszym chłopakiem, kiedy stał przy beczce z wodą koło sklepu na przedmieściach miasta Rend. Miał długą i gęstą brodę, włosy mu zwisały za uszy i aż po szyję, a wyciągnięta dłoń z odstawionym kciukiem pokazywała, że chce być podwieziony koniem, który właśnie zatrzymał się przy sklepie. Kto by go tam zobaczył, wspartego jednym biodrem, z butelką piwa w ręku i zwiniętym śpiworem przy butach, na piaszczystej powierzchni, nie domyśliłby się, że nazajutrz, we wtorek, będzie go ścigać prawie cała straż z tego regionu. A już na pewno by nie przewidział, że nim upłynie czwartek, będzie uciekał przed Paladynami oraz strażą sześciu hrabstw i mnóstwem obywateli lubiących postrzelać z łuku, lub kuszy. Ale też widząc go tak po prostu, obdartego i zakurzonego, przy beczce z wodą, nikt by się nie domyślił, jakiego to rodzaju chłopakiem jest Korn, ani od czego wszystko to się za niedługą chwilę rozpocznie. Ale Korn już wiedział, że będzie kłopot. I to duży kłopot, jeśli ktoś nie będzie uważał. Koń strażnika wybiegł z drogi , w jego kierunku, i Korn zesztywniał, widząc, że znów rozpoczyna się znana procedura. Nie, na Innsosa. Dość. Tym razem już nie będą mi rozkazywać. Koń miał oznakowanie: SZEF STRAŻNIKÓW. Zatrzymał się koło niego, z siedzącym strażnikiem. Przyjrzał się zabłoconym butom, wymiętym spodniom o wystrzępionych brzegach, z łatą na udzie, niebieskiej trykotowej koszulce, poplamionej czymś wyglądającym na zaschłą krew, i skórzanej kurtce. Dłużej zatrzymał się na brodzie i zapuszczonych włosach. Coś mu się nie podobało, ale nie to. Coś innego, nie mógł sobie jasno uświadomić. – No dobra, wskakuj. – powiedział. Ale Korn się nie ruszył.
- Powiedziałem, wskakuj. – powtórzył tamten. – Pewnie ci strasznie gorąco w tej kurtce.
Ale Korn tylko pociągnął troszkę piwa, spojrzał w obie strony wzdłuż drogi, na przejeżdżające konie, popatrzył w górę na siedzącego strażnika i stał dalej, jak przedtem.
- Słuch ci nie dopisuje? – rzekł strażnik. – Wsiadaj tu, zanim się zirytuję.
Korn przyglądał mu się tak samo, jak tamten jemu: niski i krępy na koniu, lekkie ślady po ospie na policzkach, nadające im fakturę postarzałego drewna.
- Nie gap się na mnie. – rzekł strażnik.
Ale Korn wciąż mu się przypatrywał: czerwony pancerz, koszula pod szyją rozpięta, przód koszuli wilgotny i ciemny od potu. Korn nie mógł dojrzeć, mimo że się starał, jakiego rodzaju ma kuszę. Policjant nosił ją na plecach.
- Powiedziałem ci – rzekł strażnik – Nie lubię, jak mi się przypatrywać.
- A kto lubi?
Korn jeszcze raz się rozejrzał, potem sięgnął po śpiwór i wsiadł na konia.
- Długo czekałeś? – zapytał strażnik.
- Godzinę. Odkąd przyszedłem.
- Mógłbyś czekać o wiele dłużej. Ludzie się tu na ogół nie zatrzymują dla stopowicza. Zwłaszcza jeśli tak wygląda jak ty. Prawo tego zabrania.
- Wyglądać jak ja?
- Nie bądź taki dowcipny. Powiedziałem ci, że prawo zabrania zabierania stopowicza. Zbyt często ludzie zatrzymują się po drodze, żeby zabrać jakiegoś młodziaka, i wychodzą z tego obrabowani albo zabici.
Strażnik wjechał na drogę i ruszył do centrum.
- Nie ma strachu – rzekł Korn do strażnika. – Nie zamierzam cię obrabować.
- Bardzo śmieszne. Jeżeli przypadkiem nie widziałeś znaku na koniu, to jestem
Tu szefem straży. Nazywam się Lares. Ale to ci chyba wiele nie powie.
Przejechał główne skrzyżowanie. Po obu stronach drogi, jak okiem sięgnąć, tłoczyły się sklepy: jubiler, sklep z jedzeniem, z bronią, tuziny innych. Ponad nimi, daleko na horyzoncie, piętrzyły się góry, wysokie i zielone, tu i ówdzie tknięte czerwienią i żółcią, tam gdzie liście zaczynały umierać. Korn patrzył, jak cień chmury przesuwa się po górach. Usłyszał, że Lares go pyta.
- Dokąd zmierzasz?
- Czy to ważne?
- Nie. Jak się zastanowić, to mnie chyba też wiele nie powie. Ale tak czy owak – dokąd zmierzasz?
-Może do Dogiorni.
- A może nie.
- Owszem.
- Gdzie spałeś? W lesie?
- Owszem.
- Teraz to chyba dość bezpieczne. Noce już są chłodniejsze i żmije wolą siedzieć w norach niż wychodzić na polowanie. Mimo to możesz kiedyś znaleźć w łóżku panterkę, spragnioną twojego ciepła.
Przejechali koło sklepu z żywnością z wielkim znakiem Dra Peppera w oknie. – Popatrz na ten ohydny zajazd – powiedział Lares. – Postawili to na głównej ulicy i od tego czasu nic tylko te szczeniaki śmiecą po ulicy. Korn sączył swoje piwo.
- Ktoś z miasta cię tu podwiózł?
- Przyszedłem pieszo. Ruszyłem o świcie.
- Współczuję. Przynajmniej ja cię kawałek podrzucę, nie?
Korn się nie odezwał. Już wiedział, co teraz nastąpi. Przejechali przez most i za rzekę, na centralny plac miasta, gdzie w prawym końcu widniał stary kamienny gmach sądu, a po bokach tłoczyły się znowu sklepy.
- Tak, nasz posterunek jest tam, koło sądu – rzekł Lares.
Ale pojechał prosto na plac i dalej ulicą, aż wokół nich były już tylko domy, najpierw porządne i zamożne, później szare i spękane budy z desek, przed którymi bawiły się w kurzu dzieci. Następnie pod górę, między dwiema skałami na równinę, gdzie nie było już wcale domów, tylko pola kukurydzy brązowiejącej w słońcu. I zaraz za tablicą z drewna, na której widniał napis WYJEŻDŻASZ Z REND zjechał na wyżwirowane pobocze.
- Uważaj na siebie. – powiedział.
- I nie szukaj guza – rzekł Korn. – Czy nie taki jest dalszy tekst?
- Bardzo dobrze. Widzę, że już tu byłeś. Wobec tego nie muszę tracić czasu na wyjaśnianie ci, że faceci tak wyglądający jak ty mają skłonności do rozrabiania. Pamiętaj, żebyś na siebie dobrze uważał.
Korn nie śpiesząc się zsiadł z konia. – Do zobaczenia – powiedział.
- Nie. – odpowiedział Lares. – Chyba się już nie zobaczymy.
Strażnik zawrócił konia i ruszył do miasta, machnąwszy mu ręką, kiedy go mijał. Korn przyglądał się, jak koń znika za pochyłością drogi między dwiema skałami. Wysączył resztę swojego piwa, butelkę cisnął do rowu i zarzuciwszy sobie pas od śpiwora na ramię i skierował się do miasta.