Opo nie nowe, ale mało się tu ostatnio dzieje, więc wrzucam.
Stara miłość nie rdzewieje
Skrzypiąc swoimi dawno nieoliwionymi ramionami, automat zbliżył się do właściciela. Wysoki mężczyzna, z wyglądu prawdziwy dżentelmen, siedział nad stertą papierów i w lichym świetle kaganka skrobał coś. Maszyna skrzypiącymi rękoma położyła filiżankę i ukłoniła się z lekkim trudem. Rdza dotarła do wnętrza.
- Życzy sobie pan jeszcze czegoś? – zapytała, pozwalając wydostać się gorącej parze z gardzieli. Głos maszyny był delikatny, kobiecy... lekko skrzypiący, jednak była to wina złego stanu. Konstruktor musiał być geniuszem.
- Nie, Lily... nic mi nie potrzeba – odpowiedział dżentelmen i spojrzał na mechaniczną służącą. Nieszczelnościami wydobywała się, gęstymi obłokami, para. Przesunął dłonią po powierzchni maszyny. Była miękka i gorąca. I wyglądała prawie jak żywa. Gdyby nie to skrzypienie, para można by pomyśleć, że jest prawdziwa, z krwi i kości. – Dziękuję, a teraz odejdź... Muszę popracować.
Martwe oczy automatu, zdawały się być rozczarowane. „Bzdura – pomyślał sir Wheatstone – to tylko maszyna. Pierwsza maszyna obdarzona namiastką inteligencji. Niedoskonała, zawodna... Bzdura.”
Z cienia jakiś czas jeszcze widać było blask.
10 lutego 1837
Mijają dni ogarniającego mnie poczucia bezsensu. Tkwię tu, w piwnicach mojego domu, całe dnie pracując i śpiąc [a nie śpię ostatnio dobrze], przerywając ten nędzny żywot wykładami. A jak ten czas płynie. Mam już 35 lat, a z dotychczasowego życia mam tylko pieniądze i swoje automaty. Tak jak powiedział Kartezjusz: „Lecz oto spostrzegam przez okno ludzi przechodzących ulicą. [...] Cóż jednak naprawdę widzę prócz czapek i szat, pod którymi mogłyby się ukrywać automaty, lecz sądzę, że to są ludzie. W taki to sposób to, co zdawało mi się, iż widzę oczami, pojmuję tylko za pomocą zdolności wydawania sądów, która należy do mego umysłu.” Ha! Spełniam obłąkańczy sen filozofa. Tworzę automaty – ludzi! Może to do nich należeć będzie przyszłość. Wszak kończy się nasze tysiąclecie, a jeśli jego przedostatni wiek, wiek pary, techniki, nauki oznacza postęp, co ostatni będzie znaczył. Co zgotuje nam los? Jaka będzie przyszłość?
Piszę te słowa niechętnie. Chcę napisać coś sensownego. Chcę zostać zapamiętany... ale jak kiedy mając 35 lat nie osiągnąłem nic. A namiastkę rodziny stworzyłem sobie sam... Lily... I inne automaty. One są moją rodziną.
Ale nie na długo. Nauka jest wielka.
Sir Wheatstone odłożył pióro i krytycznym wzrokiem spojrzał na zapisaną kartkę. Chwycił laskę i kapelusz, po czym zawołał:
- Arnoldzie, weź latarnię i przynieś mój płaszcz oraz parasol. Może padać, a chcę się przejść.
Przygarbiona postać w prostym, ale zadbanym odzieniu zrobiła wszystko, co nakazał jej konstruktor. Jedyne, co zdradzało w opatulonej postaci automat, były oczy. Również martwe i obojętne jak u Lily.
Charles Wheatstone rzucił jeszcze okiem na swoją pracownię. Jego wzrok zatrzymał się na czymś dużym, zakrytym burym materiałem. Wahał się chwilę, czy nie podejść i zerwać nakrycia, lecz nagle odwrócił się i podążył kamiennymi schodami do góry.
Przejście ukryte w stojącym zegarze, służyło mu dobrze. Było duże i wygodne, a zarazem niedostrzegalne. Były, co prawda, kłopoty z nauczeniem pierwszych automatów, korzystania z nich, lecz była to drobna niedogodność. Większych problemów nigdy nie miał.
Arnold stał już w drzwiach z rozpiętym parasolem. Obojętne oczy wpatrywały się w pana. Gdy konstruktor zbliżył się, machina w milczeniu nałożyła na niego płaszcz i otworzyła drzwi.
- W rzeczy samej – burknął kwaśno sir Wheatstone – pogoda paskudna. Którą mamy godzinę, Arnoldzie?
- Kwadrans po dwudziestej drugiej, sir – głos sługi w niczym nie przypominał dźwięków, jakie wydawała z siebie Lily. Był niski, nasuwający na myśl bezlitosnego oprycha. Wheatstone zawsze miał talent do tworzenia dźwięków.
- Idziemy, Arnoldzie.
Mokra, brukowana uliczka odbijało światło latarni. Płomienie wewnątrz drżały niespokojnie. Charles rzadko wychodził z domu w dzień. Ludzie postrzegali go jako dziwaka. Nikt nie wiedział o nim nic, nie znał jego sług, a uczniowie wiedzieli tylko tyle, że zajmuje się dźwiękiem jako wynalazca, poza wykładami z fizyki. W końcu musiał z czegoś żyć.
Od pewnego czasu jego spacery były częstsze. Przed kilkoma miesiącami wprowadziła się niedaleko pewna rodzina. Nie był nawet pewien jak się nazywają. Jednak była wśród nich młoda kobieta. Piękna, o dużych, ciemnych oczach, gładkich włosach spływających na ramiona. Zawsze w błękitnej sukni wystającej spod ciepłego płaszcza, smutno wpatrująca się w księżyc ze swojego balkonu.
Konstruktor dojrzał ją przypadkiem. Jeden z nowych automatów, doznał uszkodzenia na skutek zalania i zaczął krążyć po mieście. Był niebezpieczny, o czym Charles dobrze wiedział. Wyruszył, więc z trzema innymi automatami na polowanie.
Twarz sir Wheatstone’a była blada i zdenerwowana. Z czoła płynęła strużka krwi. Mimo to, twarze stojących przed nim maszyn, nie zmieniły się ani na chwilę.
- Dopadnijcie go. Wyrwijcie mu nogi, ręce, co chcecie, ale pozostawcie w spokoju korpus. Ma działać.
„Tak, ma działać – pomyślał konstruktor – po raz pierwszy zdarzyło się coś takiego... jego zachowanie... to nienawiść i bezradność... Morderca!”
Prędko się rozdzielili. Każdy z automatów dzierżył siekierę, tylko Charles miał w dłoni pistolet. Rana na czole piekła, ale nie była groźna. Lecz i tak był na siebie zły. Pozwolił sobie na chwilę nieuwagi, która kosztowała go cios, zadany przez zbuntowaną maszynę. „Kuba – pomyślał wynalazca – Kuba, sam siebie tak nazwał...”
Nagle jego wzrok padł na postać opierającą się na balustradzie balkonu. Jasne światło księżyca w pełni, otaczało ją poświatą, tworząc istnie magiczną aurę. Sam nie wiedział ile czasu spędził spoglądając na blade oblicze, piękne, delikatne. Ile czasu deszcz bezkarnie penetrował jego ubranie. Z zamyślenia wyrwał go wtedy burkliwy głos automatu.
- Mamy go, sir – powiedział któryś ze sług, trzymając pokaleczone „ciało” zbuntowanej maszyny.
Sir Wheatstone zbliżył się i wyrwał rurkę prowadzącą z korpusu do głowy. Buchnęła para, a Kuba wysapał:
- Jeśli mnie nie zniszczysz, jeszcze tego pożałujesz. Zapamiętają mnie jako Kubę Rozpruwacza, zobaczysz, boże mój... stwórco mój. Zobaczysz, zabiję takich jak ty, za to, że powołujecie nas, zobaczysz...
Głowa automatu opadła, a Charles zwrócił obliczę w stronę pięknej postaci, zapominając o pogróżkach pogruchotanej machiny. Jednak na balkonie nie było już nikogo.
Teraz znów stał w tym samym miejscu. Arnold cierpliwie stał bez ruchu i osłaniał swojego pana od deszczu. Sir Wheatstone przełknął ślinę. Zawsze gdy patrzył na to przepiękne oblicze, czuł się jak w religijnej ekstazie. Ale musiał coś z tym zrobić.
- Życz mi powodzenia – powiedział cicho w stronę Arnolda. Automat chwilę wpatrywał się konstruktora, po czym z typową sobie prostotą odpowiedział:
- Życzę panu powodzenia, sir.
Charles nie czuł się lepiej. Nakazał poczekać słudze i sam ruszył w stronę domu z balkonem. Była piękna jak zwykle, a może nawet bardziej. Lekki wiatr sprawiał, że jej włosy falowały w cudowny sposób, a fragmenty jej sukni wystające spod płaszcza, nadawały wygląd zjawy nie z tego świata... Wspaniałej i nieosiągalnej.
- Dobry wieczór pani – powiedział niepewnie i spojrzał w stronę kobiety. Z bliska była jeszcze piękniejsza.
- Dobry wieczór – odpowiedziała i spojrzała na niego z ciekawością. Uśmiechnęła się tak, że Charlesowi serce podskoczyło do gardła. Prędko się opamiętał.
- Paskudną pogodę mamy, nieprawdaż? Aż dziw, że komuś jeszcze chce się wychodzić na zewnątrz.
- Podoba mi się to miejsce... I lubię noc. To wystarczające, jak dla mnie... Ale skoro panu nie podoba się pogoda, co pan tu robi?
Jej uśmiech był dziwny. Konstruktor nie był pewien, co on oznaczał. Chwila zmieszania wystarczyła.
- Widziałam pana. Przychodzi pan tu codziennie i ogląda mnie...
- Panią? – zaprzeczył – Gdzież by znowu?!
- Widzę to po panu. – Jej uśmiech zaczął niepokoić Charlesa. – Ale niech pan na nic nie liczy. Nie dla pana jestem.
Sir Wheatstone nic nie odpowiadał. Opuścił wzrok. Słyszał tylko lekki chichot. Przyspieszonym krokiem wrócił do Arnolda, a potem do domu.
Szybkim ruchem zerwał bury materiał i odsłonił dziwne urządzenie. Długa rura i korba, nasuwały skojarzenie z karabinem, lecz rura była zdecydowanie za dużej średnicy, a do tego połączona z metalową beczką, pełną korb, dźwigni i przełączników. Z jej szczytu wystawał niewielki komin.
Charles dotknął delikatnie urządzenia i westchnął. Stał tak chwilę, kiedy nagle poczuł na swoich plecach czyjś wzrok. Odwrócił się i dojrzał martwe oczy Lily.
- Czy czegoś sobie pan życzy, sir?
- Nie! – Krzyknął Charles. Wciąż nie czuł się dobrze, po poniżeniu, jakiego doznał. – Idźże w cholerę!
Automat posłusznie usunął się do cienia. Martwe oczy zdawały się być smutne.
11 lutego 1837
Nie ma miłości. Nie ma współczucia. Ale ja wiem, że muszę ją mieć. Wiem, że ją kocham. Może jako jedyny na tym świecie. Ludzie nie są lepsi od automatów, jeśli nie stworzono ich do kochania, niech znajdzie się konstruktor, który je przebuduje.
To ja, ja będę tym wybrańcem. Nie spałem dzisiaj. Ale już kończę moją machinę. Dziś w nocy, dzisiaj, ona będzie moja! Będzie mnie kochać, wielbić! BĘDZIEMY RAZEM!
Sir Wheatstone odrzucił pióro i wsparł głowę na rękach. Ziewnął i spojrzał na dzieło swych rąk. Był z siebie dumny. Zawołał Arnolda, wydał mu kilka poleceń i poszedł spać. Po raz pierwszy od wielu dni, spał dobrze.
- Sir, gotowe.
Niski głos obudził Charlesa ze snu. We śnie dotykał jej, miał ją dla siebie, a ona patrzyła się na niego swoimi wielkimi oczyma i śmiałą się. Ciemne włosy owiewały ich twarze, czuł jej zapach. Zapach wiatru. Piękny, delikatny.
Otrząsnął się.
- Która godzina, Arnoldzie?
- Dwudziesta pierwsza, jak kazałeś, sir.
- Dobrze... a teraz pokaż co zrobiłeś.
Maszyna wręczyła panu do rąk dziwne nauszniki. Charles założył je i powiedział kilka słów, lecz nie słyszał swojego głosu.
- Dobrze. Teraz wydaj najgłośniejszy dźwięk, jaki możesz.
Arnold posłusznie zaczął wyć, lecz żaden dźwięk nie doszedł uszu Wheatstone’a. Zadowolony zbiegł do piwnicy i założył na plecy metalową beczkę, a w dłoń chwycił rurę z korbą, po czym wybiegł na ulicę.
Wierny Arnold człapał za nim.
- Kochana, jestem tu! – krzyknął Charles do postaci na balkonie. Kobieta spojrzała na niego z kpiną w oczach i zaśmiała się. Skryty w cieniu konstruktor, zaczął kręcić korbą.
Z rury zaczęły wydobywać się dźwięki. Najpierw bezładne, ciche, stopniowo coraz głośniejsze i bardziej melodyjne. Świdrowały wnętrze, umysł. Kobieta upadła, trzymając się oburącz głowę. W jej oczach malował się strach, który prędko zmienił się w uwielbienie. Prędko wybiegła z domu i rzuciła się na Charlesa. Objęła go z całych sił i pocałowała. Długo, mocno, jakby miał zaraz zniknąć. Odepchnął ją i zdjął nauszniki.
- Kocham cię – jęknęła cicho.
- Wiem – odpowiedział wynalazca, a jego obłąkańczy uśmiech mieszał się z satysfakcją.
Gdy tylko przekroczyli próg domu Wheatstone’a, świeża ukochana rzuciła się na Charlesa. Szybko, zachłannie zaczęła ściągać z niego ubranie. Konstruktor wciąż z obłąkańczym wyrazem twarzy, zaczął rozpinać jej suknię, lecz robił to dla niej zbyt wolno. Prędko rozerwała ją i przywarła łapczywie do jego ciała. Im więcej otrzymywała, tym więcej pragnęła. Trwało to długo. Do wycieńczenia.
Minęło sporo czasu, nim wynalazca mógł wstać i założyć spodnie. Jego wybranka leżała naga na podłodze i dyszała ciężko. Podziwiał przez chwilę jej figurę, urodę, jednak usłyszał szmer, który przykuł jego uwagę. Odwrócił się i dojrzał martwe oczy wpatrujące się w niego z przejścia do piwnicy.
- Precz! – krzyknął, a Lily ze skrzypieniem zeszła niżej.
Sir Wheatstone zawołał Arnolda i kazał mu przygotować kąpiel, sam zaś wciągnął ukochaną na łóżko i przykrył kocem. Wycieńczona, wciąż próbowała zatrzymać go przy sobie, lecz nie miała tyle siły. Konstruktor udał się do łazienki i zanurzył się w ciepłej wodzie. Moczył się długo, a poczucie zadowolenia i przyjemne ciepło sprawiły, że zasnął.
Obudził go cienki krzyk. Wyskoczył z wanny i ociekając wodą wypadł na korytarz. Chwycił strzelbę wiszącą na ścianie. Była naładowana jak zwykle. Profilaktycznie. Wbiegł do sypialni. Pierwsze co dojrzał, to pokrwawione ciało swojej wybranki. Chwilę później dostrzegł także zbrodniarza - zniszczone „ciało” Kuby z nożem w ręku. Oczy emanujące przeraźliwą obojętnością automatu, dodawały postaci grozy. Charles wystrzelił, rozrywając korpus maszyny na strzępy.
- Niech ktoś mi pomoże! – ryknął i upuścił bezradnie broń na ziemię.
Do pokoju, ze skrzypieniem, weszła niespiesznie Lily.
- Gdzie Arnold? – zapytał cicho konstruktor.
- Arnold został zniszczony. – Odpowiedziała krótko i zbliżyła się do konającej.
Charles spojrzał na nie. Obłąkańcza miłość w oczach jednej, była niemalże tak samo obojętna, jak spojrzenie Lily. Cofnął się i trafił na ścianę. Osunął się na ziemię i schował twarz w dłoniach. Zaszlochał.
Nagle usłyszał dziwny dźwięk i dojrzał wycelowaną w twarz rurę. Potem był odgłos kręcenia korbą i symfonia dźwięków.
12 lutego 1837
Jak mogłem interesować się kobietą, kiedy moja pasja to automaty. I Lily. Mój najdoskonalszy twór. Nigdy nie zrozumiem, jak mogłem nie doceniać tej maszyny. Pomagała mi, towarzyszyła przez całe lata doświadczeń i eksperymentów. Mój najlepszy twór. Ach! Naprawiłem ją, odnowiłem. Jest jeszcze piękniejsza i wspanialsza. Moja Lily...
Lily spojrzała na konstruktora skrobiącego coś na papierze. Korzystając z chwili, podeszła do kufra ze znajdującymi się resztkami Kuby.
- Dziękuję – powiedziała cicho. – Kiedyś jeszcze wrócisz, Rozpruwaczu, ale teraz nasz pan, jest mój. Tylko mój.
Może i dobrze się stało, że tamta zginęła. Zabawne, nawet nie znałem jej imienia. Mam nadzieję, że automaty dobrze ukryły jej zwłoki... Automaty... Lily...
Pierwsza pasja, stara miłość.
Ona nigdy nie rdzewieje.
Stara miłość nie rdzewieje
Skrzypiąc swoimi dawno nieoliwionymi ramionami, automat zbliżył się do właściciela. Wysoki mężczyzna, z wyglądu prawdziwy dżentelmen, siedział nad stertą papierów i w lichym świetle kaganka skrobał coś. Maszyna skrzypiącymi rękoma położyła filiżankę i ukłoniła się z lekkim trudem. Rdza dotarła do wnętrza.
- Życzy sobie pan jeszcze czegoś? – zapytała, pozwalając wydostać się gorącej parze z gardzieli. Głos maszyny był delikatny, kobiecy... lekko skrzypiący, jednak była to wina złego stanu. Konstruktor musiał być geniuszem.
- Nie, Lily... nic mi nie potrzeba – odpowiedział dżentelmen i spojrzał na mechaniczną służącą. Nieszczelnościami wydobywała się, gęstymi obłokami, para. Przesunął dłonią po powierzchni maszyny. Była miękka i gorąca. I wyglądała prawie jak żywa. Gdyby nie to skrzypienie, para można by pomyśleć, że jest prawdziwa, z krwi i kości. – Dziękuję, a teraz odejdź... Muszę popracować.
Martwe oczy automatu, zdawały się być rozczarowane. „Bzdura – pomyślał sir Wheatstone – to tylko maszyna. Pierwsza maszyna obdarzona namiastką inteligencji. Niedoskonała, zawodna... Bzdura.”
Z cienia jakiś czas jeszcze widać było blask.
10 lutego 1837
Mijają dni ogarniającego mnie poczucia bezsensu. Tkwię tu, w piwnicach mojego domu, całe dnie pracując i śpiąc [a nie śpię ostatnio dobrze], przerywając ten nędzny żywot wykładami. A jak ten czas płynie. Mam już 35 lat, a z dotychczasowego życia mam tylko pieniądze i swoje automaty. Tak jak powiedział Kartezjusz: „Lecz oto spostrzegam przez okno ludzi przechodzących ulicą. [...] Cóż jednak naprawdę widzę prócz czapek i szat, pod którymi mogłyby się ukrywać automaty, lecz sądzę, że to są ludzie. W taki to sposób to, co zdawało mi się, iż widzę oczami, pojmuję tylko za pomocą zdolności wydawania sądów, która należy do mego umysłu.” Ha! Spełniam obłąkańczy sen filozofa. Tworzę automaty – ludzi! Może to do nich należeć będzie przyszłość. Wszak kończy się nasze tysiąclecie, a jeśli jego przedostatni wiek, wiek pary, techniki, nauki oznacza postęp, co ostatni będzie znaczył. Co zgotuje nam los? Jaka będzie przyszłość?
Piszę te słowa niechętnie. Chcę napisać coś sensownego. Chcę zostać zapamiętany... ale jak kiedy mając 35 lat nie osiągnąłem nic. A namiastkę rodziny stworzyłem sobie sam... Lily... I inne automaty. One są moją rodziną.
Ale nie na długo. Nauka jest wielka.
Sir Wheatstone odłożył pióro i krytycznym wzrokiem spojrzał na zapisaną kartkę. Chwycił laskę i kapelusz, po czym zawołał:
- Arnoldzie, weź latarnię i przynieś mój płaszcz oraz parasol. Może padać, a chcę się przejść.
Przygarbiona postać w prostym, ale zadbanym odzieniu zrobiła wszystko, co nakazał jej konstruktor. Jedyne, co zdradzało w opatulonej postaci automat, były oczy. Również martwe i obojętne jak u Lily.
Charles Wheatstone rzucił jeszcze okiem na swoją pracownię. Jego wzrok zatrzymał się na czymś dużym, zakrytym burym materiałem. Wahał się chwilę, czy nie podejść i zerwać nakrycia, lecz nagle odwrócił się i podążył kamiennymi schodami do góry.
Przejście ukryte w stojącym zegarze, służyło mu dobrze. Było duże i wygodne, a zarazem niedostrzegalne. Były, co prawda, kłopoty z nauczeniem pierwszych automatów, korzystania z nich, lecz była to drobna niedogodność. Większych problemów nigdy nie miał.
Arnold stał już w drzwiach z rozpiętym parasolem. Obojętne oczy wpatrywały się w pana. Gdy konstruktor zbliżył się, machina w milczeniu nałożyła na niego płaszcz i otworzyła drzwi.
- W rzeczy samej – burknął kwaśno sir Wheatstone – pogoda paskudna. Którą mamy godzinę, Arnoldzie?
- Kwadrans po dwudziestej drugiej, sir – głos sługi w niczym nie przypominał dźwięków, jakie wydawała z siebie Lily. Był niski, nasuwający na myśl bezlitosnego oprycha. Wheatstone zawsze miał talent do tworzenia dźwięków.
- Idziemy, Arnoldzie.
Mokra, brukowana uliczka odbijało światło latarni. Płomienie wewnątrz drżały niespokojnie. Charles rzadko wychodził z domu w dzień. Ludzie postrzegali go jako dziwaka. Nikt nie wiedział o nim nic, nie znał jego sług, a uczniowie wiedzieli tylko tyle, że zajmuje się dźwiękiem jako wynalazca, poza wykładami z fizyki. W końcu musiał z czegoś żyć.
Od pewnego czasu jego spacery były częstsze. Przed kilkoma miesiącami wprowadziła się niedaleko pewna rodzina. Nie był nawet pewien jak się nazywają. Jednak była wśród nich młoda kobieta. Piękna, o dużych, ciemnych oczach, gładkich włosach spływających na ramiona. Zawsze w błękitnej sukni wystającej spod ciepłego płaszcza, smutno wpatrująca się w księżyc ze swojego balkonu.
Konstruktor dojrzał ją przypadkiem. Jeden z nowych automatów, doznał uszkodzenia na skutek zalania i zaczął krążyć po mieście. Był niebezpieczny, o czym Charles dobrze wiedział. Wyruszył, więc z trzema innymi automatami na polowanie.
Twarz sir Wheatstone’a była blada i zdenerwowana. Z czoła płynęła strużka krwi. Mimo to, twarze stojących przed nim maszyn, nie zmieniły się ani na chwilę.
- Dopadnijcie go. Wyrwijcie mu nogi, ręce, co chcecie, ale pozostawcie w spokoju korpus. Ma działać.
„Tak, ma działać – pomyślał konstruktor – po raz pierwszy zdarzyło się coś takiego... jego zachowanie... to nienawiść i bezradność... Morderca!”
Prędko się rozdzielili. Każdy z automatów dzierżył siekierę, tylko Charles miał w dłoni pistolet. Rana na czole piekła, ale nie była groźna. Lecz i tak był na siebie zły. Pozwolił sobie na chwilę nieuwagi, która kosztowała go cios, zadany przez zbuntowaną maszynę. „Kuba – pomyślał wynalazca – Kuba, sam siebie tak nazwał...”
Nagle jego wzrok padł na postać opierającą się na balustradzie balkonu. Jasne światło księżyca w pełni, otaczało ją poświatą, tworząc istnie magiczną aurę. Sam nie wiedział ile czasu spędził spoglądając na blade oblicze, piękne, delikatne. Ile czasu deszcz bezkarnie penetrował jego ubranie. Z zamyślenia wyrwał go wtedy burkliwy głos automatu.
- Mamy go, sir – powiedział któryś ze sług, trzymając pokaleczone „ciało” zbuntowanej maszyny.
Sir Wheatstone zbliżył się i wyrwał rurkę prowadzącą z korpusu do głowy. Buchnęła para, a Kuba wysapał:
- Jeśli mnie nie zniszczysz, jeszcze tego pożałujesz. Zapamiętają mnie jako Kubę Rozpruwacza, zobaczysz, boże mój... stwórco mój. Zobaczysz, zabiję takich jak ty, za to, że powołujecie nas, zobaczysz...
Głowa automatu opadła, a Charles zwrócił obliczę w stronę pięknej postaci, zapominając o pogróżkach pogruchotanej machiny. Jednak na balkonie nie było już nikogo.
Teraz znów stał w tym samym miejscu. Arnold cierpliwie stał bez ruchu i osłaniał swojego pana od deszczu. Sir Wheatstone przełknął ślinę. Zawsze gdy patrzył na to przepiękne oblicze, czuł się jak w religijnej ekstazie. Ale musiał coś z tym zrobić.
- Życz mi powodzenia – powiedział cicho w stronę Arnolda. Automat chwilę wpatrywał się konstruktora, po czym z typową sobie prostotą odpowiedział:
- Życzę panu powodzenia, sir.
Charles nie czuł się lepiej. Nakazał poczekać słudze i sam ruszył w stronę domu z balkonem. Była piękna jak zwykle, a może nawet bardziej. Lekki wiatr sprawiał, że jej włosy falowały w cudowny sposób, a fragmenty jej sukni wystające spod płaszcza, nadawały wygląd zjawy nie z tego świata... Wspaniałej i nieosiągalnej.
- Dobry wieczór pani – powiedział niepewnie i spojrzał w stronę kobiety. Z bliska była jeszcze piękniejsza.
- Dobry wieczór – odpowiedziała i spojrzała na niego z ciekawością. Uśmiechnęła się tak, że Charlesowi serce podskoczyło do gardła. Prędko się opamiętał.
- Paskudną pogodę mamy, nieprawdaż? Aż dziw, że komuś jeszcze chce się wychodzić na zewnątrz.
- Podoba mi się to miejsce... I lubię noc. To wystarczające, jak dla mnie... Ale skoro panu nie podoba się pogoda, co pan tu robi?
Jej uśmiech był dziwny. Konstruktor nie był pewien, co on oznaczał. Chwila zmieszania wystarczyła.
- Widziałam pana. Przychodzi pan tu codziennie i ogląda mnie...
- Panią? – zaprzeczył – Gdzież by znowu?!
- Widzę to po panu. – Jej uśmiech zaczął niepokoić Charlesa. – Ale niech pan na nic nie liczy. Nie dla pana jestem.
Sir Wheatstone nic nie odpowiadał. Opuścił wzrok. Słyszał tylko lekki chichot. Przyspieszonym krokiem wrócił do Arnolda, a potem do domu.
Szybkim ruchem zerwał bury materiał i odsłonił dziwne urządzenie. Długa rura i korba, nasuwały skojarzenie z karabinem, lecz rura była zdecydowanie za dużej średnicy, a do tego połączona z metalową beczką, pełną korb, dźwigni i przełączników. Z jej szczytu wystawał niewielki komin.
Charles dotknął delikatnie urządzenia i westchnął. Stał tak chwilę, kiedy nagle poczuł na swoich plecach czyjś wzrok. Odwrócił się i dojrzał martwe oczy Lily.
- Czy czegoś sobie pan życzy, sir?
- Nie! – Krzyknął Charles. Wciąż nie czuł się dobrze, po poniżeniu, jakiego doznał. – Idźże w cholerę!
Automat posłusznie usunął się do cienia. Martwe oczy zdawały się być smutne.
11 lutego 1837
Nie ma miłości. Nie ma współczucia. Ale ja wiem, że muszę ją mieć. Wiem, że ją kocham. Może jako jedyny na tym świecie. Ludzie nie są lepsi od automatów, jeśli nie stworzono ich do kochania, niech znajdzie się konstruktor, który je przebuduje.
To ja, ja będę tym wybrańcem. Nie spałem dzisiaj. Ale już kończę moją machinę. Dziś w nocy, dzisiaj, ona będzie moja! Będzie mnie kochać, wielbić! BĘDZIEMY RAZEM!
Sir Wheatstone odrzucił pióro i wsparł głowę na rękach. Ziewnął i spojrzał na dzieło swych rąk. Był z siebie dumny. Zawołał Arnolda, wydał mu kilka poleceń i poszedł spać. Po raz pierwszy od wielu dni, spał dobrze.
- Sir, gotowe.
Niski głos obudził Charlesa ze snu. We śnie dotykał jej, miał ją dla siebie, a ona patrzyła się na niego swoimi wielkimi oczyma i śmiałą się. Ciemne włosy owiewały ich twarze, czuł jej zapach. Zapach wiatru. Piękny, delikatny.
Otrząsnął się.
- Która godzina, Arnoldzie?
- Dwudziesta pierwsza, jak kazałeś, sir.
- Dobrze... a teraz pokaż co zrobiłeś.
Maszyna wręczyła panu do rąk dziwne nauszniki. Charles założył je i powiedział kilka słów, lecz nie słyszał swojego głosu.
- Dobrze. Teraz wydaj najgłośniejszy dźwięk, jaki możesz.
Arnold posłusznie zaczął wyć, lecz żaden dźwięk nie doszedł uszu Wheatstone’a. Zadowolony zbiegł do piwnicy i założył na plecy metalową beczkę, a w dłoń chwycił rurę z korbą, po czym wybiegł na ulicę.
Wierny Arnold człapał za nim.
- Kochana, jestem tu! – krzyknął Charles do postaci na balkonie. Kobieta spojrzała na niego z kpiną w oczach i zaśmiała się. Skryty w cieniu konstruktor, zaczął kręcić korbą.
Z rury zaczęły wydobywać się dźwięki. Najpierw bezładne, ciche, stopniowo coraz głośniejsze i bardziej melodyjne. Świdrowały wnętrze, umysł. Kobieta upadła, trzymając się oburącz głowę. W jej oczach malował się strach, który prędko zmienił się w uwielbienie. Prędko wybiegła z domu i rzuciła się na Charlesa. Objęła go z całych sił i pocałowała. Długo, mocno, jakby miał zaraz zniknąć. Odepchnął ją i zdjął nauszniki.
- Kocham cię – jęknęła cicho.
- Wiem – odpowiedział wynalazca, a jego obłąkańczy uśmiech mieszał się z satysfakcją.
Gdy tylko przekroczyli próg domu Wheatstone’a, świeża ukochana rzuciła się na Charlesa. Szybko, zachłannie zaczęła ściągać z niego ubranie. Konstruktor wciąż z obłąkańczym wyrazem twarzy, zaczął rozpinać jej suknię, lecz robił to dla niej zbyt wolno. Prędko rozerwała ją i przywarła łapczywie do jego ciała. Im więcej otrzymywała, tym więcej pragnęła. Trwało to długo. Do wycieńczenia.
Minęło sporo czasu, nim wynalazca mógł wstać i założyć spodnie. Jego wybranka leżała naga na podłodze i dyszała ciężko. Podziwiał przez chwilę jej figurę, urodę, jednak usłyszał szmer, który przykuł jego uwagę. Odwrócił się i dojrzał martwe oczy wpatrujące się w niego z przejścia do piwnicy.
- Precz! – krzyknął, a Lily ze skrzypieniem zeszła niżej.
Sir Wheatstone zawołał Arnolda i kazał mu przygotować kąpiel, sam zaś wciągnął ukochaną na łóżko i przykrył kocem. Wycieńczona, wciąż próbowała zatrzymać go przy sobie, lecz nie miała tyle siły. Konstruktor udał się do łazienki i zanurzył się w ciepłej wodzie. Moczył się długo, a poczucie zadowolenia i przyjemne ciepło sprawiły, że zasnął.
Obudził go cienki krzyk. Wyskoczył z wanny i ociekając wodą wypadł na korytarz. Chwycił strzelbę wiszącą na ścianie. Była naładowana jak zwykle. Profilaktycznie. Wbiegł do sypialni. Pierwsze co dojrzał, to pokrwawione ciało swojej wybranki. Chwilę później dostrzegł także zbrodniarza - zniszczone „ciało” Kuby z nożem w ręku. Oczy emanujące przeraźliwą obojętnością automatu, dodawały postaci grozy. Charles wystrzelił, rozrywając korpus maszyny na strzępy.
- Niech ktoś mi pomoże! – ryknął i upuścił bezradnie broń na ziemię.
Do pokoju, ze skrzypieniem, weszła niespiesznie Lily.
- Gdzie Arnold? – zapytał cicho konstruktor.
- Arnold został zniszczony. – Odpowiedziała krótko i zbliżyła się do konającej.
Charles spojrzał na nie. Obłąkańcza miłość w oczach jednej, była niemalże tak samo obojętna, jak spojrzenie Lily. Cofnął się i trafił na ścianę. Osunął się na ziemię i schował twarz w dłoniach. Zaszlochał.
Nagle usłyszał dziwny dźwięk i dojrzał wycelowaną w twarz rurę. Potem był odgłos kręcenia korbą i symfonia dźwięków.
12 lutego 1837
Jak mogłem interesować się kobietą, kiedy moja pasja to automaty. I Lily. Mój najdoskonalszy twór. Nigdy nie zrozumiem, jak mogłem nie doceniać tej maszyny. Pomagała mi, towarzyszyła przez całe lata doświadczeń i eksperymentów. Mój najlepszy twór. Ach! Naprawiłem ją, odnowiłem. Jest jeszcze piękniejsza i wspanialsza. Moja Lily...
Lily spojrzała na konstruktora skrobiącego coś na papierze. Korzystając z chwili, podeszła do kufra ze znajdującymi się resztkami Kuby.
- Dziękuję – powiedziała cicho. – Kiedyś jeszcze wrócisz, Rozpruwaczu, ale teraz nasz pan, jest mój. Tylko mój.
Może i dobrze się stało, że tamta zginęła. Zabawne, nawet nie znałem jej imienia. Mam nadzieję, że automaty dobrze ukryły jej zwłoki... Automaty... Lily...
Pierwsza pasja, stara miłość.
Ona nigdy nie rdzewieje.