Reynevan
de Tréville
- Dołączył
- 30.10.2004
- Posty
- 1999
Cóż, znowu po sporej przerwie, w ramach przerwy, coś napisałem
Przygody imć Walwmordę
Jasny poranek obmywał obszarpane kamienice miasta. Wraz z skrzypiącymi drzwiami na ulice wylewali się zwykli, szarzy ludzie, którzy w myśl swoich wielce ważnych interesów spieszyli to do sklepów, to do karczmy, czy poza mury na obładowanych towarem wozach. Nic dziwnego, że nikt nie zwrócił uwagi na leżącego w rowie „jegomościa”. Był to typ nad wszech miar niezwykły, acz o niezwykłości tej poświadczyć dopiero mógł bliższy z nim kontakt. Całe wrażenie psuł niestety odór, jaki od niego bił. Drek Walwmordę. Niegdysiejszy członek gwardii królewskiej, potem osobisty kochanek katowskiego topora, ostatecznie radosny uciekinier na pokładzie jakiejś łajby pełnej wariatów i niemal topielec. Gdy wreszcie dotarł do naszej pięknej mieściny, okazało się że jego towarzysze mieli go już totalnie dosyć. A jako że jedyną metodą na Dreka był alkohol, toteż postawili mu wyjątkowo obfitą porcję spirytusu. Na tyle obfitą, że nawet strażnicy miejscy uznali go za trupa.
- Dobra, trzeba będzie go wyciągnąć a potem gdzieś zakopać... – stwierdził niski głos.
- Jasne, ale ja się go nie tykam. Capi jakimś świństwem...
- Nieżyw i tyle, trupa się boisz?
W odpowiedzi padło tylko prychnięcie.
Dwóch tęgich mężczyzn chwyciło leżącego za nogi.
- Raz... dwa...
- Ekkk!!!
Donośne beknięcie wydobyło się z trzewi Walwmordę.
- Yłeee... tego, wina!
- Te, żyjesz człeku?!
Wymierzony solidny kuksaniec wprost w pośladki Dreka przywrócił mu jako taką trzeźwość.
- Ła! Co wy, kto chce dostać?!
Obróciwszy się na plecy zmierzył lekko zamglonym spojrzeniem stojących nad nim ludzi.
Obaj mieli przyrdzewiałe kolczugi, miecze przypięte do pasa i okrągłe tarcze z wymalowanym jakąś tandetną farbą symbolem miasta. Którego – nie pamiętał.
- Pijus przeklęty, przynajmniej nam roboty oszczędził... – prychnął ten z lewej.
- Ja ci dam ekkk... pijusa!
- Nie stawiaj się, jak chcesz to wciąż możemy cię pochować.
To było dla niego zbyt wiele. Zebrał się w sobie i jakimś cudem usiadł.
- Mnie! Nad wszech miar niepokonanego rycerza naszego ekk... króla!
Na poparcie swych słów zamachnął się ręką, na tyle nieszczęśliwie, że upadł z powrotem na plecy. W ramach uznania posłyszał chichot zbierającej się gawiedzi.
- No ludzie, wynocha mi stąd. Nie ma tu nic ciekawego do oglądania – jeden z gwardzistów zaczął rozpędzać niemały już tłumek.
Drugi chwycił Dreka za ramię i pomógł mu wstać.
- Zaraz złociutki wylądujesz za bramą. Ciesz się że tylko tyle...
- Ja! No ekkk! Królewski...
- Taa... a ja jestem gnomem z dwiema głowami.
Później, wieczorem...
Czy to szczęście, czy spokojna okolica – sam nie wiedział. Czuł jedno – ten cholerny ból łba. Niemniej jednak wciąż był w jednym kawałku. Nie zeżarły go wilki, nie został stratowany przez konie, nawet nie dorwał się do niego jakiś nienormalny alchemik.
- Wody...
Znowu szczęście? Błyskawica przecięła zachmurzone niebo. Polało tak zdrowo, że po chwili upragnionej wody było za dużo. Drek podniósł się z rosnącej szybko kałuży i rozejrzał. Brama miejska – jeszcze otwarta – sterczała w niewielkiej odległości przed nim, ale...
- Ty mi się wydajesz być nietutejszy, hę? – posłyszał za sobą.
Obrócił się szybko i równie szybko dostał w mordę.
- Ty dupowaty gamoniu! Gdzie jest moje złoto?!
- Jakie... Franek?!
- Nie, twoja matka! Złoto!
Niewielkich rozmiarów napastnik zaczął okładać go kijem.
- Franek, przecież mówiłem ci już... – wrzeszczał, starając się uniknąć ciosów
- Złoto, barani łbie!
Nagle dało się posłyszeć głośne okrzyki. Najpierw doleciały ich z traktu, potem te głośniejsze – z miasta.
- Osz ty...
Drek i jego „towarzysz” zamilkli w osłupieniu. Czarna masa ludzi zbliżała się od strony drogi. Nie wyglądało to dobrze. Strażnicy przy bramie zaczęli spędzać ludzi do środka.
- Kto ostatni przy bramie, ten... skóra na kołczany!
Ślizgając się w błocie popędzili co tchu.
- Coście za jedni...
Nic nie odpowiadając wpadli w tłum i wraz z przerażonymi mieszkańcami stłoczyli się na małym placyku za wejściem. Wrota zaskrzypiały i zawarły się z jękiem.
- Sameś skóra...
Następnego dnia... tak... następnego dnia okazało się, że komuś znudził się pokój. Komuś innemu przyszło do głowy, żeby trochę poplądrować, pozabijać i pogwałcić, a jeszcze komuś innemu – sprzedać w sąsiednim mieście trochę płótna. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż...
- ...po raz siódmy od końca zimy! Nudzą się czy co?! Ileż można tłuc w te same gęby?!
Irytacja grubego zarządcy miasta jakby przelatywała przez równie grube mury cytadeli udzielając się wszystkim mieszkańcom.
- Ci kretyni do reszty postradali rozum! Jeden, psia ich mać, bo wszyscy razem więcej nie mają!
Jak zwykle w tej sytuacji ogłoszono mobilizację, znowu na murach stanęli dzielni tragarze, pomagierzy, kuroznawcy, psychopaci z miejskich lochów. Cel był jeden... ZNOWU dać im w dupę. Rozdano łuki, miecze, takie tam sprzęta, a co poniektórym dostały się nawet zbroje.
- Ale wiesz co... jak ostatnio była bitka, to jakiś rudy kretyn wybił mi dwa zęby... teraz to ja go dorwę i uszkodzę mu flaki, a zacznę od łba...
Tymczasem, w – dziwnym trafem – opustoszałej karczmie.
- Słuchaj Franek, złoto...
- Jak wyjdziemy z tego burdelu to ma być.
- Tak... znaczy nie! Ja to załatwię wszystko, wiesz jak jest... ciężkie czasy, teraz mało kto podróżuje sam. Ciężko jest znaleźć dobry towar, wiesz jak jest... poza tym wiesz jak jest... nie ma to tamto, ludzie biedni są, sam wiesz jak jest...
- Drek, jak cię kocham tak cię nienawidzę. Gdyby nie to, żeś mi jak brat był kiedyś, to już sprzedawałbym twoje mięso na targu.
Śmiech Franka zburzył na chwilę harmonię i ład pomieszczenia.
- Gadanie... i tak na mnie sporo zarobiłeś.
- Sporo to nie, ale trochę...
- No, może więcej.
- Tyci...
Smutne spojrzenie błękitnych oczu jego towarzysza sprawiło, że przeszył go dreszcz.
- Powalony z ciebie wampir, wiesz?
- Mój ci jest. – pokiwał głową. – Złoto.
Znowuż tymczasem, w obozie tych złych.
- Dobra, wy idziecie tu, wy tu, a wy tu. Jasne?
- Ehe – chóralna odpowiedź zawisła w powietrzu.
- Tylko nie pomylić, bo będzie jak ostatnio...
-... i wcześniej – ktoś dodał.
Tym razem to milczenie wyraziło aprobatę. Zgraja wyglądających na niezłych przygłupów ludzi opuściła obdarty namiot.
- Nasz wódz wydał rozkazy. Pora przelać ICH krew!
Szaleńcza radość omal nie pozbawiła napastników połowy armii.
Ostatecznie, gdy słońce stwierdziło, że chce poprzyglądać się trochę durnocie co poniektórych istot żywych, jakie w mozolnym trudzie dnia codziennego marnują swoje jestestwo na nieuzasadnione wybuchy agresji wobec niewinnych, rozgoniło chmury i wytężyło swoje potężne oko...
CDN... (jak będzie czas)
Przygody imć Walwmordę
Jasny poranek obmywał obszarpane kamienice miasta. Wraz z skrzypiącymi drzwiami na ulice wylewali się zwykli, szarzy ludzie, którzy w myśl swoich wielce ważnych interesów spieszyli to do sklepów, to do karczmy, czy poza mury na obładowanych towarem wozach. Nic dziwnego, że nikt nie zwrócił uwagi na leżącego w rowie „jegomościa”. Był to typ nad wszech miar niezwykły, acz o niezwykłości tej poświadczyć dopiero mógł bliższy z nim kontakt. Całe wrażenie psuł niestety odór, jaki od niego bił. Drek Walwmordę. Niegdysiejszy członek gwardii królewskiej, potem osobisty kochanek katowskiego topora, ostatecznie radosny uciekinier na pokładzie jakiejś łajby pełnej wariatów i niemal topielec. Gdy wreszcie dotarł do naszej pięknej mieściny, okazało się że jego towarzysze mieli go już totalnie dosyć. A jako że jedyną metodą na Dreka był alkohol, toteż postawili mu wyjątkowo obfitą porcję spirytusu. Na tyle obfitą, że nawet strażnicy miejscy uznali go za trupa.
- Dobra, trzeba będzie go wyciągnąć a potem gdzieś zakopać... – stwierdził niski głos.
- Jasne, ale ja się go nie tykam. Capi jakimś świństwem...
- Nieżyw i tyle, trupa się boisz?
W odpowiedzi padło tylko prychnięcie.
Dwóch tęgich mężczyzn chwyciło leżącego za nogi.
- Raz... dwa...
- Ekkk!!!
Donośne beknięcie wydobyło się z trzewi Walwmordę.
- Yłeee... tego, wina!
- Te, żyjesz człeku?!
Wymierzony solidny kuksaniec wprost w pośladki Dreka przywrócił mu jako taką trzeźwość.
- Ła! Co wy, kto chce dostać?!
Obróciwszy się na plecy zmierzył lekko zamglonym spojrzeniem stojących nad nim ludzi.
Obaj mieli przyrdzewiałe kolczugi, miecze przypięte do pasa i okrągłe tarcze z wymalowanym jakąś tandetną farbą symbolem miasta. Którego – nie pamiętał.
- Pijus przeklęty, przynajmniej nam roboty oszczędził... – prychnął ten z lewej.
- Ja ci dam ekkk... pijusa!
- Nie stawiaj się, jak chcesz to wciąż możemy cię pochować.
To było dla niego zbyt wiele. Zebrał się w sobie i jakimś cudem usiadł.
- Mnie! Nad wszech miar niepokonanego rycerza naszego ekk... króla!
Na poparcie swych słów zamachnął się ręką, na tyle nieszczęśliwie, że upadł z powrotem na plecy. W ramach uznania posłyszał chichot zbierającej się gawiedzi.
- No ludzie, wynocha mi stąd. Nie ma tu nic ciekawego do oglądania – jeden z gwardzistów zaczął rozpędzać niemały już tłumek.
Drugi chwycił Dreka za ramię i pomógł mu wstać.
- Zaraz złociutki wylądujesz za bramą. Ciesz się że tylko tyle...
- Ja! No ekkk! Królewski...
- Taa... a ja jestem gnomem z dwiema głowami.
Później, wieczorem...
Czy to szczęście, czy spokojna okolica – sam nie wiedział. Czuł jedno – ten cholerny ból łba. Niemniej jednak wciąż był w jednym kawałku. Nie zeżarły go wilki, nie został stratowany przez konie, nawet nie dorwał się do niego jakiś nienormalny alchemik.
- Wody...
Znowu szczęście? Błyskawica przecięła zachmurzone niebo. Polało tak zdrowo, że po chwili upragnionej wody było za dużo. Drek podniósł się z rosnącej szybko kałuży i rozejrzał. Brama miejska – jeszcze otwarta – sterczała w niewielkiej odległości przed nim, ale...
- Ty mi się wydajesz być nietutejszy, hę? – posłyszał za sobą.
Obrócił się szybko i równie szybko dostał w mordę.
- Ty dupowaty gamoniu! Gdzie jest moje złoto?!
- Jakie... Franek?!
- Nie, twoja matka! Złoto!
Niewielkich rozmiarów napastnik zaczął okładać go kijem.
- Franek, przecież mówiłem ci już... – wrzeszczał, starając się uniknąć ciosów
- Złoto, barani łbie!
Nagle dało się posłyszeć głośne okrzyki. Najpierw doleciały ich z traktu, potem te głośniejsze – z miasta.
- Osz ty...
Drek i jego „towarzysz” zamilkli w osłupieniu. Czarna masa ludzi zbliżała się od strony drogi. Nie wyglądało to dobrze. Strażnicy przy bramie zaczęli spędzać ludzi do środka.
- Kto ostatni przy bramie, ten... skóra na kołczany!
Ślizgając się w błocie popędzili co tchu.
- Coście za jedni...
Nic nie odpowiadając wpadli w tłum i wraz z przerażonymi mieszkańcami stłoczyli się na małym placyku za wejściem. Wrota zaskrzypiały i zawarły się z jękiem.
- Sameś skóra...
Następnego dnia... tak... następnego dnia okazało się, że komuś znudził się pokój. Komuś innemu przyszło do głowy, żeby trochę poplądrować, pozabijać i pogwałcić, a jeszcze komuś innemu – sprzedać w sąsiednim mieście trochę płótna. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż...
- ...po raz siódmy od końca zimy! Nudzą się czy co?! Ileż można tłuc w te same gęby?!
Irytacja grubego zarządcy miasta jakby przelatywała przez równie grube mury cytadeli udzielając się wszystkim mieszkańcom.
- Ci kretyni do reszty postradali rozum! Jeden, psia ich mać, bo wszyscy razem więcej nie mają!
Jak zwykle w tej sytuacji ogłoszono mobilizację, znowu na murach stanęli dzielni tragarze, pomagierzy, kuroznawcy, psychopaci z miejskich lochów. Cel był jeden... ZNOWU dać im w dupę. Rozdano łuki, miecze, takie tam sprzęta, a co poniektórym dostały się nawet zbroje.
- Ale wiesz co... jak ostatnio była bitka, to jakiś rudy kretyn wybił mi dwa zęby... teraz to ja go dorwę i uszkodzę mu flaki, a zacznę od łba...
Tymczasem, w – dziwnym trafem – opustoszałej karczmie.
- Słuchaj Franek, złoto...
- Jak wyjdziemy z tego burdelu to ma być.
- Tak... znaczy nie! Ja to załatwię wszystko, wiesz jak jest... ciężkie czasy, teraz mało kto podróżuje sam. Ciężko jest znaleźć dobry towar, wiesz jak jest... poza tym wiesz jak jest... nie ma to tamto, ludzie biedni są, sam wiesz jak jest...
- Drek, jak cię kocham tak cię nienawidzę. Gdyby nie to, żeś mi jak brat był kiedyś, to już sprzedawałbym twoje mięso na targu.
Śmiech Franka zburzył na chwilę harmonię i ład pomieszczenia.
- Gadanie... i tak na mnie sporo zarobiłeś.
- Sporo to nie, ale trochę...
- No, może więcej.
- Tyci...
Smutne spojrzenie błękitnych oczu jego towarzysza sprawiło, że przeszył go dreszcz.
- Powalony z ciebie wampir, wiesz?
- Mój ci jest. – pokiwał głową. – Złoto.
Znowuż tymczasem, w obozie tych złych.
- Dobra, wy idziecie tu, wy tu, a wy tu. Jasne?
- Ehe – chóralna odpowiedź zawisła w powietrzu.
- Tylko nie pomylić, bo będzie jak ostatnio...
-... i wcześniej – ktoś dodał.
Tym razem to milczenie wyraziło aprobatę. Zgraja wyglądających na niezłych przygłupów ludzi opuściła obdarty namiot.
- Nasz wódz wydał rozkazy. Pora przelać ICH krew!
Szaleńcza radość omal nie pozbawiła napastników połowy armii.
Ostatecznie, gdy słońce stwierdziło, że chce poprzyglądać się trochę durnocie co poniektórych istot żywych, jakie w mozolnym trudzie dnia codziennego marnują swoje jestestwo na nieuzasadnione wybuchy agresji wobec niewinnych, rozgoniło chmury i wytężyło swoje potężne oko...
CDN... (jak będzie czas)