Posłaniec Końca

Dragomir

Adam Konopka
Weteran
Dołączył
25.9.2004
Posty
2527
Prolog

Słońce leniwie wstało zza horyzontu, oświetlając krainy swym blaskiem. Ludzie w swych domkach przebudzili się ze swych snów i koszmarów. Wieśniacy wyszli w pole jak codzień o tej porze roku, świadomi bezsensu i beznadziejności swojego istnienia, sprowadzającego się do ciągłej pracy, życia w biedzie i pogardy bogatszych. Drwale i myśliwi, o podobnym znaczeniu, ruszyli w lasy do pracy. By przeżyć w bezlitosnym świecie wymagającym od nich ciągłej produkcji, bez chwili wytchnienia. Różni rzemieślnicy mieli niewiele lepiej; Dobrze żyło się tylko możnowładcom, rycerzom i królom.
Wtedy przyszedł On - odziany w brudne, podarte szaty człowiek, ni to mężczyzna, ni kobieta. Podpierał się na kosturze, chodząc od chaty do chaty, głosząc swe prawdy. A ludzie chętnie słuchali Jego słów; jako że traktowały o nich. Gdy usłyszeli o nim możni, postarali się, by zawisł na sznurze. Wtedy wzburzony lud wyszedł ze swych wiosek, chwytając za różnoraką, prowizoryczną broń. Osadzone na sztorc kosy, motyki, widły, kilofy, topory i myśliwskie łuki przeciwko możnym i ich armiom.
Nie mieli prawa wygrać. Gdy ruszyli na Pagórek Wisielców, na którym szczezł On, zostali zmasakrowani.

I doliny spłynęły krwią niewinnych i ciemiężonych. W akcie rozpaczy robotnicy i chłopi podpalili wyjątkowo suche tego lata pola, łaki i lasy. Płomienie dotarły do bogatych miast i zamków możnych, pochłaniając je w swych ramionach, nie oszczędzając jednak wiosek i osad biednych ludzi. Możni którzy przyczynili się do rzezi spłonęli żywcem razem z podpalaczami. Krew wyparowała z pól w nieba, a płomień na zawsze zmienił oblicze tej ziemi. Nie dlatego, że była spalona i bezludna; dlatego iż jej nie było, albowiem ogień dotarł do mroźnych krain Północy, stopiwszy lodowce; i Woda zniszczyła Płomień, który wyzwolił Wodę. A Woda zalała krainy, sprawiając że niegdysiejsze góry były jedynymi miejscami, gdzie jeszcze coś było. Góry przemieniły się w wyspy, a takich wysepek było kilkadziesiąt, nie połączonych ze sobą w ogóle. Ostała się najwyższa wyżyna znanego świata, zwana Tarilem.

Niestety, spod lodowców wyłoniło się nieznane zło, które uwięzili tam pierwsi władcy tej ziemi; zło, zdolne do chaotycznych zmian, zdolne manipulować prawie wszystkim. Owe zło nie miało postaci materialnej; mimo że to ono stworzyło tę krainę, równie dobrze mogło w mgnieniu oka ją zniszczyć. Nazwane przez ocalałych Erraten Magicae, wciągało w swe szpony kolejne ofiary, opętując ich i tworząc rzeszę swych wyznawców... niegdyś góry, teraz doliny, zapewne ponownie spłyną krwią niewinnych...



Pojawi się jak wymyślę, Rey, bo faktycznie jest to prolog. Ael myślę że będzie na co czekać, jeśli nie wierzycie, to sprawdzcie moje poprzednie wypociny :p

Pozdrawiam, Dragomir
 

Reynevan

de Tréville
Dołączył
30.10.2004
Posty
1999
Yhm, ja bym się wstrzymał z krytyką do momentu aż pojawi się coś dłuższego. Prolog może być, coś a'la mitologiczny wstęp do dziejów, które chcesz opisać, mam rację? Cóż, pisz pisz, jak tylko pojawi się pierwszy rozdział to na pewno przeczytam i wtedy ocenię.
A na razie po prostu zbyt wiele powiedzieć się nie da.
 

Dragomir

Adam Konopka
Weteran
Dołączył
25.9.2004
Posty
2527
Rozdział I: Cisza przed burzą

Wzburzone fale chaotycznie rozbijały się o skalisty brzeg. Księżyc oświetlał puste, słabo zalesione pagórki. Blade światło wdzierało się do zalanych przez powódź kopalni. Na jednym z klifów paliły się tysiące małych świateł przy niedużej, kamiennej kapliczce; ile świateł, tylu ludzi zgromadziło się tutaj jak co roku, by uczcić pamięc tych, których pochłonęło morze. Były matki-wdowy, które straciły mężów pod Pagórkiem; były ich dzieci, nie mogące pojąć tego że tato już nie wróci. Byli ci, którzy nie zdecydowali się na zbrojny bunt, byli także ci, których cała sprawa buntu nie obchodziła; bowiem byli niezależnym od Cesarstwa królestwem. Oraz ci, którzy ocaleli z pogromu. Wszyscy mieli trudności z odnalezieniem się w nowej rzeczywistości. Jednak czas leczy rany i wkrótce niezbyt zaludnione górskie wioski przerodziły się w spore miasteczka. Dostęp do najbogatszych krain ryglowały trzy potężne twierdze owego niepodległego królestwa właśnie: Kaehn, Rijennez, oraz Burghs. A królestwo to zwało się Naermandyija. W jego obrębie ludzie żyli w dobrobycie, bez większych zmartwień. Uchodźcy nie mieli szans tam się przedostać, ni pokojowo, ni zbrojnie. Mimo to próbowali. Bez skutku. A na ich ziemiach gleby były kiepskie, a towary i kopalnie nie dostarczały wystarczająco na handel za żywność. Żyli na granicy życia i śmierci, kto wie czy w dawnych czasach nie było lepiej... lecz byli wolni.

Mała wioska bez imienia gdzieś na wschodzie tętniła życiem. Farmerzy na targu sprzedawali żywność w zamian za narzędzia, ubrania i inne. Rzemieślnicy skupowali chętnie żywność w zamian własnie za swe dobra, a młode ich córki, wiedząc że ich ojcowie ledwo żyją, dorabiały oddając się lubieżnym ludziom chociażby za bochen chleba. Bandytyzm się szerzył mimo zapewnień że gdy możnych już nie będzie, to wszystkim będzie lepiej. Było gorzej.

W lesie nieopodal wioski paliło się ognisko. Siedziało przy nim kilkunastu ludzi w starych, przetartych skórzanych pancerzach. Dwóch z nich miało na sobie kolczugi. Większość strugała strzały czy ostrzyła broń, niektórzy śpiewali przy nieśmiałym brzdąkaniu gitarki. Na ognisku piekł się świeżo upolowany jeleń. Wokół były namioty i uwiązane konie, oraz dwóch-trzech ludzi na warcie. Wszyscy byli zadowoleni, bowiem skorzystali na pogromie. Gdy możni opuścili swe twierdze ruszając by zmasakrować chłopstwo, oni obrabowali zbrojownie, stajnie i skarbce. Takich jak oni było więcej, dużo więcej. Była ich cała horda, a ta grupka tutaj to tylko mała jej część. Żyli z bandyctwa, choć mogli stworzyć swe królestwo. Ta spora siła była rozproszona i rabowała wszystkich ocalałych, lecz wciąż mając pewną bandycką solidarność. Ta konkretna banda była jedną ze słabszych, lecz ludzie nadal się ich bali. Śpiewali i zajadali przy ognisku, wiedząc, że już jutro będą mordować, palić, gwałcić i rabować. Czasy były ciężkie.
-Orm, teraz twoja warta - rzekł jeden ze strażników do siedzącego przy ognisku - Zwijajże się no chłopie... a wy dajcie mi tego mięsa, bom strasznie zmęczony - dano mu, a młody człek nazwany Ormem podniósł się z ziemi, trzymając włócznię w ręku i poszedł na obchód. Też był zmęczony. Gdy oni bawili się przy ogniu, ten rozmyślałnad swym parszywym losem. Dziś zabił kilku niewinnych ludzi - starszego mężczyznę, młodego dzieciaka i jakąś dziewkę. Nagle usłyszał szmer w krzakach - zdjął z pleców tarczę i dźgnał tam włócznią. Ku jego zdziwieniu, włócznia nie przeszyła powietrza, wbiła się w jakieś ciało. Zakrzyknął do towarzyszy: - Chyba mamy jakiegoś niechcianego gościa! - po czym odsłonął krzaki. Zobaczył człeka odzianego w czarne szaty od stóp do głów, a w ręku dzierżył kij. Podbiegło do niego dwóch innych bandytów, a nieznajomy w szacie zaczął mówić grobowym głosem pozbawionym emocji:
- Koniec jest blisko. Pokajajcie się przed nim, póki jeszcze nie nadszedł. Służcie mu wiernie, a będziecie oszczędzeni. Albo spłoniecie w ogniach piekielnych... niezbadane są kaprysy Pana. - po czym postać zniknęła, tak po prostu. Trzech bandytów stało osłupionych, nie wiedząc co powiedzieć. Wrócili do obozu, lecz bali się powiedzieć o tym reszcie, więc po prostu jeden z nich wyciągnął upolowaną wiewiórkę, którą trzymał dla siebie, i powiedział:
- Patrzajcie, cóż złowił nam nasz młody Orm! Ha, jakiej umiejętności trza, by wiewiórę włócznią przebić. - Po czym zmienił Orma na warcie. Ten był zadowolony, lecz wciąż roztrzęsiony. Ale, nie ma co się przejmować, pewno zwidy to były.

Rankiem wyruszyli konno, aby złupić kolejną wioskę. Ku ich zdziwieniu, nie zastali w wiosce normalnych ludzi - wszyscy przybrani na czarno, zebrani na głównym placu, słuchając dziwnego człeka w czarnej szacie, stojącego na podwyższeniu szafotu. W ręku trzymał miecz, a na głowie miał dziwny hełm, zasłaniający całą twarz. Niestey bandyci nie słyszeli cóż mówi. Przywódca szajki błyskawicznie podjął decyzję:
- A cóż to za różnica że to jakieś nawiedzone świry. Rżnijcie ich. - po czym ruszył z bojowym okrzykiem na ustach, na grzbiecie konia z bronią w ręku w tłum, za nim podążyła cała reszta. Na szarym końcu było trzech ludzi, którzy zobaczyli znikającego człowieka w czarnych szatach zeszłej nocy. Niezbyt kwapili się do walki, zwłaszcza gdy po ledwie kilku trupach człowiek z podwyższenia zaczął skandować coś w dziwnym języku i dziwacznie machać łapami. Brzmiało to mniej więcej tak - a przynajmniej tak Orm to zapamiętał:
-Erraten Un Bavailege, Kazhyk Vra Velge...- po czym z jego palców wystrzelił najprawdziwszy ogień. Po prostu pojawił się z nikąd, a teraz, formując sporą kulę, uderzył w ich przywódcę. Ten zacząl wrzeszczeć i upadł w tłum czarno odzianych ludzi. Ci natyszmiast zajęli się ogniem. Bandziorów na przedzie reszta zaczęła ściągać z koni i mordować kosami, motykami, siekierami, piłami i drwalskimi toporami; Ormowi przypomniał się pogrom pod Pagórkiem; widział go z gór, bo akurat tamtędy przejeżdżali. Nie bacząc na nic, on i jego dwaj towarzysze rzucili się do ucieczki. W ich ślady poszła spora część szajki. A za nimi dziwne, szatańskie płomienie i bełty kusz i strzały myśliwskich łuków. Wielu dosięgły, pozbawiając ich życia w sposób nie mniej bolesny, jak oni kiedyś pozbawiali innych. Mimo że na koniach, z tej rzezi uciekło ich tylko pięciu, z czego jeden był ciężko poparzony, i gdy przekraczali strumyk, po prostu spadł z konia do wody. Koń pobiegł gdzieś w dal. Czterech ocalałych gnało bez celu, jak najdalej stąd. Na zachód. Jeszcze nie mieli planu, ale strach przed tymi psycholami pozostał. Strasznie się blai, i nie wiedzieli co czynić. Ten tajemniczy ogień, jak i jego stworzyciela, nazwali od pierwszego słowa, jakie wypowiedzał: Erraten, i od starodwanego słowa klątwa: Magicae.
Skryli się w jakiejś jaskini, rozbijając obóz na noc, i dyskutując. W końcu poszli spać. Temu, który nie widział znikającego diabła zeszłej nocy, towarzysze opowiedzieli. Miał on też ostatnią wartę. Niestey, gdy się obudzili, już go nie było... ni jego rzeczy, ni posłania, ni konia. Za to wszystkie ich rzeczy były. Przestraszyli się. Postanowili jedno: trzeba zebrać majestatyczną Hordę, i powiadomić ją o zmianie stanu rzeczy. Towarzysze podzielili prowiant i rozdzielili się: Orm pojechał na zachód, do centrum działalnosci bandytów, Kettil na południe, czyli na wybrzeże, a Ulf na północ, gdzie były najwyższe góry. Horda musi się zebrać, i ustalić cóż czynić. Ciężkie czasy nastały... nowa, mroczna siła może doprowadzić do destabilizacji sytuacji w regionie. A to oznacza źle dla wszystkich.

Eh to CD jak nikt nie czyta to chyba nie będzie... nie będę pisał - dla Pisania.
 

Cisu

Member
Dołączył
2.7.2005
Posty
852
Opowiadanie nawet fajne :). Przyjemnie się czyta. Ale mam też jedno zastrzeżenie. Mianowicie zbyt bardzo pędzisz z tą akcją. Postaraj się używać więcej opisów, bo to naprawdę lepiej wygląda. Uważam, że mogłeś lepiej opisać rolę bandytów w tej krainie, oraz sam moment walki można było rozciągnąć (i wcale przy tym nie przynudzać) na długi, nawet osobny kawałek. Ale ogólnie nie jest źle. Mam nadzieję, że napiszesz coś jeszcze :).

Pozdrawiam.
 
Do góry Bottom