Witam. Nazywam się Jay_Kay, moze niektorzy mnie znaja z czata
. Napisalem opo (jeszcze niedokończone - pojawia sie nastepne czesci
), prosze was : przeczytajcie i oceńcie. Przepraszam ze dalem w odcinkach, ale chcialbym zebyscie ocenili kazdy po kolei. Pozdro
.
W karczmie Coragona było pusto. Gdzieniegdzie tylko siedzieli obywatele Khorinis, oddawający się rozkoszy picia piwa w zacisznym miejscu.
Pośród nich był także pogromca smoków, Śniącego i Kruka – Bezimienny. Jako jedyny nie zamówił nic, tylko siedział przy drewnianej ławie i pisał coś w skórzanym notatniku. Nikt nie wiedział, że ma on przy sobie najpotężniejszą broń – Szpon Beliara. Wprawdzie obiecał Saturasowi, że będzie używał go z rozwagą, ale poprzysiągł sobie: „Nie dam sobie w kaszę dmuchać. Jeśli ktoś (lub coś) mnie zaczepi, to będzie tego żałował”.
Po przeżyciu tylu wspaniałych przygód Bezimienny był wyczerpany. Nie miał jednak własnego mieszkania, do dyspozycji miał pokój w gospodzie. Sytuacja za miastem też nie była zbyt wesoła – orkowie zajęli farmę Lobarta. Lada chwila spodziewano się szturmu – a więc Bezimienny miał o czym myśleć. Z orkami w Górniczej Dolinie rozprawiał się łatwo – jednak paladyni nie dali rady orkowej nawale. Połowa mieszkańców zamku zdołała uciec - druga połowa – w tym Garond i Orik – barbarzyńskim zwyczajem została nabita na pal ku przestrodze. Bezimienny nie był więc w humorze – magów ognia praktycznie nie ma (zaszyli się w klasztorze), na magów wody nie ma co liczyć, a paladyni chronią tylko sami siebie.
Miał jednak zbroję, Szpon Beliara, niewiarygodną zręczność i siłę, ale przede wszystkim doświadczenie i duże grono znajomych. Diego – szanowany obywatel górnego miasta; Lee, Gorn – zostali w końcu ułaskawieni przez paladynów i nie musieli się ukrywać; Vatras – jak zwykle niestrudzenie naucza. „Nie ma tu dla mnie miejsca…” – myślał.
Jak się poźniej okazało, Bezimienny miał znów stać się bohaterem całej Myrtany.
Bezimienny, znużony już knajpianą atmosferą i gryzącym zapachem chmielu, wyszedł na zewnątrz. Musiał odetchnąć; znalazł w kieszeni klucz do pokoju. Właśnie miał już ruszać do gospody, kiedy usłyszał krzyk:
- Ratunku! Ludzie! Pomóżcie!
Odwrócił się i zobaczył biegnącego w jego kierunku Valentino. Bezimienny nie chciał z nikim rozmawiać – był bardzo senny, i niezbyt skupiony na otaczającym go świecie. Na jego nieszczęście Valentino podbiegł prosto do niego.
- Pomóż mi, proszę! Wybierałem się za miasto, kiedy…
Bezimienny był już zirytowany. Miał już dość Valentino, a w szczególności jego zarozumialstwa.
- Co? Sam nie możesz sobie poradzić? Odważny i mężny Valentino stchórzył?
- Nie… Za miastem są 2 orki… Ledwo im uciekłem. Mało brakowało…
„2 orki” – Bezimienny zaśmiał się w duchu. - „Jeśli ten facet boi się dwóch orków, to żaden z niego facet”. Postanowił mu pomóc, nie ma to jak mała gimnastyka przed snem.
- Gdzie te orki? Chętnie posmakuje trochę walki.
- Dobrze. To ja tu zostanę i… będę osłaniał tyły.
- Idziesz ze mną, tchórzu! Albo zejdź i nie pokazuj mi się na oczy. Zabicie orków to nie taka prosta sprawa… Sam sobie nie poradzę.
Bezimienny oczywiście żartował, chciał tylko zobaczyć, jak zachowa się Valentino w prawdziwej walce.
Valentino zgodził się, choć miał nogi jak z waty, a i umiejętności walki nie za wysokie. Bezimienny szedł przodem – torował sobie maczetą drogę poprzez chaszcze. Wreszcie zobaczyli cień w oddali.
- To on! To stamtąd nadszedł! – jęknął Valentino.
- Idziemy! Pokonałem Śniącego, pokonam i dwa zwykłe orki.
Przystanął na chwilę, i wyciągnął zza pasa Szpon Beliara. Ruszył w kierunku kniei, za którymi niewątpliwie czaił się jakiś stwór.
Bezimienny bezszelestnie podszedł do niewyraźnego kształtu. Według Valentino był to ork, lecz Bezimienny miał wątpliwości : to "coś" wydawało mu się zbyt duże jak na orka. Nie namyślając się, wyskoczył z chaszczy i stanął oko w oko z tajemniczym stworem. Jednak to na pewno nie był ork.
Miał ok. 2 m; w dłoni dzierżył potężny topór, znacznie większy od orkowego. Na sobie miał błyszczącą zbroję, oraz wielki skórzany pas. Na głowie znajdowały się rogi, a z jego ślepi błyskały płomienie ognia.
Trzymał on niskiego człowieka, ubranego jak zwykły obywatel Khorinis. Bezimienny natychmiast ruszył na stwora. Natarł na niego Szponem Beliara, lecz miecz zatrzymał się na jego zbroi. Zirytowany tym, próbował odciąć potworowi głowę - lecz ten z łatwością zatrzymał miecz drugą wolną dłonią. Stwór puścił wreszcie człowieka, którego trzymał - mieszkaniec Khorinis nie zdradzał jednak oznak życia. Potwór przeszedł do kontrataku; wyrwał Bezimiennemu miecz, odrzucił go daleko w tył, i pchnął Bezimiennego na ziemię. Ten jednak nie poddawał się - podniósł się i wyjął łuk. Migiem oddał celny strzał - ugodził on potwora w nogę. Ten, brocząc krwią z rany, wykonał dziwny dla Bezimiennego gest - podniósł ręce do góry i przeraźliwie zawył. Po potworze nie było już ani śladu - po prostu rozpłynął się w powietrzu.
Bezimienny spojrzał w tył - podniósł Szpon Beliara, i zobaczył Valentino leżącego na ziemi. Prawdopodobnie zemdlał. Postanowił także przeszukać tajemniczego zmarłego - znalazł złoto, rapier, kilka zwojów, i zapieczętowany list. Postanowił przeczytać go później. Na razie zaprzątała go jedna myśl - kim był ten potwór? Jak się tu dostał?
Odpowiedź miał znaleźć po przeczytaniu listu. Niezwłocznie udał się do Vatrasa.
W karczmie Coragona było pusto. Gdzieniegdzie tylko siedzieli obywatele Khorinis, oddawający się rozkoszy picia piwa w zacisznym miejscu.
Pośród nich był także pogromca smoków, Śniącego i Kruka – Bezimienny. Jako jedyny nie zamówił nic, tylko siedział przy drewnianej ławie i pisał coś w skórzanym notatniku. Nikt nie wiedział, że ma on przy sobie najpotężniejszą broń – Szpon Beliara. Wprawdzie obiecał Saturasowi, że będzie używał go z rozwagą, ale poprzysiągł sobie: „Nie dam sobie w kaszę dmuchać. Jeśli ktoś (lub coś) mnie zaczepi, to będzie tego żałował”.
Po przeżyciu tylu wspaniałych przygód Bezimienny był wyczerpany. Nie miał jednak własnego mieszkania, do dyspozycji miał pokój w gospodzie. Sytuacja za miastem też nie była zbyt wesoła – orkowie zajęli farmę Lobarta. Lada chwila spodziewano się szturmu – a więc Bezimienny miał o czym myśleć. Z orkami w Górniczej Dolinie rozprawiał się łatwo – jednak paladyni nie dali rady orkowej nawale. Połowa mieszkańców zamku zdołała uciec - druga połowa – w tym Garond i Orik – barbarzyńskim zwyczajem została nabita na pal ku przestrodze. Bezimienny nie był więc w humorze – magów ognia praktycznie nie ma (zaszyli się w klasztorze), na magów wody nie ma co liczyć, a paladyni chronią tylko sami siebie.
Miał jednak zbroję, Szpon Beliara, niewiarygodną zręczność i siłę, ale przede wszystkim doświadczenie i duże grono znajomych. Diego – szanowany obywatel górnego miasta; Lee, Gorn – zostali w końcu ułaskawieni przez paladynów i nie musieli się ukrywać; Vatras – jak zwykle niestrudzenie naucza. „Nie ma tu dla mnie miejsca…” – myślał.
Jak się poźniej okazało, Bezimienny miał znów stać się bohaterem całej Myrtany.
Bezimienny, znużony już knajpianą atmosferą i gryzącym zapachem chmielu, wyszedł na zewnątrz. Musiał odetchnąć; znalazł w kieszeni klucz do pokoju. Właśnie miał już ruszać do gospody, kiedy usłyszał krzyk:
- Ratunku! Ludzie! Pomóżcie!
Odwrócił się i zobaczył biegnącego w jego kierunku Valentino. Bezimienny nie chciał z nikim rozmawiać – był bardzo senny, i niezbyt skupiony na otaczającym go świecie. Na jego nieszczęście Valentino podbiegł prosto do niego.
- Pomóż mi, proszę! Wybierałem się za miasto, kiedy…
Bezimienny był już zirytowany. Miał już dość Valentino, a w szczególności jego zarozumialstwa.
- Co? Sam nie możesz sobie poradzić? Odważny i mężny Valentino stchórzył?
- Nie… Za miastem są 2 orki… Ledwo im uciekłem. Mało brakowało…
„2 orki” – Bezimienny zaśmiał się w duchu. - „Jeśli ten facet boi się dwóch orków, to żaden z niego facet”. Postanowił mu pomóc, nie ma to jak mała gimnastyka przed snem.
- Gdzie te orki? Chętnie posmakuje trochę walki.
- Dobrze. To ja tu zostanę i… będę osłaniał tyły.
- Idziesz ze mną, tchórzu! Albo zejdź i nie pokazuj mi się na oczy. Zabicie orków to nie taka prosta sprawa… Sam sobie nie poradzę.
Bezimienny oczywiście żartował, chciał tylko zobaczyć, jak zachowa się Valentino w prawdziwej walce.
Valentino zgodził się, choć miał nogi jak z waty, a i umiejętności walki nie za wysokie. Bezimienny szedł przodem – torował sobie maczetą drogę poprzez chaszcze. Wreszcie zobaczyli cień w oddali.
- To on! To stamtąd nadszedł! – jęknął Valentino.
- Idziemy! Pokonałem Śniącego, pokonam i dwa zwykłe orki.
Przystanął na chwilę, i wyciągnął zza pasa Szpon Beliara. Ruszył w kierunku kniei, za którymi niewątpliwie czaił się jakiś stwór.
Bezimienny bezszelestnie podszedł do niewyraźnego kształtu. Według Valentino był to ork, lecz Bezimienny miał wątpliwości : to "coś" wydawało mu się zbyt duże jak na orka. Nie namyślając się, wyskoczył z chaszczy i stanął oko w oko z tajemniczym stworem. Jednak to na pewno nie był ork.
Miał ok. 2 m; w dłoni dzierżył potężny topór, znacznie większy od orkowego. Na sobie miał błyszczącą zbroję, oraz wielki skórzany pas. Na głowie znajdowały się rogi, a z jego ślepi błyskały płomienie ognia.
Trzymał on niskiego człowieka, ubranego jak zwykły obywatel Khorinis. Bezimienny natychmiast ruszył na stwora. Natarł na niego Szponem Beliara, lecz miecz zatrzymał się na jego zbroi. Zirytowany tym, próbował odciąć potworowi głowę - lecz ten z łatwością zatrzymał miecz drugą wolną dłonią. Stwór puścił wreszcie człowieka, którego trzymał - mieszkaniec Khorinis nie zdradzał jednak oznak życia. Potwór przeszedł do kontrataku; wyrwał Bezimiennemu miecz, odrzucił go daleko w tył, i pchnął Bezimiennego na ziemię. Ten jednak nie poddawał się - podniósł się i wyjął łuk. Migiem oddał celny strzał - ugodził on potwora w nogę. Ten, brocząc krwią z rany, wykonał dziwny dla Bezimiennego gest - podniósł ręce do góry i przeraźliwie zawył. Po potworze nie było już ani śladu - po prostu rozpłynął się w powietrzu.
Bezimienny spojrzał w tył - podniósł Szpon Beliara, i zobaczył Valentino leżącego na ziemi. Prawdopodobnie zemdlał. Postanowił także przeszukać tajemniczego zmarłego - znalazł złoto, rapier, kilka zwojów, i zapieczętowany list. Postanowił przeczytać go później. Na razie zaprzątała go jedna myśl - kim był ten potwór? Jak się tu dostał?
Odpowiedź miał znaleźć po przeczytaniu listu. Niezwłocznie udał się do Vatrasa.