Przepraszam za "brak życia" przez ostatnie dwa tygodnie. Niestety za opo dość późno zabrałam, dlatego jest trochę krótkie. A co do zwrotu "końska twarz" - odpowiednikiem w rzeczywistości jest... Romek Giertych
.
Księga Pierwsza – Cienie Śmierci
Rozdział I
Ciemność wypełniała prawie każdy zakątek sali. Jedynym wyjątkiem było centrum - stół jaśniał w bladym świetle księżyca. Promienie płynęły przez witrażowe okno, położone naprzeciw ogromnych, dębowych drzwi. Pomieszczenia miało również ogromną biblioteczkę; księgi były czarne i zakurzone. Z wyjątkiem jednej. Ta leżała na stole. Była to "Księga zaklęć, poziom szósty". Na otwartej stronie błyszczały słowa "AMNEZJA". Zawierała również opis wykonania czaru. Trzaśnięcie. Księga zamknęła się. W powietrzu ukazał się wieloletni kurz. Czarna postać, która wyłoniła się z ciemności zmierzała w kierunku jednego z dwóch łóżek; zatrzymała się między nimi. Leżała w nim młoda kobieta. Pstryknięcie. Całe pomieszczenie "zalało" się różowym światłem. Była to kula, będąca w ręku postaci. Ta zacisnęła się. Koścista ręka poszybowała w górę. Po chwili z hukiem otworzyła się dłoń. Przez salę poszybowała czysta energia. Z wybuchem, który pozwalał wypalone świece, stojące ona stoliczkach, obok łóżek, utworzyła szkielet z postrzępioną szatą na sobie, który zawisł w powietrzu. To była dusza. Miała kolor również różowy. Był tak ostry, że czarna postać zasłoniła sobie oczy, jeżeli je miała, swą zgniłą ręką. Pstryknięcie. Na rozkaz dusza gwałtownie wpłynęła w ciało. Pierw objęła nogi. Po chwili scalała się z klatką piersiową. Gdy łączyła się z głową, ciało podskoczyło na łóżku. Kobieta otworzyła oczy. Przeszły przez nią drgawki. Po chwili głowa upadła z otwartymi powiekami między puch poduszek. Posypało się pierze. Ręka bezwładnie zwisła z łóżka. Łóżkiem potrząsnęło. Z kobiety z potwornym krzykiem wyrwała się błękitna poświata. Był to szkielet; miał rzadkie włosy, bransoletki i amulet, ale nie posiadał zniszczonej szaty. To ta sama, która leżała na krześle obok łóżka. Ciszę przerwał straszny krzyk. Dusza zaczęła drgać. Wybuch. Materia zmieniła się w kulę. Z świstem rzuciła się w amulet z amnestytem, leżący na stole. Czarna postać nie zdążył zmienić toru lotu duszy. Wpłynęła w talizman. Ciemność została pochłonięta przez błękitne światło. Amulet zaczął drgać i spadł z stołu. Jednak czarna postać nie zauważyła tego i zaśmiała się. Nagle otworzyły się drzwi. Tajemniczy gość odwrócił się ku nim. Stojący w nich nowicjusz upuścił to, co miał. Było słychać dźwięk tłuczonego szkła. Na podłodze rozlały się mikstury. Wszystkie razem przybrały kolor zielony. Śmiertelnik chciał krzyknąć. Nie zdążył. Tajemnicza siła, która popłynęła z wnętrza pomieszczenia popchnęła go na ścianę korytarza i roztrzaskała na miazgę. Czarna szata ześlizgnęła się z wielkiej plamy krwi, będącej na ścianie. Dźwięk śmiechu rozniósł się wokół. Po chwili przez salę poszybowało słabe światełko. Poleciało do drzwi i popłynęło daleko, bardzo daleko – w głąb korytarza, do kwatery jednego z Czarnych Magów.
*
Szklarnia była największym budynkiem z całego skrzydła południowego i zwykle nocą była pozbawiona jakiegokolwiek towarzystwa człowieka. Wieża była tylko portalem do Siedziby Czarnych Magów. W rzeczywistości była to wyspa, niedostępna z morza i powietrza. Klasztor zajmował prawie całą powierzchnię. Były jeszcze magiczne mury - ogień, woda, oblężenie czy inny atak nie zdałby się na nic. Mury straciłyby moc tylko w jednym przypadku - kiedy magiczny kamień - telzyt zostałby wyniesiony poza mury. Kilkakrotnie próbowano tego dokonać, ale zdrajcy ginęli w labiryncie, który prowadził do cennego minerału. Nikt z zewnątrz nie mógł się dostać. Jedynie Ci, co znali współrzędne wyspy, przybywali. Cały klasztor dzielił się na trzy skrzydła: północne, południowe i zachodnie. Na wschodzie znajdowała się Kaplica Beliara. Były tam sale ofiarne, tortur oraz biblioteka, zawierająca księgi na temat rytuałów wyznawców Zła. Zachodnie skrzydło to kwatery członków zakonu i odział lekarski. W północnym skrzydle znajdowały się sale uczelni. Nowicjusze Śmierci, jak orkowie tak nazywali adeptów Czarnej Magii, uczyli się alchemii, przyzwania, użycia run. Nowicjuszami byli ludzie - zwykle z Varrantu, ale byli i z dalekich stron jak Wysp Południowych czy Khorinis. Jednak niewielu zostawało magami. W porównaniu z innymi zakonami Czarni Magowie byli najsurowiej uczeni. Lenistwo było karane śmiercią - wielu ginęło podczas zajęć, a Strach czymś gorszym - paleniem żywcem. Ale kłamstwo wobec zakonu było karane jedną z największych nagan - szpiega wieszano za nogi na drzewie, pozbawiano mocy i zostawiało samego w lesie. Albo człowiek ginął pożarty przez najstraszliwsze istoty albo umierał z wyczerpania. Ale największa kara groziła zdrajcom - wysyłano ich na tortury. Torturami zajmują się przyzwane istoty z innej sfery. Nieszczęśnika między innymi obdzierają ze skóry, podpalają, wycinają narządy wewnętrzne. A na koniec, gdy zdrajca żyje wpuszczają orkowe psy, które rozszarpują świadomego swej bliskiej śmierci człowieka.
Ale dzisiejszej nocy szklarnia tętniła życiem - nowicjusze zdawali z nauki alchemii. Pośród zagonków, niespotykanych krzewów i drzew, stały małe stoły alchemiczne wraz z adeptami. Było ich trzynastu. Każdy z nich czuł nutkę zaniepokojenia - Mistrz Anacheon był najbardziej wymagającym magiem w klasztorze. Niestety, aż do świtu nauczyciel się nie pojawił.
-Byłem bardzo zmęczony i zdrzemnąłem się. Miałem trudny dzień - lekcje, leczenie...Ech, przepraszam. Ale nie myślcie, moi drodzy, że egzamin was ominie. Więc wybrałem coś dla was. Macie przygotować trzy mikstury: Uteohos, Gestaro i Vovandi. Kto powie, co to za mikstury - stwierdził mistrz zasiadając do stołu. Przyszedł z kilkoma księgami. Po chwili zgłosił się niski, barczysty nowicjusz:
-Uteohos to mikstura, która ożywia nieżywe przedmioty, Gestaro to mikstura rozpuszczająca wszelkie rzeczy a Vovandi to mikstura wyobraźni, to znaczy, że ktoś, kto wypije tą miksturę to zamyka się w swoim świecie. - odpowiedział szybko i pewnie.
-Racja Elopusie. To prawda. Chyba ty jedyny coś wiesz. - stwierdził posępnie Anacheon. Pamiętał sam, jak ledwo dostał się na wyższe studia. Jego mistrz był dosłownie potworem. Choćby pomyłka oznaczała pewną śmierć. Ale Anacheon jakoś przeżył. Po chwili stwierdził w myślach, że nie ma czasu na wspomnienia. Już otworzył usta, aby coś powiedzieć, gdy nagle przez witrażowe drzwi wpadł mag. Był bardzo zdyszany i ciągle tracił równowagę. Podtrzymywał się krzewami, ławkami. Anacheon już chciał pomóc bratu, ale on wyciągnął rękę z jasnym gestem – sam sobie poradzę. Szedł i wciąż podpierał się. Trafił na różany krzew - odskoczył jak oparzony. Na dłoni pojawiły się małe kropelki jego ciemnej krwi. Ledwo trzymając się na nogach wydusił:
-Anacheonie, Tragedia! - przerwał, aby złapać oddech. Złapał się za pierś. Serce biło mu bardzo szybko - odział lekarski w krwi! Ktoś za...-nie dokończył. Zakręcił się a po chwili
upadł blady na ziemię jak porażony. Przerażony Anacheon podbiegł do niego. Sprawdził puls. Był bardzo słaby. Oparł maga o jedyny różany krzew. Szybko wziął do ręki jeden z eliksirów ze stołu i wrócił do słabego maga. W myślach powtarzał "Gioaranie, żyj!". Nie zdążył. Mag przez chwilę miał drgawki. Podniósł rękę i próbował coś powiedzieć. Nagle oczy zaszły mu mgłą i przewróciły się do góry. Ręka ciężko upadła w krzak pełen róż. Po chwili popłynął po dłoni duży strumień krwi i zaraz jeszcze jeden i jeszcze jeden. Anacheon kucnął z mętlikiem w głowie i dotknął czoła Gioarana. Mistrz był świetnym alchemikiem, ale i potrafił zaglądać do umysłu. Po chwili znalazł się na korytarzu kwater. Widział swój cień. Był przed nim – światło było za nim. Nagle pojawił się z nikąd drugi. Odwrócił się. To było straszne, to był... Anacheonowi urwała się wizja. Koniec „uderzył” go bardzo mocno. Upadł zszokowany na ścieżkę. Poczuł ciekawski wzrok nowicjuszy. Wszyscy mieli pytający wyraz twarzy. Ale Anacheon wstał i podbiegł do drzwi. Nie zwracał uwagi, co krzyczą adepci. Zdążył tylko huknąć:
-Zajmijcie się nim do mojego powrotu.
I po chwili zniknął w ciemnym korytarzu. Biegł niewidzialną ścieżką w nicość. Co jakiś czas przystawał - nie był pierwszej młodości. Przebiegł przez schody, korytarz, dwa przesmyki i portal. Po jakimś czasie jego oczom ukazało się światło pochodni. Zwolnił. Oprócz niego było dwóch magów - z zarządu. Stali zamurowani widokiem. Anacheon wyminął ich - ujrzał "to". Po chwili poczuł mdłości. Nigdy nie lubił ludzkich szczątków. Przypominały mu tragiczne dzieciństwo – zamordował swoją rodzinę. Ale widok resztek zwłok - kawałki zgniecionych kości, hektolitry krwi, która była rozlana przez jakieś pięć metrów – przyprawił go o dreszcze. Jedynie takie rzeczy mogli zrobić magowie, z co najmniej 6. poziomem. "Jeżeli to był mag" - pomyślał ze strachem.
-To nie jedyne "coś" - usłyszał szept. Starszy mag miał w oczach przerażenie. Anacheona to nie zdziwiło. Młodszy chwiejnie wskazał na drzwi. Anacheon, idąc przez ścieżkę krwi, delikatnie popychając wrota wszedł do środka. "Nic tu nie ma!" - stwierdził. Ale gdy klaśnięciem dłoni zapalił pochodnie w pokoju, zauważył księgę na stole. Wyrazy wskazywały” amnezja”. Anacheon poczuł dreszcz. Jedno z najbardziej strasznych zaklęć - człowiek traci pamięć. ”Ale, kto ma tą...” - napotkał widok Canei. Leżała w bardzo dziwnej pozycji – głowę miała w poduszkach, ręce były „porozrzucane”. "Jakby oberwała zaklęciem!" - pomyślał mag. Podszedł bliżej. Obawiał się najgorszego. Wyciągnął rękę i podniósł powiekę lewego oka. Źrenica była biała. "Nieeee!" - pomyślał błagalnie Anacheon. Kucnął. Dotknął czoła. Nic. Zrezygnowany odwrócił się od łóżka. Zobaczył leżący amulet na ziemi. Należał do Canei. Wstał i podszedł do niego i podniósł. Przyjrzał się mu bardzo uważnie. "Ten ktoś popełnił błąd!" - pomyślał szybko. Amnestyt świecił delikatnie białym światłem. "To jej dusza." – pomyślał z dreszczykiem. Amulet schwał za pazuchę. Nagle usłyszał cichy pomruk. Po chwili miał w ręku "Uderzenie ciemności". Nagle z pościeli łóżka, które stało pod oknem wyłoniła się zaspana głowa Kiera. Miał bardzo dziwną minę.
-Auuu - złapał się za głowę w miejsce opatrunku. Gdy tylko go poczuł dłoń odskoczyła mu od niego.-Co się stało?
Anacheon był zbyt zdruzgotany, aby mu to powiedzieć. Spojrzał się jeszcze raz na Caneę. Jej białe źrenice stały się czarne. Mrugnęła. Po chwili podniosła się i również złapała się za głowę.
-Och. Ale pustka. - spojrzała się na Anacheona - Kim pan jest?
Mag zbladł. Zaklęcie znikło z jego rąk. W oczach pojawił się błysk. Wypadł z pomieszczenia i trzasnął drzwiami. Nie zwracając uwagi na wzrok dwóch magów, oparł się o ścianę. Był w kiepskim stanie. Nie czuł się za dobrze. Choroba, bo tak nazywał tą dolegliwość, powoli pustoszyła jego organizm. Wiedział, że ona go śledzi, ona zna jego myśli i słowa, strach i ból. Była czymś strasznym. Okropnym. Tragicznym. Mistrz tracił powoli kontakt z rzeczywistością. "Choroba" znów się odezwała:
-Idź spać. Rano będziesz w lepszym humorze.
*
Z ciemnego kąta korytarza wyłoniła się trupia ręka. Światło pochodni, wiszącej na ścianie, nie ukazywało żadnej żywej duszy. Jedyną oznaką, że coś tu jest, były dźwięki ruchów starych stawów. Jednak to, co wydawało je, nie stało. Szybowało w powietrzu. Zniszczona szata delikatnie poddawała się wiatrowi, który tworzył się przy każdym ruchu upiora. Głowa była w cieniu kaptura. Zjawa kilkakrotnie rozejrzała się po korytarzu i popłynęła w ciemność. Miała wytyczone zadanie. Po chwili wyszła z cienia. Nagle usłyszała głuche odgłosy z prawej strony. Coś się zbliżało. Powtórnie znikła w nieoświetlone miejsce. Zaczęła się uważnie przyglądać korytarzowi. Szedł jakiś człowiek. Nie był członkiem zakonu. Tylko to było wiadome. Jednak był on trochę znajomy. Stwór odrzucił tę myśl. Człowiek stanął. Spojrzał się w stronę upiora, mimo, że go nie widział. Przez kilka chwil mrużył oczy. Chrupnięcie stawów. Zjawa postanowiła wyjść z cienia. Odczuwała głód. Musiała znaleźć żywą istotę - nie wchłonęła niczego od kilku dni. Człowiek, widząc ją, stanął jak skamieniały. Potwór zbliżał się. Ale "śniadanie" nagle odzyskało zdolność myślenia i rzuciło się na maszkarę. Ta zdziwiona ruchem ofiary usunęła się. Nie mogła pojąć, co się dzieje. Człowiek, korzystając z okazji, pędził, co sił w nogach przez mroczny korytarz. Zjawa, mimo braku energii przypuściła silny atak. Świetliste liny popłynęły z zgniłej dłoni. Świstem przeszyły korytarz, lecąc prosto na człowieka. Ten jednak w ostatniej chwili odskoczył. Miał bardzo dobry refleks. Upadł na plecy. Musiał obić sobie nerki. Jednak po chwili wstał i zaczął biec. Upiór zaczął się niecierpliwić – „jedzenie” zaczyna stawiać opór. Wyciągnął dłoń przed siebie i przypuścił kolejny atak. Niewidzialna siła powaliła ofiarę. Ta upadła na brzuch. Próbowała się podnieść, ale została bardzo silnie uderzona. Zjawa wolno poszybowała ku niej. Wiedziała, że już nie stawi jej się. Zza pazuchy wyłoniła się przerażająca dłoń, która chwyciła za twarz i... wypuściła ją. Nie mogła. Nie mogła zabić bratniej duszy. Ofiara leżała oniemiała. Po chwili stwór jednak posłał potężny cios, który pozbawił ją przytomności. Upiór odsunął się od "śniadania". Już od wielu lat nie spotkał takiego człowieka. Od wielu lat. Przez chwilę przyglądał się człowiekowi. Chciał wiedzieć, kim jest. Ale zmienił zdanie. Musiał wykonać zadanie. Poszybował dalej w głąb korytarza, aby znaleźć to, czego szukał. Przez kilka minut czarna postać lawirowała między zakrętami korytarza. Po chwili znalazła się tam, gdzie chciała. Delikatnie otworzyła drzwi. Wiedziała, że jeżeli za mocno je się popchnie zaskrzypią. Była w pomieszczeniu. Za oknem powoli światło. Upiór wiedział, że musi się spieszyć. To powinno być pod stołem. Nie ma. Jednak oprócz niego w pomieszczeniu ktoś jeszcze był. Obrócił się dookoła. Wyczuł krew. Taką, jaką lubi. Zaczął szukać jej źródło. Stało ono pod drzwiami. Przez chwilę nic się nie działo. Zjawa próbowała rozpoznać owe źródło. Było znajome. Cichy szept przerwał ciszę. Przez salę popłynęła biała wstęga. Trafiła prosto w upiora. Było słychać trzask łamanych kości. Nie mógł walczyć. Nie mógł uciec przez drzwi. Przeciwnik był za silny. Był w pułapce. Nie mógł wyjść na zewnątrz. Ale musiał. Zjawa z potwornym krzykiem rzuciła się w witrażowe okno. Szkło z piskiem pękło na miliony kawałeczków. Te odbijając się w schodzącym słońcu, stworzyły świetlisty taniec w powietrzu. Przez okno wdarł się chłodny powiew. W oddali widać było upiora. Ciszę nocną przerwał przerażający, nieludzki jęk.
*
Poranna mgła otaczała świat dookoła. Jednak po chwili ukazał się kamienny most. Jednak nie było widać, co jest po drugiej stronie. Rześki wietrzyk poruszał delikatnie krzewy. Most zdawał się nie kończyć. Ale nie, już było widać jakiś mur. Był to portal. Ciężkie drzwi otworzyły się leciutko. Naprzeciw stała potężna budowla. Sięgała aż do bladego nieba. W głębi było widać ogromny posąg. Była to świątynia. Po obu stronach budowli były dwa niskie pomieszczenia z kolumnadą. Wokół było pusto. Żadnej żywej duszy. Szept. Przed posągiem stało dwóch magów. Kłócili się. Nagle ucichł poranny śpiew ptaków. Młodszy przebił serce starszemu z nich mieczem. Błysnęło światło. Młodzian wypadł z świątyni. Po chwili pojawili się magowie. Uciekinier wyważył drzwi. Blady promień słońca rozświetlił jego twarz. Był to...
-Obudź się wreszcie!
Krzyk przywrócił Kiera do rzeczywistości. Nadal miał przed oczami tamten widok. Poruszył się. Poczuł straszny ból w plecach. Nie mógł się podnieść. Ręce i nogi odmawiały mu posłuszeństwa.
-Pomogę Ci.
Ujrzał rękę. Spojrzał się w górę. Ktoś stał nad nim. Był to mag. Nie znał go. Nowicjusz próbował wstać, ale padł bezsilny. Ale mag był bardziej zdecydowany. Wziął Kiera pod ramię i pomógł wstać. Ale sam nie był młody. Przez chwilę opuściły go siły, lecz po chwili wszystko wróciło do normy. Obaj powoli posuwali się w głąb korytarzy. Mijali w wysiłku i ciszy kolejne drzwi. Zbliżał się ranek, ale nikogo nie spotkali. Obaj zatrzymali się przed mahoniowymi drzwiami. Na ruch dłoni maga otworzyły się z hukiem. Kier wzdrygnął się. Nadal był zobojętniały na otaczający go świat. Myślami był gdzie indziej. Po chwili obaj byli w pomieszczeniu. Mag pomógł położyć się nowicjuszowi na słomianym łóżku. Kier nadal miał przed oczami tamten widok. To miejsce... święte, będące daleko, za górami i wodą...
-Co się stało?
Kier powrócił do rzeczywistości. Wszystko tak kuło w oczy... Mag siedząc przy stole uważnie mu się przyglądał. Nowicjusz przekręcił się na bok, tak, aby nie widzieć jego wystraszonej twarzy.
-To coś mnie zaatakowało... - wybełkotał.
-Chyba człowiek - przerwał mu wybawiciel.
-Nie! – krzyknął- to było coś... coś nierealnego i do tego szybowało w powietrzu - wydusił -to chciało mnie... pożreć – przełknął ślinę - ale... - otworzyły się drzwi. Stała w nich Canea. Była jakaś inna... Nie zwracając uwagi na nowicjusza wypowiedziała coś w obcym języku do maga. Ten skinął głową. Po chwili Canea znikła.
-Raczej nie możemy iść.
-Wszystko mnie boli... Potrzebuję pomocy!
-To da się załatwić. - po chwili mag wstał z krzesła i otworzył szafę. Zaczął czegoś szukać. Przekładał najróżniejsze rzeczy. Momentalnie klasnął w dłonie i uśmiechnął się. Wyciągnął z otchłani nieporządku komody kryształową kulę. Zza szafki wyjął laskę. Teraz trzymając w prawej kij, skierował go w stronę kuli, będącej w lewej ręce. Ku niej popłynęło światło. Po chwili mag przestał trzymać kulę. Wisiała w powietrzu. Nieznajomy, zadowolony z efektu odłożył kij na miejsce. Pstryknął palcami. W kuli pojawił się obraz. Mag zwrócił się do niej w nieznanym języku. Kilka razy zrobił groźną minę, ale na koniec uśmiechnął się. Klasnął w dłonie. Kula automatycznie z świstem wleciała do szafki, która z hukiem zamknęła się.
-Jestem Viet. Mistrz przyzywania umarłych - uśmiechnął się lekko – zaraz po ciebie przyjdą. Poleżysz sobie troszkę u zwariowanych medyków – ponownie uśmiechnął się. Kierowi nie było do śmiechu. Ból w plecach stał się do nie wytrzymania. Nie minęła chwila a w drzwiach stał jegomość w białej szacie – mrugnął do Vieta. Odwrócił głowę i zobaczył nowicjusza. Na widok obolałego Kiera zrobił gest „o jejku!”. Z wielkimi oczami podbiegł do łóżka i szybkimi ruchami ułożył chorego na brzuch.
-Plecy Cię bolą? - spytał. Miał melodyjny głos. „Powinien gdzieś występować!” – przyszło do głowy nowicjuszowi.
-W okolicach miednicy...
-Pewnie przewróciłeś się?
Kier słabo pokiwał. Medyk powiedział pod nosem „Nerki”.
-Musimy przenieść go.
Nowicjusz chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Nastała wszechobecna ciemność.