A
Anonymous
Guest
Bezimienny z Khorinis
Khorinis. Wyspa pełna dzikich zwierząt i roślin. Otoczona klifami, porośnięta bujnymi lasami. Na obrzeżach wyspy leży duże miasto rządzone przez gubernatora . Pięć wielkich galeonów broni wyspy od strony morza, od lądu zaś ludzi chronią strażnicy. Na naszej wyspie jak w każdym innym miejscu na tym świecie nie jest wiele miejsc, które są bezpieczne. Są to bowiem tylko klasztor ognia i samo miasto. W tym drugim też nie jest najbezpieczniej. Chodzą słuchy, że grasuje tam gildia złodziei. Na całej wyspie rozsiane są obozy myśliwych, którzy polują na zwierzęta zagrażające ludziom. Jednym z nich był właśnie nasz bohater, czeladnik u Kadrina, łuczarza. Raz w tygodniu opuszczał swój obóz i przychodził do swojego mistrza sprzedać mu skóry wilków i za zarobione pieniądze uzupełnić zapasy żywności. Jednak niedaleko jego obozowiska rozbił się drugi łowca, któremu nie podobał się konkurent. Miał na imię Gortis. Nie omijał zatem żadnej okazji aby przeszkodzić mu w polowaniu. Nasz bohater w sumie nie miał imienia. Kadrin wracając z łowów znalazł go nieprzytomnego w lesie; nie pamiętał kim jest i co się stało. Łuczarz dał mu broń, nauczył oprawiać zwierzynę i uczynił swoim czeladnikiem. Rozbił mu obóz na wzgórzu niedaleko miasta. Jednak któregoś dnia do miasta dotarły wieści o ataku orkowej galery na jeden ze statków. Mieszkańcy Khorinis wpadli w panikę. Napady orków stawały się coraz częstsze. W końcu gubernator miasta rozkazał wysłać statek płynący do Myrthany z prośbą o pomoc. Na okręt załapało się kilku bogatszych mieszkańców miasta. Jednak nasz bohater nie był jednym z nich i nie miał jakiejkolwiek wizji na przyszłość poza łowiectwem. Wreszcie nadszedł dzień, na który zaplanowano odpływ. Jak zwykle nasz myśliwy siedział przed swoim namiotem i oprawiał wilczą skórę. W tej same chwili Gortis przechodził drogą i widząc konkurenta rzucił :
- Piękny dzień!
- Czego tu do cholery szukasz? – Odwarknął.
- Wybieram się na okręt. Mam kuzyna w straży miejskiej, który załatwił mi miejsce na statku. Cóż, ciebie natura nie obdarzyła krewnymi...
- Przyszedłeś się przechwalać?
- Nie zobaczyłem tylko ciebie i pomyślałem, że popłaczę dla towarzystwa...
Myśliwy, doświadczony w tych sprawach odwrócił się; stał w pozycji bojowej, z mieczem w jednej ręce i skórą wilka w drugiej.
- Chcesz coś jeszcze powiedzieć? – Warknął.
Gortis już miał odpowiedzieć, lecz z krzaków wyskoczył wilk i skoczył mu na plecy, odrzucając go metr do przodu. Nasz bohater rzucił się w kierunku wilka atakując go mieczem, ale bestia uskoczyła. Gortis podniósł się oszołomiony z ziemi i zaczął uciekać w stronę drogi biegnącej tuż nad doliną miasta. Tym czasem wilk okaleczony podczas walki rzucił się ostatnim tchem w stronę uciekiniera i zacisnął mu szczęki na szyi. Potem razem z ofiarą spadł z urwiska. Ciało Gortisa wpadło do rzeki i popłynęło w stronę miasta. Jednak naszemu myśliwemu myśli gorączkowo przewijały się przez głowę; kuzyn Gortisa na pewno wybierze się do niego zobaczyć dlaczego się spóźnia, będzie musiał przejść przez most i wtedy zobaczy ciało krewnego. Wie, że pałam do niego nienawiścią i zacznie mnie podejrzewać. Będę mieć kłopoty.
- Przez tą cholerną bestię na pewno mi się oberwie! Pomyślał głośno – Muszę zwiewać...
Spakował żywność i pieniądze do tobołka i pomyślał gdzie mógłby spędzić noc. Nagle przypomniał sobie jak kilka miesięcy temu goniąc wyjątkowo pięknego wilka, rozpętała się burza. Znalazł schronienie w jaskini, której wejście było dobrze zakryte przez krzaki. W środku było cicho i w miarę bezpiecznie. „Może i tym razem ta grota będzie dla mnie schronieniem?” pomyślał. Nie tracąc czasu ruszył w stronę przyszłego schronienia. Zsunął się po zboczu z drugiej strony góry. Gdy wszedł na drogę coś przykuło jego uwagę; przyłożył głowę do ziemi i zaczął nasłuchiwać. Wyraźnie słyszał tętent końskich kopyt. Zrozumiał, że już go szukają, że Khorinis nie jest już dla niego bezpiecznie. Przed nim rozpościerała się dolina porośnięta bujnym lasem, zamieszkana głównie przez ścierwojady. „To już niedaleko” pomyślał. Wiedział, że jaskinia znajdowała się po drugiej stronie doliny. Przyspieszył kroku. Gdy obejrzał się za siebie zobaczył na zakręcie drogi refleks słońca na zbroi strażnika. Zaczął biec. Widział już skałę gdzie czekała na niego tak upragniona kryjówka. Już prawie nie słyszał krzyków swoich prześladowców. Domyślił się, że go zauważyli, że zaczęli go gonić. Słyszał za sobą tupot wielu nóg, jaskinia była parę metrów od niego. Nagle poczuł, że coś trzyma jego nogę, stracił równowagę i upadł na ziemię. Wiedział, że nie ma już dla niego ratunku. Nagle jednak usłyszał wycie. Spojrzał za siebie; grupa strażników miejskich wpadła z impetem na małą polankę porośniętą trawą. Los chciał, że właśnie na tej polanie pasło się stado ścierwojadów. Korzystając z sytuacji nasz bohater wyszarpnął nogę z szczeliny pomiędzy korzeniami i rzucił się do jaskini. Przywarł do ściany i zaczął nasłuchiwać. Gdy wycie ścierwojadów ucichło, usłyszał tupot nóg i głosy;
- Gdzie on się podział?
- Cholera, przecież nie rozpłynął się w powietrzu!
- Taa... Jasne. To gdzie jest?
- Straciliśmy go z oczu przez te szkodniki!
- Wracamy. Już nic tu nie zdziałamy.
Gdy wszyscy już sobie poszli ostatni krzyknął jeszcze w powietrze:
- Gdziekolwiek się ukryjesz i tak cię znajdziemy!
„Facet ma rację” pomyślał. „W końcu i tak mnie dorwą... Nie ma co. Muszę się cieszyć wolnością jak długo się da”.
Nasz bohater wiedział, że jest bezpieczny. Jednak nie mógł pokazywać się na zewnątrz, przynajmniej przez kilka tygodni. Na razie polował gdzie mu się podobało, ale to się zmieni. Będzie musiał skradać, aby go nie znaleźli. Zaczął więc myśleć jak mógłby uciec w miejsce gdzie by go nie znalazła straż. Gdzieś gdzie jest pod dostatkiem zwierząt, i przede wszystkim wody. Na razie mógł pić nawet deszczówkę spływającą po ścianach jaskini, ale to nie starczy na długo. Nagle przypomniał sobie jeden z tych dni kiedy przychodził do miasta uzupełnić zapasy. Zajrzał do knajpki w porcie gdzie musiał spłacić dług. Zapłacił więc właścicielowi. Przy okazji wypił kufel piwa. Obok niego stało dwóch nieciekawych typów. Jednego z nich widział już kiedyś jak go straż ścigała, drugiego jednak nigdy nie widział. Bardzo cicho rozmawiali o czymś, co jednak przykuło jego uwagę. Bardzo dobrze pamiętał jak usłyszał strzęp rozmowy; „A więc dobrze, weź tę cholerną łódź, ale nie waż mi się jej zniszczyć...”. Potem obaj rozstali się bez słowa. Do tej pory nie wiedział o co chodziło, ale może właśnie nadszedł czas by to sprawdzić... Poczekał więc do wieczora i powoli, unikając dróg udał się na klif, w okolice latarni morskiej. Zszedł nad brzeg i zaczął przypominać sobie, w którą stronę odpłynął bandzior. Nagle przypomniało mu się jak wychodząc z tawerny widział łódź odpływającą w stronę widmowych wysp. Popłynął więc w tamtą stronę. W końcu oprych stamtąd wrócił, wieszali go tydzień temu. Płynął niemal całą noc. Wreszcie dopłynął do brzegu. Piana morska rozbijała się o nagie skały, a na brzegu stały dwa namioty. Gdy podszedł bliżej zobaczył na plaży ślady ogniska i ludzkich stóp. Wszedł do pierwszego namiotu; w środku leżały trzy kawałki chleba, kiełbasa i ryby. Było tam także obskurne posłanie. W drugim namiocie była zamknięta skrzynia. Ponieważ był wyczerpany, postanowił przespać się i rano znaleźć miejsce na bezpieczniejszy nocleg.
- Wstawaj!
- O co chodzi?
Trzask! Dostał pięścią po twarzy. Poczuł, że ma spętane ręce i nogi. Otworzył oczy; przed nim stał ten oprych z karczmy, którego nie znał i jego wspólnik.
- Co tu robicie? – zapytał na wpół nieprzytomny.
- Można powiedzieć, że wlazłeś do naszej kryjówki. – powiedział ten drugi.
Zalatywało od niego bagiennym zielem. Zauważył też łódź stojącą na brzegu. Było w niej kilka skrzynek. Potem zakneblowali mu usta i położyli na ziemi. Zaczęli wyładowywać skrzynie do namiotów. Po jakimś czasie znowu go podnieśli i wrzucili do łodzi.
- Słyszeliśmy kolego, że cię poszukują... Zabiłeś Gortisa.
- Co ze mną teraz zrobicie?
- No cóż teraz oddamy cię w ręce straży. Ciebie wsadzą do więzienia, a nas oczyszczą z zarzutów.
A więc wszystko na marne. Nadaremno próbował uciekać. Teraz i tak już za późno. Nie mógł uciec. Na tak małej łodzi jakakolwiek walka skończyłaby się wywrotką. No cóż, pozostaje czekać co się stanie. Płynęli parę godzin. Po jakimś czasie widzieli już znajome baszty Khorinis. Podpłynęli na kilka metrów i nagle skręcili w lewo. Myślał, że może jest tam jakaś zapuszczona przystań, ale nic takiego tam nie było. Ku zdziwieniu naszego bohatera, kierowali się bardziej na pobliskie skały.
- Nie widzisz, że zaraz się rozbijemy? – zapytał z rozpaczą w głosie, pływanie ze skrępowanymi kończynami było ostatnią rzeczą, którą chciałby robić. Drugi z oprychów, ten od którego zalatywało zielem, uderzył go po raz drugi.
- Myślisz, że chcemy rozgłosu? – zapytał oprych. – Wpłyniemy do miasta nam tylko znanym sposobem.
I rzeczywiście, po pewnym czasie spomiędzy skał zaczęła się wyłaniać mała jaskinia, na tyle duża aby pomieścić łódź rybacką. Gdy wpłynęli do środka zobaczył też zamknięte na kłódkę drzwi.
- Gdzie jesteśmy? – zapytał.
- Gdzieś, gdzie nie znajdą nas strażnicy. – odpowiedział bandzior.
Gdy dobili do brzegu jeden z nich zajął się cumowaniem łodzi, a drugi rozwiązał liny krępujące nogi bohatera.
- Wstawaj! – powiedział szorstko.
- Jasne...
- No, dalej przyda mi się ktoś do pomocy! – zawołał na tego większego.
Tamten otworzył drzwi jakimś zardzewiałym kluczem. Za nimi był duszny, wilgotny korytarz. Pochodnie wisiały co parę metrów, więc w korytarzu było ciemno.
- Idziemy! – krzyknął oprych.
Weszli do środka; zalatywało tam pleśnią i gnijącymi kośćmi. Po długim czasie weszli do nieco większej salki. Było tam kilka korytarzy na boki i jakieś drzwi. Przez szpary w deskach przelatywały smugi światła. Weszli do środka był tam fotel, łóżko i jakieś szafki zupełnie nie pasujące do mrocznych korytarzy. Nagle domyślił się gdzie jest; znajdował się w kwaterze głównej gildii złodziei.
- No, tutaj trochę odpoczniemy, a jutro pójdziemy wydać cię straży. – powiedział ten mniejszy, poczym położył się do łóżka i momentalnie zasnął. Drugi bandzior położył naszego bohatera pod ścianą i sam zdrzemnął się w fotelu. Następnego dnia obudziły go dziwne dźwięki; gdy otworzył oczy zobaczył szczura wielkości psa. Wyjadał ser z miski stojącej na kredensie. „Jeśli czegoś nie zrobię, zje mnie żywcem.”, pomyślał. Nagle poczuł, że ma rozciętą skórę na ręce. Wyczuł gwóźdź sterczący ze ściany. Rozciął o niego liny krępujące mu ręce. Potem podniósł z ziemi leżący nieopodal ciężki, złoty świecznik. Wycelował i rzucił; świecznik trafił szczura prosto między oczy. Szczur zawył i padł martwy na ziemi. Świecznik narobił jednak takiego łomotu, że obudził obu oprychów. Poderwali się oni jak oparzeni.
- Co ty wyprawiasz? – krzyknął z wściekłością jeden z nich.
- Jeszcze chwila i nie mielibyście czym zapłacić strażnikom gnidy.
- Nie pyskuj. Jak się nam naprzykrzysz to cię wrzucimy do morza. Mamy gdzieś to całe uniewinnienie. Myślisz, że jak nas oczyszczą z zarzutów to przestaniemy kraść? Nie, jutro...
- Zamknij się! – krzyknął ten mniejszy – on powie straży!
Potem zawiązali mu ręce nowym sznurem, wzięli go pod pachę i weszli po
schodach. Otworzyli drzwi i od razu poznał gdzie jest; był w gospodzie „Pod senną sakiewką”, tuż przy koszarach. Gospodyni akurat nie było, więc nic im nie przeszkadzało w przejściu. Przebiegli ulicę, weszli po schodach i już byli w koszarach. Przed nimi rozciągał się placyk pełen strażników miejskich.
- Oddamy go wam pod warunkiem oczyszczenia nas z zarzutów. Potem położyli go na ziemi, podeszli do dowódcy i po krótkiej rozmowie odeszli. Dowódca rozkazał:
- Wtrącić go do ciemnicy! Zameldować Dendarowi, że złapaliśmy tego cholernego zabójcę!
Potem dwóch strażników rozwiązało go i poprowadziło do cel. Tam wrzucili go do lochu i zamknęli kratę. A więc to już koniec, nie ma dla niego ratunku.
Huk. Wycie bestii i wrzaski przerażonych ludzi. Szczęk broni. Ciemność. Po wielu miesiącach spędzonych za kratkami nasz bohater był wykończony. Nie pamiętał co się działo wcześniej, jak wylądował w więzieniu i dlaczego jest tak cicho. Po pewnym czasie otworzono kraty.
- Wyłaź podła szumowino! – wrzasnął strażnik – jedziesz na długi odpoczynek w kolonii.
Wyciągnęli go z celi, zaciągnęli na dół po schodach, potem przez jakiś plac, i za bramę. Tam stał okratowany wóz. Wrzucili go do środka i zatrzasnęli wejście.
- Miłej podróży! – zawołał jeden ze strażników.
- Nie wracajcie za szybko! – dodał inny, po czym wszyscy zaczęli się
szyderczo śmiać. W wagonie był tylko on sam. Było tam zimno, ciemno i panował przeciąg. Po dwóch dniach powóz zatrzymał się. Byli na wysokim wzgórzu. Przed nim rozciągała się wielka dolina otoczona niebieską, kulistą osłoną. Z tego co usłyszał był na jakimś placu wymiany czy czymś w tym rodzaju. Stały tam skrzynie pełne żywności, i broni, oraz kobieta. Był też sędzia. Patrzył jak wszystko to załadowano na rodzaj pomostu po czym spuszczono na dół.
- Co się dzieje? – zapytał najbliższego strażnika.
- No tak, pewnie nie wiesz, ale na Khorinis napadli orkowie. Udało nam się ich odeprzeć, lecz wiele domów spalono. Trzeba było większość odbudować. Magowie Kręgu Ognia próbowali stworzyć magiczną barierę, która by nas chroniła przed atakami orków, ale najwyraźniej coś się nie udało i zostali uwięzieni w środku. Jednym słowem można wejść, ale wyjść już nie. No, więc gubernator Khorinis wykorzystał to i urządził w środku kolonię więzienną. Spuszczamy tam więźniów i te wszystkie szumowiny, dla których nie starczy miejsca w więzieniach. Niestety parę dni temu skazańcy zabili strażników, ukradli im zbroje i zaczęli sami się rządzić. Teraz musimy puszczać im wszystko czego zapragną; złoto, rudę, kobiety...
- Dobrze wiedzieć...
Nagle sędzia krzyknął:
- Już czas! Zaczynajmy!
Strażnicy zaciągnęli go na skraj przepaści. Sędzia przemówił oficjalnym głosem:
- Z rozkazu jego wysokości, króla Rhobara II, pana Varrantu, skazuję tego więźnia na... – nagle urwał. Od strony drogi nadszedł jakiś mag krzycząc:
- Stać! – potem zwrócił się do bohatera – Skazańcze! Mam dla ciebie propozycję; ten list musi dotrzeć do Arcymistrza Kręgu Magów Ognia.
- Marnujesz czas. – odpowiedział.
- Magowie dadzą ci wszystko, czego zażądasz. – ciągnął dalej mag.
- No dobra. Zaniosę ten wasz cenny list, ale pod jednym warunkiem; oszczędźcie mi reszty tej paplaniny.
- Jak śmiesz!... – krzyknął oburzony sędzia.
- Milcz. Dobra, zrzucajcie go! – rozkazał mag.
Para silnych rąk pchnęła go w stronę przepaści. Na dole czekało już kilku strażników. Nagle poczuł, że nie ma gruntu pod stopami. Przez chwilę leciał w stronę bariery, następnie odniósł wrażenie jakby przemykała po nim chłodna fala. Potem wpadł do wody. Na chwilę stracił orientację, lecz ktoś wyciągnął go na brzeg. Gdy otworzył oczy miał przed sobą potężnego mężczyznę w czerwonej zbroi.
- Witamy w kolonii! – powiedział i uderzył go pięścią w twarz.
Potem usłyszał inny głos, nieco łagodniejszy, ktoś odpędzał tych zbirów:
- Dość, zostawcie go! A teraz precz! – potem zwrócił się do bohatera – No dalej, wstawaj!
- Jestem...
- Nie obchodzi mnie kim jesteś! Ja nazywam się Diego, jestem cieniem w Starym Obozie.
- Kim byli ci ludzie, którzy mnie zbili?
- To był Bullit i jego banda. Nazywają to „Chrztem wody”. Nie mogę znieść jak biją takich żółtodziobów jak ty...
Potem Diego wyjaśnił mu, że istnieją trzy obozy, do których można dołączyć; Stary Obóz, Obóz Bractwa i Nowy Obóz. Powiedział mu też, że od tej pory będzie jego opiekunem i żebyśmy szli za nim. Droga wiła się między skałami. Po drodze widział zawalone kopalnie. Przeszli przez bramę, na której stało dwóch strażników i drzewo z wisielcem. Szli jakiś czas, aż wreszcie doszli do dużej doliny. Był tam obóz otoczony drewnianą palisadą i zamek. I to właśnie w tej dolinie miało się wszystko rozegrać...
Khorinis. Wyspa pełna dzikich zwierząt i roślin. Otoczona klifami, porośnięta bujnymi lasami. Na obrzeżach wyspy leży duże miasto rządzone przez gubernatora . Pięć wielkich galeonów broni wyspy od strony morza, od lądu zaś ludzi chronią strażnicy. Na naszej wyspie jak w każdym innym miejscu na tym świecie nie jest wiele miejsc, które są bezpieczne. Są to bowiem tylko klasztor ognia i samo miasto. W tym drugim też nie jest najbezpieczniej. Chodzą słuchy, że grasuje tam gildia złodziei. Na całej wyspie rozsiane są obozy myśliwych, którzy polują na zwierzęta zagrażające ludziom. Jednym z nich był właśnie nasz bohater, czeladnik u Kadrina, łuczarza. Raz w tygodniu opuszczał swój obóz i przychodził do swojego mistrza sprzedać mu skóry wilków i za zarobione pieniądze uzupełnić zapasy żywności. Jednak niedaleko jego obozowiska rozbił się drugi łowca, któremu nie podobał się konkurent. Miał na imię Gortis. Nie omijał zatem żadnej okazji aby przeszkodzić mu w polowaniu. Nasz bohater w sumie nie miał imienia. Kadrin wracając z łowów znalazł go nieprzytomnego w lesie; nie pamiętał kim jest i co się stało. Łuczarz dał mu broń, nauczył oprawiać zwierzynę i uczynił swoim czeladnikiem. Rozbił mu obóz na wzgórzu niedaleko miasta. Jednak któregoś dnia do miasta dotarły wieści o ataku orkowej galery na jeden ze statków. Mieszkańcy Khorinis wpadli w panikę. Napady orków stawały się coraz częstsze. W końcu gubernator miasta rozkazał wysłać statek płynący do Myrthany z prośbą o pomoc. Na okręt załapało się kilku bogatszych mieszkańców miasta. Jednak nasz bohater nie był jednym z nich i nie miał jakiejkolwiek wizji na przyszłość poza łowiectwem. Wreszcie nadszedł dzień, na który zaplanowano odpływ. Jak zwykle nasz myśliwy siedział przed swoim namiotem i oprawiał wilczą skórę. W tej same chwili Gortis przechodził drogą i widząc konkurenta rzucił :
- Piękny dzień!
- Czego tu do cholery szukasz? – Odwarknął.
- Wybieram się na okręt. Mam kuzyna w straży miejskiej, który załatwił mi miejsce na statku. Cóż, ciebie natura nie obdarzyła krewnymi...
- Przyszedłeś się przechwalać?
- Nie zobaczyłem tylko ciebie i pomyślałem, że popłaczę dla towarzystwa...
Myśliwy, doświadczony w tych sprawach odwrócił się; stał w pozycji bojowej, z mieczem w jednej ręce i skórą wilka w drugiej.
- Chcesz coś jeszcze powiedzieć? – Warknął.
Gortis już miał odpowiedzieć, lecz z krzaków wyskoczył wilk i skoczył mu na plecy, odrzucając go metr do przodu. Nasz bohater rzucił się w kierunku wilka atakując go mieczem, ale bestia uskoczyła. Gortis podniósł się oszołomiony z ziemi i zaczął uciekać w stronę drogi biegnącej tuż nad doliną miasta. Tym czasem wilk okaleczony podczas walki rzucił się ostatnim tchem w stronę uciekiniera i zacisnął mu szczęki na szyi. Potem razem z ofiarą spadł z urwiska. Ciało Gortisa wpadło do rzeki i popłynęło w stronę miasta. Jednak naszemu myśliwemu myśli gorączkowo przewijały się przez głowę; kuzyn Gortisa na pewno wybierze się do niego zobaczyć dlaczego się spóźnia, będzie musiał przejść przez most i wtedy zobaczy ciało krewnego. Wie, że pałam do niego nienawiścią i zacznie mnie podejrzewać. Będę mieć kłopoty.
- Przez tą cholerną bestię na pewno mi się oberwie! Pomyślał głośno – Muszę zwiewać...
Spakował żywność i pieniądze do tobołka i pomyślał gdzie mógłby spędzić noc. Nagle przypomniał sobie jak kilka miesięcy temu goniąc wyjątkowo pięknego wilka, rozpętała się burza. Znalazł schronienie w jaskini, której wejście było dobrze zakryte przez krzaki. W środku było cicho i w miarę bezpiecznie. „Może i tym razem ta grota będzie dla mnie schronieniem?” pomyślał. Nie tracąc czasu ruszył w stronę przyszłego schronienia. Zsunął się po zboczu z drugiej strony góry. Gdy wszedł na drogę coś przykuło jego uwagę; przyłożył głowę do ziemi i zaczął nasłuchiwać. Wyraźnie słyszał tętent końskich kopyt. Zrozumiał, że już go szukają, że Khorinis nie jest już dla niego bezpiecznie. Przed nim rozpościerała się dolina porośnięta bujnym lasem, zamieszkana głównie przez ścierwojady. „To już niedaleko” pomyślał. Wiedział, że jaskinia znajdowała się po drugiej stronie doliny. Przyspieszył kroku. Gdy obejrzał się za siebie zobaczył na zakręcie drogi refleks słońca na zbroi strażnika. Zaczął biec. Widział już skałę gdzie czekała na niego tak upragniona kryjówka. Już prawie nie słyszał krzyków swoich prześladowców. Domyślił się, że go zauważyli, że zaczęli go gonić. Słyszał za sobą tupot wielu nóg, jaskinia była parę metrów od niego. Nagle poczuł, że coś trzyma jego nogę, stracił równowagę i upadł na ziemię. Wiedział, że nie ma już dla niego ratunku. Nagle jednak usłyszał wycie. Spojrzał za siebie; grupa strażników miejskich wpadła z impetem na małą polankę porośniętą trawą. Los chciał, że właśnie na tej polanie pasło się stado ścierwojadów. Korzystając z sytuacji nasz bohater wyszarpnął nogę z szczeliny pomiędzy korzeniami i rzucił się do jaskini. Przywarł do ściany i zaczął nasłuchiwać. Gdy wycie ścierwojadów ucichło, usłyszał tupot nóg i głosy;
- Gdzie on się podział?
- Cholera, przecież nie rozpłynął się w powietrzu!
- Taa... Jasne. To gdzie jest?
- Straciliśmy go z oczu przez te szkodniki!
- Wracamy. Już nic tu nie zdziałamy.
Gdy wszyscy już sobie poszli ostatni krzyknął jeszcze w powietrze:
- Gdziekolwiek się ukryjesz i tak cię znajdziemy!
„Facet ma rację” pomyślał. „W końcu i tak mnie dorwą... Nie ma co. Muszę się cieszyć wolnością jak długo się da”.
Nasz bohater wiedział, że jest bezpieczny. Jednak nie mógł pokazywać się na zewnątrz, przynajmniej przez kilka tygodni. Na razie polował gdzie mu się podobało, ale to się zmieni. Będzie musiał skradać, aby go nie znaleźli. Zaczął więc myśleć jak mógłby uciec w miejsce gdzie by go nie znalazła straż. Gdzieś gdzie jest pod dostatkiem zwierząt, i przede wszystkim wody. Na razie mógł pić nawet deszczówkę spływającą po ścianach jaskini, ale to nie starczy na długo. Nagle przypomniał sobie jeden z tych dni kiedy przychodził do miasta uzupełnić zapasy. Zajrzał do knajpki w porcie gdzie musiał spłacić dług. Zapłacił więc właścicielowi. Przy okazji wypił kufel piwa. Obok niego stało dwóch nieciekawych typów. Jednego z nich widział już kiedyś jak go straż ścigała, drugiego jednak nigdy nie widział. Bardzo cicho rozmawiali o czymś, co jednak przykuło jego uwagę. Bardzo dobrze pamiętał jak usłyszał strzęp rozmowy; „A więc dobrze, weź tę cholerną łódź, ale nie waż mi się jej zniszczyć...”. Potem obaj rozstali się bez słowa. Do tej pory nie wiedział o co chodziło, ale może właśnie nadszedł czas by to sprawdzić... Poczekał więc do wieczora i powoli, unikając dróg udał się na klif, w okolice latarni morskiej. Zszedł nad brzeg i zaczął przypominać sobie, w którą stronę odpłynął bandzior. Nagle przypomniało mu się jak wychodząc z tawerny widział łódź odpływającą w stronę widmowych wysp. Popłynął więc w tamtą stronę. W końcu oprych stamtąd wrócił, wieszali go tydzień temu. Płynął niemal całą noc. Wreszcie dopłynął do brzegu. Piana morska rozbijała się o nagie skały, a na brzegu stały dwa namioty. Gdy podszedł bliżej zobaczył na plaży ślady ogniska i ludzkich stóp. Wszedł do pierwszego namiotu; w środku leżały trzy kawałki chleba, kiełbasa i ryby. Było tam także obskurne posłanie. W drugim namiocie była zamknięta skrzynia. Ponieważ był wyczerpany, postanowił przespać się i rano znaleźć miejsce na bezpieczniejszy nocleg.
- Wstawaj!
- O co chodzi?
Trzask! Dostał pięścią po twarzy. Poczuł, że ma spętane ręce i nogi. Otworzył oczy; przed nim stał ten oprych z karczmy, którego nie znał i jego wspólnik.
- Co tu robicie? – zapytał na wpół nieprzytomny.
- Można powiedzieć, że wlazłeś do naszej kryjówki. – powiedział ten drugi.
Zalatywało od niego bagiennym zielem. Zauważył też łódź stojącą na brzegu. Było w niej kilka skrzynek. Potem zakneblowali mu usta i położyli na ziemi. Zaczęli wyładowywać skrzynie do namiotów. Po jakimś czasie znowu go podnieśli i wrzucili do łodzi.
- Słyszeliśmy kolego, że cię poszukują... Zabiłeś Gortisa.
- Co ze mną teraz zrobicie?
- No cóż teraz oddamy cię w ręce straży. Ciebie wsadzą do więzienia, a nas oczyszczą z zarzutów.
A więc wszystko na marne. Nadaremno próbował uciekać. Teraz i tak już za późno. Nie mógł uciec. Na tak małej łodzi jakakolwiek walka skończyłaby się wywrotką. No cóż, pozostaje czekać co się stanie. Płynęli parę godzin. Po jakimś czasie widzieli już znajome baszty Khorinis. Podpłynęli na kilka metrów i nagle skręcili w lewo. Myślał, że może jest tam jakaś zapuszczona przystań, ale nic takiego tam nie było. Ku zdziwieniu naszego bohatera, kierowali się bardziej na pobliskie skały.
- Nie widzisz, że zaraz się rozbijemy? – zapytał z rozpaczą w głosie, pływanie ze skrępowanymi kończynami było ostatnią rzeczą, którą chciałby robić. Drugi z oprychów, ten od którego zalatywało zielem, uderzył go po raz drugi.
- Myślisz, że chcemy rozgłosu? – zapytał oprych. – Wpłyniemy do miasta nam tylko znanym sposobem.
I rzeczywiście, po pewnym czasie spomiędzy skał zaczęła się wyłaniać mała jaskinia, na tyle duża aby pomieścić łódź rybacką. Gdy wpłynęli do środka zobaczył też zamknięte na kłódkę drzwi.
- Gdzie jesteśmy? – zapytał.
- Gdzieś, gdzie nie znajdą nas strażnicy. – odpowiedział bandzior.
Gdy dobili do brzegu jeden z nich zajął się cumowaniem łodzi, a drugi rozwiązał liny krępujące nogi bohatera.
- Wstawaj! – powiedział szorstko.
- Jasne...
- No, dalej przyda mi się ktoś do pomocy! – zawołał na tego większego.
Tamten otworzył drzwi jakimś zardzewiałym kluczem. Za nimi był duszny, wilgotny korytarz. Pochodnie wisiały co parę metrów, więc w korytarzu było ciemno.
- Idziemy! – krzyknął oprych.
Weszli do środka; zalatywało tam pleśnią i gnijącymi kośćmi. Po długim czasie weszli do nieco większej salki. Było tam kilka korytarzy na boki i jakieś drzwi. Przez szpary w deskach przelatywały smugi światła. Weszli do środka był tam fotel, łóżko i jakieś szafki zupełnie nie pasujące do mrocznych korytarzy. Nagle domyślił się gdzie jest; znajdował się w kwaterze głównej gildii złodziei.
- No, tutaj trochę odpoczniemy, a jutro pójdziemy wydać cię straży. – powiedział ten mniejszy, poczym położył się do łóżka i momentalnie zasnął. Drugi bandzior położył naszego bohatera pod ścianą i sam zdrzemnął się w fotelu. Następnego dnia obudziły go dziwne dźwięki; gdy otworzył oczy zobaczył szczura wielkości psa. Wyjadał ser z miski stojącej na kredensie. „Jeśli czegoś nie zrobię, zje mnie żywcem.”, pomyślał. Nagle poczuł, że ma rozciętą skórę na ręce. Wyczuł gwóźdź sterczący ze ściany. Rozciął o niego liny krępujące mu ręce. Potem podniósł z ziemi leżący nieopodal ciężki, złoty świecznik. Wycelował i rzucił; świecznik trafił szczura prosto między oczy. Szczur zawył i padł martwy na ziemi. Świecznik narobił jednak takiego łomotu, że obudził obu oprychów. Poderwali się oni jak oparzeni.
- Co ty wyprawiasz? – krzyknął z wściekłością jeden z nich.
- Jeszcze chwila i nie mielibyście czym zapłacić strażnikom gnidy.
- Nie pyskuj. Jak się nam naprzykrzysz to cię wrzucimy do morza. Mamy gdzieś to całe uniewinnienie. Myślisz, że jak nas oczyszczą z zarzutów to przestaniemy kraść? Nie, jutro...
- Zamknij się! – krzyknął ten mniejszy – on powie straży!
Potem zawiązali mu ręce nowym sznurem, wzięli go pod pachę i weszli po
schodach. Otworzyli drzwi i od razu poznał gdzie jest; był w gospodzie „Pod senną sakiewką”, tuż przy koszarach. Gospodyni akurat nie było, więc nic im nie przeszkadzało w przejściu. Przebiegli ulicę, weszli po schodach i już byli w koszarach. Przed nimi rozciągał się placyk pełen strażników miejskich.
- Oddamy go wam pod warunkiem oczyszczenia nas z zarzutów. Potem położyli go na ziemi, podeszli do dowódcy i po krótkiej rozmowie odeszli. Dowódca rozkazał:
- Wtrącić go do ciemnicy! Zameldować Dendarowi, że złapaliśmy tego cholernego zabójcę!
Potem dwóch strażników rozwiązało go i poprowadziło do cel. Tam wrzucili go do lochu i zamknęli kratę. A więc to już koniec, nie ma dla niego ratunku.
Huk. Wycie bestii i wrzaski przerażonych ludzi. Szczęk broni. Ciemność. Po wielu miesiącach spędzonych za kratkami nasz bohater był wykończony. Nie pamiętał co się działo wcześniej, jak wylądował w więzieniu i dlaczego jest tak cicho. Po pewnym czasie otworzono kraty.
- Wyłaź podła szumowino! – wrzasnął strażnik – jedziesz na długi odpoczynek w kolonii.
Wyciągnęli go z celi, zaciągnęli na dół po schodach, potem przez jakiś plac, i za bramę. Tam stał okratowany wóz. Wrzucili go do środka i zatrzasnęli wejście.
- Miłej podróży! – zawołał jeden ze strażników.
- Nie wracajcie za szybko! – dodał inny, po czym wszyscy zaczęli się
szyderczo śmiać. W wagonie był tylko on sam. Było tam zimno, ciemno i panował przeciąg. Po dwóch dniach powóz zatrzymał się. Byli na wysokim wzgórzu. Przed nim rozciągała się wielka dolina otoczona niebieską, kulistą osłoną. Z tego co usłyszał był na jakimś placu wymiany czy czymś w tym rodzaju. Stały tam skrzynie pełne żywności, i broni, oraz kobieta. Był też sędzia. Patrzył jak wszystko to załadowano na rodzaj pomostu po czym spuszczono na dół.
- Co się dzieje? – zapytał najbliższego strażnika.
- No tak, pewnie nie wiesz, ale na Khorinis napadli orkowie. Udało nam się ich odeprzeć, lecz wiele domów spalono. Trzeba było większość odbudować. Magowie Kręgu Ognia próbowali stworzyć magiczną barierę, która by nas chroniła przed atakami orków, ale najwyraźniej coś się nie udało i zostali uwięzieni w środku. Jednym słowem można wejść, ale wyjść już nie. No, więc gubernator Khorinis wykorzystał to i urządził w środku kolonię więzienną. Spuszczamy tam więźniów i te wszystkie szumowiny, dla których nie starczy miejsca w więzieniach. Niestety parę dni temu skazańcy zabili strażników, ukradli im zbroje i zaczęli sami się rządzić. Teraz musimy puszczać im wszystko czego zapragną; złoto, rudę, kobiety...
- Dobrze wiedzieć...
Nagle sędzia krzyknął:
- Już czas! Zaczynajmy!
Strażnicy zaciągnęli go na skraj przepaści. Sędzia przemówił oficjalnym głosem:
- Z rozkazu jego wysokości, króla Rhobara II, pana Varrantu, skazuję tego więźnia na... – nagle urwał. Od strony drogi nadszedł jakiś mag krzycząc:
- Stać! – potem zwrócił się do bohatera – Skazańcze! Mam dla ciebie propozycję; ten list musi dotrzeć do Arcymistrza Kręgu Magów Ognia.
- Marnujesz czas. – odpowiedział.
- Magowie dadzą ci wszystko, czego zażądasz. – ciągnął dalej mag.
- No dobra. Zaniosę ten wasz cenny list, ale pod jednym warunkiem; oszczędźcie mi reszty tej paplaniny.
- Jak śmiesz!... – krzyknął oburzony sędzia.
- Milcz. Dobra, zrzucajcie go! – rozkazał mag.
Para silnych rąk pchnęła go w stronę przepaści. Na dole czekało już kilku strażników. Nagle poczuł, że nie ma gruntu pod stopami. Przez chwilę leciał w stronę bariery, następnie odniósł wrażenie jakby przemykała po nim chłodna fala. Potem wpadł do wody. Na chwilę stracił orientację, lecz ktoś wyciągnął go na brzeg. Gdy otworzył oczy miał przed sobą potężnego mężczyznę w czerwonej zbroi.
- Witamy w kolonii! – powiedział i uderzył go pięścią w twarz.
Potem usłyszał inny głos, nieco łagodniejszy, ktoś odpędzał tych zbirów:
- Dość, zostawcie go! A teraz precz! – potem zwrócił się do bohatera – No dalej, wstawaj!
- Jestem...
- Nie obchodzi mnie kim jesteś! Ja nazywam się Diego, jestem cieniem w Starym Obozie.
- Kim byli ci ludzie, którzy mnie zbili?
- To był Bullit i jego banda. Nazywają to „Chrztem wody”. Nie mogę znieść jak biją takich żółtodziobów jak ty...
Potem Diego wyjaśnił mu, że istnieją trzy obozy, do których można dołączyć; Stary Obóz, Obóz Bractwa i Nowy Obóz. Powiedział mu też, że od tej pory będzie jego opiekunem i żebyśmy szli za nim. Droga wiła się między skałami. Po drodze widział zawalone kopalnie. Przeszli przez bramę, na której stało dwóch strażników i drzewo z wisielcem. Szli jakiś czas, aż wreszcie doszli do dużej doliny. Był tam obóz otoczony drewnianą palisadą i zamek. I to właśnie w tej dolinie miało się wszystko rozegrać...