A
Anonymous
Guest
Oto moje nowe opowiadanie; Łowca Smoków! Mam nadzieję, że będzie się podobać! Czytajcie:
Łowca smoków
Pewnego dnia w małej krainie Framdorr, na południowym kontynencie na obrzeżach miasta Fihhurn rozbił się obóz łowców smoków. Znani byli oni jako dzielni, wręcz niepokonani mężowie. Jeden z nich, młody Girthen jeszcze nie miał okazji aby zobaczyć prawdziwego smoka. Słyszał o nich tylko w opowieściach ojca, Girtholda, który nauczył go władania mieczem oraz zbierania trofeów myśliwskich. Wszystko co umiał młody wojownik zostało mu przekazane właśnie przez niego. Wiele razy wspólnie z innymi łowcami robił wypady do lasu, często ubijał cieniostwora aby potem wymienić jego skórę i rogi na potrzebny ekwipunek lub żywność. Kiedyś razem ze swoim najbliższym przyjacielem, Harimem zabił trolla. Od tamtej pory nosił na plecach płaszcz z jego skóry. Jednak mimo to zawsze marzył o spotkaniu z prawdziwym smokiem. Pewnego dnia gdy Girthen wyruszył do lasu po suche drewno na opał, zobaczył na ziemi Leżącego martwego cieniostwora. „Co mogło powalić tą bestię?” – pomyślał, po chwili zobaczył ślady krwi znikające w gęstwinie. Nie była jeszcze zakrzepnięta, zwierz musiał przechodzić tędy niedawno. Na pobliskich kamieniach widział ślady walki; zadrapania, niektóre skały były popękane, tak jakby ktoś dosłownie rozciął je ostrym narzędziem. Młody łowca położył drwa na ziemi i zaczął się skradać. Nie było to łatwe ponieważ ziemia była gęsto pokryta suchymi liśćmi i gałązkami, ale wystarczyło ostrożnie, aby nie wzbudzić podejrzeń zwierzyny, odgarnąć liście i przejść dalej. Był to jednak dość powolny sposób. Girthen zaczerpnął powietrza w płuca, ostrożnie wyjął z pochwy swój miecz i zaczął iść naprzód. „Raz kozie śmierć” – pomyślał. W krainie Framdorr rosły gęste, iglaste lasy i niełatwo było kogoś w nich znaleźć, starał się więc zapamiętać drogę, którą przebył aby się nie zgubić. Musiał też jednocześnie pilnować aby nie zgubić tropu. Brnął przez gąszcz drzew i krzaków, co jakiś czas ciszę przerywały trele ptaków. Po paru minutach drzewa zaczęły się przerzedzać aż w pewnym momencie zupełnie zniknęły. Wyszedł na pustą, skalistą polanę porośniętą w niektórych miejscach wrzosem. Tam ślady krwi skończyły się. Dalej była przełęcz, nad którą wznosił się łuk skalny wykorzystywany przez miejscowy lud jako most nad wąwozem. Była tam tylko jedna, niebezpieczna droga często patrolowana przez orków. Żadne zwierzę nie zapuściło by się tam więc musi być inne wyjście. Trzymając miecz w pogotowiu przebiegł przez polanę i zaczął badać skalną ścianę; po obu stronach nie było nawet małej jaskini. „Gdzie ten stwór wsiąkł?” – pomyślał poirytowany Girthen – „Nie wsiąkł przecież w ziemię, a taki głupi aby pójść przełęczą też na pewno nie był...”
Nagle poczuł mocne pchnięcie i upadł na ziemię. Poczuł smak krwi w ustach i czuł, że upadł na jedną z twardych skał pokrywających dolinę. Próbował się podnieść lecz na próżno, był za bardzo zamroczony i upadł. Po chwili jego twarz omiótł cuchnący, gorący oddech. „To jeszcze nie koniec...” – pomyślał. Ponieważ odzyskał orientację wiedział, że ma siłę aby wyciągnąć miecz, ale gdyby teraz to zrobił, bestia rozszarpała by go na miejscu. Otworzył oczy; nad nim stała prawdziwa Mantikora. Nie wiedział, że te stwory jeszcze żyją. Słyszał co prawda opowiadania o tych stworzeniach, ale dotąd uważał je za bajki dla dzieci. Był to wielki zwierz, mniejszy od trolla, ale bardziej przerażający. Miał także skrzydła, dzięki którym mógł latać. Nic dziwnego, że nie mógł jej znaleźć, pewnie wzleciała do góry i ukryła się na górze zbocza. Nagle potwór zamachnął się i na pewno rozdarłby na kawałki swoimi długimi, ostrymi pazurami ciało chłopca, lecz w jego plecy wbiła się strzała. Zaskoczona bestia obejrzała się za siebie aby sprawdzić kto do niego strzelił, lecz kolejne dwie strzały śmignęły w powietrzu i trafiły potwora w oczy, oślepiając go. Girthen skorzystał z okazji i wbił miecz w plecy potwora. Bydlę zaryczało i padło bez życia na skały, wzbijając tumany kurzu. Młody łowca odskoczył bo inaczej ciało by go przygniotło. Chłopiec spojrzał w miejsce skąd wyleciały strzały; stał tam jakiś chłopiec w zbroi łowcy smoków i z łukiem w ręku. Gdy Girthen podszedł bliżej, rozpoznał w owym nieznajomym Harima, swojego przyjaciela z obozu. Zaskoczony tym spotkaniem powiedział:
- Harimie! Och, jak się cieszę, że mnie odnalazłeś!... Skąd wiedziałeś gdzie mnie szukać?
- Długo nie wracałeś Girthenie, więc poszedłem sprawdzić co się z tobą dzieje. Idąc po twoich śladach trafiłem do ciała cieniostwora a dalej droga była już łatwa... Wiedziałem, że chciałeś podejść tą bestię... ale najwyraźniej porwałeś się z motyką na słońce! Gdy zobaczyłem cię osaczonego przez mantikorę nie czekałem ani chwili dłużej; wyciągnąłem łuk i zacząłem strzelać... Najwyraźniej celnie. – powiedział spoglądając na martwą bestię.
- Całe szczęście, że wszystko dobrze się skończyło... – nagle urwał bo zobaczył, że jego towarzysz blednie i pada na ziemię z dwoma bełtami w plecach. Rozejrzał się i zobaczył, że na brzegu zbocza stoi ork z napiętą kuszą i celuje w niego. Chłopiec w ostatnim momencie padł na ziemię; pocisk śmignął obok niego i odbił się od kamienia. Girthen poderwał się na nogi i zaczął biec w stronę wąwozu, tam ork już nie mógł w niego trafić. Niestety chłopiec zapomniał o starych, kamiennych schodach prowadzących do wąwozu. Tak więc po chwili usłyszał szczęk metalu na kamiennych stopniach i złowieszcze pomruki orka. Przywarł w bezruchu do ściany i powoli, aby nie robić hałasu, wyjął swój miecz. Kroki robiły się coraz głośniejsze. Usłyszał jak ork chowa kuszę i wyjmuje topór. Nagle kroki umilkły. Ork najwyraźniej się zatrzymał. Jednak cisza trwała już bardzo długo. Girthen ostrożnie wyjrzał zza krawędzi skały; w wąwozie nikogo nie było! Po chwili zdziwienia chłopiec obejrzał się za siebie i aż mu dech zaparło w piersiach; za nim stał ork w ciężkiej, żelaznej zbroi z ciężkim toporem w ręku. Przez sekundę mierzyli się wzrokiem, potem potwór zamachnął się i zadał cios. Na szczęście chłopiec przykucnął i ostrze rozbiło kawał skały. Ork przymierzył się do ciosu po raz drugi lecz i tym razem zwinny chłopiec go uniknął. Po kolejnej porażce ork rzucił broń i wyjął zza pasa róg. Już miał w niego zadąć kiedy chłopiec wbił mu miecz w szparę między płytami pancerza. Ciepła, cuchnąca krew spłynęła po mieczu. Bestia upadła na ziemię i zdechła. Młody łowca wsunął miecz w skrawek czarnej, spalonej ziemi aby oczyścić go z lepkiej cieczy. Podszedł jeszcze do martwej mantikory aby zedrzeć skórę oraz wziąć z niej pazury i kły. Potem wstał i pomyślał: „Nie mogę wracać do obozu, bo nie pamiętam drogi. Będę musiał wspiąć się na górę i stamtąd się rozejrzę!”. Tak też uczynił; schował miecz do pochwy i odszukał kamienne schodki, potem zaczął wspinaczkę. W niektórych miejscach stopnie były pokruszone lub zarośnięte mchem, więc wspinaczka nie była łatwa. Jednak po paru minutach zadyszany chłopiec był już na szczycie. Gdy tylko zobaczył co się dzieje na szczycie, zrozumiał, że nie będzie łatwo dostać się dalej; był tam rozbity namiot z różnorodnych skór, podtrzymywany kilkoma gałęziami. Obok stał jeden z tych elitarnych orków, o których słyszał od ojca. Wiedział, że nie jest to łatwy przeciwnik; zakuty w ciężki pancerz i uzbrojony w ciężki bojowy miecz ork, nie wyglądał na kogoś kto się szybko poddaje. Ominięcie orka byłoby nie lada wyczynem. Rozejrzał się dookoła za czymś co mogło by mu pomóc w pokonaniu nieprzyjaciela. Nagle zobaczył, że na jednej ze ścian skalnych leży płaski głaz. „Gdyby udało mi się tam wspiąć, mógłbym zrzucić go na głowę orkowi...” – pomyślał Girthen. Nagle zauważył jakiś ruch w okolicach swoich stóp, spojrzał w dół; było to jakieś dziwne, małe zwierzątko, najwyraźniej mieszkające na skałach. Na widok nieznajomego popędziła po małej półce skalnej i schowała się w dziurze. „Jak mogłem przeoczyć tą półkę?...” – pomyślał chłopiec. Bez chwili zastanowienia wszedł na występ skalny i zaczął się przesuwać, tuż przy ścianie aby nie spaść. Po minucie mozolnego przesuwania się po skale, doszedł do miejsca gdzie skalna ściana łączyła się z urwiskiem. Zwinny chłopiec wspiął się po wystających kawałkach skały i już był prawie na szczycie, gdy nagle kamień obsunął mu się spod nogi. Spadł na dół obijając się o ścianę i robiąc hałas, potęgowany jeszcze przez echo wąwozu. Przerażony Girthen resztkami sił wciągnął się na górę i przylgnął do zimnego, wilgotnego podłoża. Gdy ork usłyszał odgłos dochodzący z dołu, wyjął broń i podszedł sprawdzić co go spowodowało. Stanął tuż przy krawędzi urwiska i rozejrzał się uważnie. Girthen wykorzystał moment w którym ork był odwrócony do niego tyłem, wyjął łuk i strzałę wycelował w nieosłonięty kark bestii i strzelił. Rozległo się straszliwe, mrożące krew w żyłach wycie i ork spadł martwy na dół. Usatysfakcjonowany chłopiec podszedł do prymitywnego obozowiska. W namiocie leżało kilka skór i zwój. Gdy chłopiec podniósł zwój zauważył, że został on napisany w jakimś dziwnym języku, którego nie potrafił odczytać. Za namiotem, na drodze stał wóz, z rozbitym kołem. Obok leżał martwy koń i jakiś wieśniak. Zmierzali pewnie do Firenth, wsi oddalonej od Fihhurn. Girthen podszedł do wozu starając się nie patrzeć na martwego farmera, wóz był po brzegi wyładowany żywnością; mięsem, chlebem, rzepą i co najważniejsze było tam kilka napojów uzdrawiających. Rozważny chłopiec postanowił wziąć je na wszelki wypadek. Potem podszedł do krawędzi zbocza i rozejrzał się; wszędzie dookoła były tylko lasy, nigdzie nie widział swojego obozu ani nawet dymu z ogniska. Zrozpaczony patrzył jeszcze przez chwilę, aż doszedł do wniosku, że to nic nie da. Postanowił udać się w dół drogi, na pewno trafi wtedy do miasta, a stamtąd do obozu. Jednak ku jego zaskoczeniu droga ciągnęła się w dół tylko kilka metrów, dalej ziemia była spalona i pokryta skarłowaciałą spaloną trawą. Co więcej przez kilka kilometrów drzewa były doszczętnie zwęglone, co jakiś czas z ziemi wystawał nędzny kikut pnia. „No cóż, muszę sprawdzić co spowodowało takie straty.” – pomyślał i ruszył w odwrotną stronę .
Łowca smoków
Pewnego dnia w małej krainie Framdorr, na południowym kontynencie na obrzeżach miasta Fihhurn rozbił się obóz łowców smoków. Znani byli oni jako dzielni, wręcz niepokonani mężowie. Jeden z nich, młody Girthen jeszcze nie miał okazji aby zobaczyć prawdziwego smoka. Słyszał o nich tylko w opowieściach ojca, Girtholda, który nauczył go władania mieczem oraz zbierania trofeów myśliwskich. Wszystko co umiał młody wojownik zostało mu przekazane właśnie przez niego. Wiele razy wspólnie z innymi łowcami robił wypady do lasu, często ubijał cieniostwora aby potem wymienić jego skórę i rogi na potrzebny ekwipunek lub żywność. Kiedyś razem ze swoim najbliższym przyjacielem, Harimem zabił trolla. Od tamtej pory nosił na plecach płaszcz z jego skóry. Jednak mimo to zawsze marzył o spotkaniu z prawdziwym smokiem. Pewnego dnia gdy Girthen wyruszył do lasu po suche drewno na opał, zobaczył na ziemi Leżącego martwego cieniostwora. „Co mogło powalić tą bestię?” – pomyślał, po chwili zobaczył ślady krwi znikające w gęstwinie. Nie była jeszcze zakrzepnięta, zwierz musiał przechodzić tędy niedawno. Na pobliskich kamieniach widział ślady walki; zadrapania, niektóre skały były popękane, tak jakby ktoś dosłownie rozciął je ostrym narzędziem. Młody łowca położył drwa na ziemi i zaczął się skradać. Nie było to łatwe ponieważ ziemia była gęsto pokryta suchymi liśćmi i gałązkami, ale wystarczyło ostrożnie, aby nie wzbudzić podejrzeń zwierzyny, odgarnąć liście i przejść dalej. Był to jednak dość powolny sposób. Girthen zaczerpnął powietrza w płuca, ostrożnie wyjął z pochwy swój miecz i zaczął iść naprzód. „Raz kozie śmierć” – pomyślał. W krainie Framdorr rosły gęste, iglaste lasy i niełatwo było kogoś w nich znaleźć, starał się więc zapamiętać drogę, którą przebył aby się nie zgubić. Musiał też jednocześnie pilnować aby nie zgubić tropu. Brnął przez gąszcz drzew i krzaków, co jakiś czas ciszę przerywały trele ptaków. Po paru minutach drzewa zaczęły się przerzedzać aż w pewnym momencie zupełnie zniknęły. Wyszedł na pustą, skalistą polanę porośniętą w niektórych miejscach wrzosem. Tam ślady krwi skończyły się. Dalej była przełęcz, nad którą wznosił się łuk skalny wykorzystywany przez miejscowy lud jako most nad wąwozem. Była tam tylko jedna, niebezpieczna droga często patrolowana przez orków. Żadne zwierzę nie zapuściło by się tam więc musi być inne wyjście. Trzymając miecz w pogotowiu przebiegł przez polanę i zaczął badać skalną ścianę; po obu stronach nie było nawet małej jaskini. „Gdzie ten stwór wsiąkł?” – pomyślał poirytowany Girthen – „Nie wsiąkł przecież w ziemię, a taki głupi aby pójść przełęczą też na pewno nie był...”
Nagle poczuł mocne pchnięcie i upadł na ziemię. Poczuł smak krwi w ustach i czuł, że upadł na jedną z twardych skał pokrywających dolinę. Próbował się podnieść lecz na próżno, był za bardzo zamroczony i upadł. Po chwili jego twarz omiótł cuchnący, gorący oddech. „To jeszcze nie koniec...” – pomyślał. Ponieważ odzyskał orientację wiedział, że ma siłę aby wyciągnąć miecz, ale gdyby teraz to zrobił, bestia rozszarpała by go na miejscu. Otworzył oczy; nad nim stała prawdziwa Mantikora. Nie wiedział, że te stwory jeszcze żyją. Słyszał co prawda opowiadania o tych stworzeniach, ale dotąd uważał je za bajki dla dzieci. Był to wielki zwierz, mniejszy od trolla, ale bardziej przerażający. Miał także skrzydła, dzięki którym mógł latać. Nic dziwnego, że nie mógł jej znaleźć, pewnie wzleciała do góry i ukryła się na górze zbocza. Nagle potwór zamachnął się i na pewno rozdarłby na kawałki swoimi długimi, ostrymi pazurami ciało chłopca, lecz w jego plecy wbiła się strzała. Zaskoczona bestia obejrzała się za siebie aby sprawdzić kto do niego strzelił, lecz kolejne dwie strzały śmignęły w powietrzu i trafiły potwora w oczy, oślepiając go. Girthen skorzystał z okazji i wbił miecz w plecy potwora. Bydlę zaryczało i padło bez życia na skały, wzbijając tumany kurzu. Młody łowca odskoczył bo inaczej ciało by go przygniotło. Chłopiec spojrzał w miejsce skąd wyleciały strzały; stał tam jakiś chłopiec w zbroi łowcy smoków i z łukiem w ręku. Gdy Girthen podszedł bliżej, rozpoznał w owym nieznajomym Harima, swojego przyjaciela z obozu. Zaskoczony tym spotkaniem powiedział:
- Harimie! Och, jak się cieszę, że mnie odnalazłeś!... Skąd wiedziałeś gdzie mnie szukać?
- Długo nie wracałeś Girthenie, więc poszedłem sprawdzić co się z tobą dzieje. Idąc po twoich śladach trafiłem do ciała cieniostwora a dalej droga była już łatwa... Wiedziałem, że chciałeś podejść tą bestię... ale najwyraźniej porwałeś się z motyką na słońce! Gdy zobaczyłem cię osaczonego przez mantikorę nie czekałem ani chwili dłużej; wyciągnąłem łuk i zacząłem strzelać... Najwyraźniej celnie. – powiedział spoglądając na martwą bestię.
- Całe szczęście, że wszystko dobrze się skończyło... – nagle urwał bo zobaczył, że jego towarzysz blednie i pada na ziemię z dwoma bełtami w plecach. Rozejrzał się i zobaczył, że na brzegu zbocza stoi ork z napiętą kuszą i celuje w niego. Chłopiec w ostatnim momencie padł na ziemię; pocisk śmignął obok niego i odbił się od kamienia. Girthen poderwał się na nogi i zaczął biec w stronę wąwozu, tam ork już nie mógł w niego trafić. Niestety chłopiec zapomniał o starych, kamiennych schodach prowadzących do wąwozu. Tak więc po chwili usłyszał szczęk metalu na kamiennych stopniach i złowieszcze pomruki orka. Przywarł w bezruchu do ściany i powoli, aby nie robić hałasu, wyjął swój miecz. Kroki robiły się coraz głośniejsze. Usłyszał jak ork chowa kuszę i wyjmuje topór. Nagle kroki umilkły. Ork najwyraźniej się zatrzymał. Jednak cisza trwała już bardzo długo. Girthen ostrożnie wyjrzał zza krawędzi skały; w wąwozie nikogo nie było! Po chwili zdziwienia chłopiec obejrzał się za siebie i aż mu dech zaparło w piersiach; za nim stał ork w ciężkiej, żelaznej zbroi z ciężkim toporem w ręku. Przez sekundę mierzyli się wzrokiem, potem potwór zamachnął się i zadał cios. Na szczęście chłopiec przykucnął i ostrze rozbiło kawał skały. Ork przymierzył się do ciosu po raz drugi lecz i tym razem zwinny chłopiec go uniknął. Po kolejnej porażce ork rzucił broń i wyjął zza pasa róg. Już miał w niego zadąć kiedy chłopiec wbił mu miecz w szparę między płytami pancerza. Ciepła, cuchnąca krew spłynęła po mieczu. Bestia upadła na ziemię i zdechła. Młody łowca wsunął miecz w skrawek czarnej, spalonej ziemi aby oczyścić go z lepkiej cieczy. Podszedł jeszcze do martwej mantikory aby zedrzeć skórę oraz wziąć z niej pazury i kły. Potem wstał i pomyślał: „Nie mogę wracać do obozu, bo nie pamiętam drogi. Będę musiał wspiąć się na górę i stamtąd się rozejrzę!”. Tak też uczynił; schował miecz do pochwy i odszukał kamienne schodki, potem zaczął wspinaczkę. W niektórych miejscach stopnie były pokruszone lub zarośnięte mchem, więc wspinaczka nie była łatwa. Jednak po paru minutach zadyszany chłopiec był już na szczycie. Gdy tylko zobaczył co się dzieje na szczycie, zrozumiał, że nie będzie łatwo dostać się dalej; był tam rozbity namiot z różnorodnych skór, podtrzymywany kilkoma gałęziami. Obok stał jeden z tych elitarnych orków, o których słyszał od ojca. Wiedział, że nie jest to łatwy przeciwnik; zakuty w ciężki pancerz i uzbrojony w ciężki bojowy miecz ork, nie wyglądał na kogoś kto się szybko poddaje. Ominięcie orka byłoby nie lada wyczynem. Rozejrzał się dookoła za czymś co mogło by mu pomóc w pokonaniu nieprzyjaciela. Nagle zobaczył, że na jednej ze ścian skalnych leży płaski głaz. „Gdyby udało mi się tam wspiąć, mógłbym zrzucić go na głowę orkowi...” – pomyślał Girthen. Nagle zauważył jakiś ruch w okolicach swoich stóp, spojrzał w dół; było to jakieś dziwne, małe zwierzątko, najwyraźniej mieszkające na skałach. Na widok nieznajomego popędziła po małej półce skalnej i schowała się w dziurze. „Jak mogłem przeoczyć tą półkę?...” – pomyślał chłopiec. Bez chwili zastanowienia wszedł na występ skalny i zaczął się przesuwać, tuż przy ścianie aby nie spaść. Po minucie mozolnego przesuwania się po skale, doszedł do miejsca gdzie skalna ściana łączyła się z urwiskiem. Zwinny chłopiec wspiął się po wystających kawałkach skały i już był prawie na szczycie, gdy nagle kamień obsunął mu się spod nogi. Spadł na dół obijając się o ścianę i robiąc hałas, potęgowany jeszcze przez echo wąwozu. Przerażony Girthen resztkami sił wciągnął się na górę i przylgnął do zimnego, wilgotnego podłoża. Gdy ork usłyszał odgłos dochodzący z dołu, wyjął broń i podszedł sprawdzić co go spowodowało. Stanął tuż przy krawędzi urwiska i rozejrzał się uważnie. Girthen wykorzystał moment w którym ork był odwrócony do niego tyłem, wyjął łuk i strzałę wycelował w nieosłonięty kark bestii i strzelił. Rozległo się straszliwe, mrożące krew w żyłach wycie i ork spadł martwy na dół. Usatysfakcjonowany chłopiec podszedł do prymitywnego obozowiska. W namiocie leżało kilka skór i zwój. Gdy chłopiec podniósł zwój zauważył, że został on napisany w jakimś dziwnym języku, którego nie potrafił odczytać. Za namiotem, na drodze stał wóz, z rozbitym kołem. Obok leżał martwy koń i jakiś wieśniak. Zmierzali pewnie do Firenth, wsi oddalonej od Fihhurn. Girthen podszedł do wozu starając się nie patrzeć na martwego farmera, wóz był po brzegi wyładowany żywnością; mięsem, chlebem, rzepą i co najważniejsze było tam kilka napojów uzdrawiających. Rozważny chłopiec postanowił wziąć je na wszelki wypadek. Potem podszedł do krawędzi zbocza i rozejrzał się; wszędzie dookoła były tylko lasy, nigdzie nie widział swojego obozu ani nawet dymu z ogniska. Zrozpaczony patrzył jeszcze przez chwilę, aż doszedł do wniosku, że to nic nie da. Postanowił udać się w dół drogi, na pewno trafi wtedy do miasta, a stamtąd do obozu. Jednak ku jego zaskoczeniu droga ciągnęła się w dół tylko kilka metrów, dalej ziemia była spalona i pokryta skarłowaciałą spaloną trawą. Co więcej przez kilka kilometrów drzewa były doszczętnie zwęglone, co jakiś czas z ziemi wystawał nędzny kikut pnia. „No cóż, muszę sprawdzić co spowodowało takie straty.” – pomyślał i ruszył w odwrotną stronę .