Prolog
Kiedy nadeszła światłość
Przerywamy program, aby nadać wiadomość specjalną. Kilkanaście bomb o mocy od 20 do 60 megaton spadło na największe miasta świata, oraz stolice państw. Paryż, Londyn, Waszyngton, Tokio, Moskwa już nie istnieją. Według wstępnych szacunków mogło zginąć od 100 do 200 milionów ludzi. Liczba rannych i poddanych śmiertelnej dawce promieniowania jest o wiele większa.
We wszystkich krajach ogłoszono stan wyjątkowy. Niedługo po pierwszej fali uderzeń, Indie wystrzeliły większość swojego arsenału w kierunku Pakistanu. Odpowiedź była błyskawiczna. Jednak wedle opinii wojskowych, to nie stamtąd pochodziły bomby, które uderzyły w państwa europejskie i amerykańskie.
Wzrok całego świat padł na Iran, oraz Koreę Północną i bez wątpienia zostałyby wysłane tam kolejne pociski, gdyby nie okazało się, że już ktoś dokonał spustoszeń na całym terytorium. Aktualnie naukowcy, wojskowi i politycy całego globu szukają sprawcy tych obrzydliwych aktów terroru.
Prezydent USA, który szczęśliwie nie przebywał w Białym Domu podczas incydentu, tak skomentował to wydarzenie:
„... jeśli jakiś skurwiel spróbuje postawić nogę na ziemi amerykańskiej, pozna gniew naszych chłopców. Żaden, powtarzam, żaden, kurwa, żaden pierdolony dupek nie będzie nas bezkarnie znieważał!”
Wg najnowszych sondaży popularność prezydenta wzrosła do 90%. Ten niewiarygodny sukces, może zapewnić mu zwycięstwo w przyszłorocznych wyborach.
Wiadomość z ostatniej chwili: spadły kolejne bomby. Określono już cele 57 spośród największej, jak dotychczas, fali.
Boże! Co to za światłość?
>>Przepraszamy za przerwę w audycji. Problemy techniczne. <<<
Rozdział pierwszy
Dino stał i wpatrywał się bezmyślnie w dal. Spróbował podrapać się, lecz kostium nie pozwolił mu na to. Zaklął paskudnie i splunął na suchą ziemię. Glut miał trudny do zidentyfikowania kolor. I zdecydowanie nie była to zdrowa, normalna barwa. Westchnął. Przyzwyczaił się do rozpoznawania u siebie kolejnych oznak choroby, która postępowała, bo innego wyjścia nie było. Taka dawka promieniowania nie mogła rozejść się po kościach.
Poprawił karabin i jeszcze raz rzucił okiem na pustkowie. Gdzieś, kiedyś mogły być tam domy. Może i jego rodziny. Nie wiedział. Nawet nie wiedział gdzie jest. Wszystko wyglądało tak podobnie.
- Hej, Dino! – zawołał ktoś wesoło. Dino odwrócił się i zobaczył rozwiany włos i zarośniętą twarz w śmiesznych, okrągłych okularach.
- Co jest? – powiedział beznamiętnie i poprawił, ponownie zsuwający się po gładkiej powierzchni kostiumu, karabin.
- Nic. Nudno tam, myślałem, że tu będzie ciekawiej.
Dino nie odpowiedział tylko ruszył w kierunku, z którego przybył jego towarzysz.
- Skoro tak, to postój tu, Purple. Ja wolę posiedzieć przy ognisku.
Zanim uzyskał odpowiedź, był już daleko. Miał dość tego dnia. Dnia bez końca. Dnia ciągłej suszy, ciemności i pyłu. Cholernego pyłu, który zatykał wszystko i drażnił. I... Chciał po prostu odpocząć. W końcu nie wiedział, ile czasu mu zostało.
Ognisko paliło się niewielkim płomieniem. W końcu nie było to potrzebne. Nikt nie narzekał na zimno. Paliło się dlatego, że ogień zawsze rozbudza w ludziach nadzieję, poczucie, że jednak mają kontrolę nad sytuacją. I ścieśnia więzi. A oni tego potrzebowali. By móc odejść w spokoju. Bo i czego więcej mogli oczekiwać od życia.
Lees siedziała przy ognisku w luźnych spodniach i podkoszulku. Ciężkie buciory leżały obok, na kurtce. Jedynym, co psuło efekt, była maska. Ciężka maska przeciwgazowa, z czarnymi szkłami, z rurą swobodnie zwisającą ku ziemi. Dino zaczynał zapominać jak wyglądała bez maski. Jednak domyślał się, że teraz musi być okropna. Trafiła w złe miejsce, o złym czasie. Wybuch rozrył jej twarz, a wszechobecne promieniowanie musiało spowolnić proces gojenia. Domyślał się, że maska kryje ropiejącą, jątrzącą się w nieskończoność, szpetną twarz, ale nie taką ją pamiętał. Nie, jego Lees była roześmiana, z kasztanowymi, lekko falowanymi włosami spływającymi po ramionach. I zawsze z głębokim dekoltem, który ukazywał czyste piękno. To jedyne w niej się nie zmieniło.
Musiała poczuć jego wzrok, gdyż odwróciła głowę w jego stronę. Patrzył na maskę, na wystające spod niej osmolone, poplątane włosy i zaklął w myślach. Nie było go stać na nic innego. Jak od tych kilkudziesięciu miesięcy szlajania się po pustkowiu u boku ludzkich wraków.
- Nie na patrolu? – zagadnęła go. Głos miała wciąż przyjemny, choć lekko sepleniący [„Musiała stracić kilka zębów.”]
- Purple mnie zastąpił. Nie czuję się dziś na siłach.
- Znowu?
- Jak zawsze.
Jęknął [„jak pieprzony emeryt”] i położył się obok Lees. Milczeli. Tyle im zostało. Prawo do śmierci w ciszy.
- Macie wodę?
Głos wyrwał Dina z zamyślenia. Usiadł i zastanowił się, jednak Lees była szybsza. Chwyciła manierkę i rzuciła.
- Co się stało? – spytał Dino, krzywo patrząc na pojemnik z wodą, o którego istnieniu nie mógł sobie przypomnieć.
- To ten nowy, co go znaleźliśmy w ruinach tydzień temu. Pamiętacie? Były dziwnie w dobrym stanie. Nieważne. Promieniowaniu to nie przeszkodziło. Chłopak, wydawał się w nienajgorszym stanie, umiera. Doktorek, Zielarz, twierdzi, że do rana nie pociągnie. Kurde, nie wiem, o co z tym wszystkim chodzi. Naprawdę. Posrane. Jedyne, co mogę dla niego zrobić, to dam mu cholernej wody. Może trochę lepiej będzie mu się umierać... Wiecie, osobiście nie chciałbym myśleć o tym, jak mi się chce pić, kiedy będę zdychał... Będą chyba istotniejsze sprawy. To tak przy okazji, dajcie mi wtedy pić w razie czego. Okej? Dobra, lecę.
Nie odpowiedzieli. Nie uważali tego za potrzebne. To było po prostu posrane.
Obudził ich krzyk. To dogorywał nowy. Zazwyczaj odchodzili w milczeniu. Ale Dino starał się zrozumieć. Chłopak był młody, może szesnaście lat. Bał się śmierci. Wył ze strachu. Kiedy jesteś już załatwiony, ból przestaje być tak istotny. Chce się zwyczajnie umrzeć. Albo żyć.
Zależy czego bardziej się boisz.
- I co? – zapytał Dino odbierając manierkę. Zajrzał do środka i z niezadowoleniem zauważył, że jest niemalże pusta. – Jak z nim?
- Nic... ma spokój. Przyszedł już Prorok. Coś posmęcił, chyba znowu się wstawił. Na Boga! Skąd on bierze ten bimber?! Ale nieważne. Nowego już nie ma, pokrzyczał i zamilkł. Będą go palić, kameralnie się zapowiada, nie miał tu znajomych, jak chcecie...
Dino nie chciał słuchać. Starał się pomyśleć o czymś weselszym, lepszym. Prawdziwszym. Średnio mu wyszło.
- ...ładny dinozaur.
- Hę?
- Dinozaur. Na twoim ciuszku. Ładny.
Dino uśmiechnął się i przytaknął. Purple miał sprawną rękę. Zaszedł go, kiedy spał i walnął na kostiumie dinozaura. Pierwszy dinozaur był jak ten z kreskówki. Wesoły, fioletowy. Dino. Wtedy zdaje się wymyślił też tą ksywkę. Później malował już dinozaury za zgodą Dina, ale odpowiednio straszniejsze. Teraz miał wielkiego drapieżcę szczerzącego zębiska imponujących rozmiarów. Nawet mu się to podobało. Wprowadzało to jakieś urozmaicenie do monotonnego życia poszukiwaczy.
- Znajdź Purple, też ci coś zmajstruje. Znajdziesz go tam gdzie największy hałas.
- Dzięki...
- Nie ma sprawy... każdemu należy się odrobina godności...
„Nawet obcemu trupowi, który wypija resztki bezcennej wody”
- Tak, nie ma sprawy... Przejdź się, uspokój...
Dino nawet nie znał imienia towarzysza. Nie był ciekaw. Im lepiej kogoś znałeś, tym boleśniejsza była kolejna śmierć, która musiała nadejść prędzej czy później. Raczej prędzej. Gdzieś, w pewnym oddaleniu dało się słyszeć muzykę. Ciężkie, szybkie brzmienie grupki skandynawskich zadymiarzy. Atom Metal – tak nazwali ten gatunek. Dino nie interesował się wcześniej muzyką. Wyskakiwał czasem na dyskotekę, imprezę do znajomych, ale właściwie sam dla siebie nie słuchał jej nigdy. Tutaj miało to swój, zupełnie inny, wymiar. Tam, kiedyś, w świecie bez promieniowania, byłaby to muzyka zbuntowanych gówniarzy. Może. Tutaj miało to głębszy sens. „To wojna! Ostrze promieniowania wymierza w nas ciosy. Śmierć za śmierć. Oko za oko. Ząb za ząb. Spłonęliśmy we własnym ogniu!” wrzeszczał ich wokalista. Długowłosi, zarośnięci, zawsze zachowujący się tak, jakby nic się nie stało. Weseli, nie stroniący od zabawy. Optymiści. Dino przypuszczał, że wyładowywali swoją bezsilność w muzyce, dzięki temu mogli być normalni, a przynajmniej sprawiać takie wrażenie.
Purple miał w sobie coś podobnego. Ale nie potrzebował muzyki. I miał chwile słabości.
Mimowolnie Dino zbliżył się do źródła muzyki. Kilku ludzi siedziało wokół hałasującej grupki długowłosych zadymiarzy. Ktoś podśpiewywał pod nosem. Teksty ich piosenek były znane wszystkim. Może po prostu dlatego, że nie było tu niczego innego, a może dlatego, że wszyscy im zazdrościli. Przywilej posiadania zajęcia, które pozwoliłoby oderwać się od codzienności, posiadali nieliczni. Reszta całe dnie tkwiła w zwykłym życiu oddziału.
Dino domyślał się, że słońce chyliło się ku zachodowi. Mógł się tylko domyślać, gdyż gruba warstwa pyłu wciąż przysłaniała niebo. Spojrzał w stronę ognia. Wśród siedzących był i Purple, i Lees i inni. Postanowił siąść z nimi i w ciszy delektować się swoją obecnością.
Dziennik Dino I
Gdyby nie fakt, że papier jest właściwie nie do zdobycia, założyłbym sobie dziennik. Może to pozwoliłoby mi spostrzec, że te dni nie są identyczne. A właściwie jeden, cholernie długi, zapylony dzień apokalipsy. Siedzę przy ognisku czując ciepło jego, ciepło siedzącej obok Lees. Słyszę trzask ognia, słyszę głos Purple opowiadającego jakieś żarty. Ale nawet w jego oczach widzę to, co w oczach wszystkich. Strach. Niepewność. Poczucie beznadziei.
Pamiętam pierwsze nasze spotkanie z Purple. Było to jakoś z trzy dni po wybuchu tego piekła. Był równie ogłupiony jak ja i Lees. Tłoczyliśmy się razem w wielkim bunkrze. Mieliśmy fart. Tak myśleliśmy. Teraz coraz częściej wydaje mi się, że lepiej byłoby zginąć od razu, niż żyć ze świadomością tego paskudztwa w środku i widzieć codziennie maskę na twarzy mojej Lees.
Podczas pierwszej nocy w tym bunkrze, Purple jako jedyny szukał kogoś do rozmowy. Był ogłupiony, jak my wszyscy, ale gadał, chodził, czasem śmiał się. Aż podszedł do nas. Chyba zwyczajnie opadł z sił. Pochylił głowę i spojrzał na nas. Lees uśmiechnęła się tym swoim uśmiechem, którego już pewnie nigdy nie zobaczę i poczęstowała go czymś. Nie pamiętam, co to było. Nieważne. I rozmawialiśmy. O naszych nieżyjących rodzinach, o tym jak tu jest gównianie... Opowiedział nam o sobie. Malarz, poeta. Zawsze bez stałej roboty, miejsca zamieszkania. „Znajomi mówili o mnie Czerwony Diabeł. Podobno mam w sobie taką energię – zaśmiał się – ale czemu, do cholery, czerwony?! Czy gdyby diabeł był niebieski byłby mniej złośliwym dupkiem?” Zaczęliśmy nazywać go Czerwonym. Ktoś kiedyś wymyślił żeby przerobić to na Purpurowy. Nie wiem czemu, ale wydało nam się to kosmicznie zabawne. I tak powstał Purple. Nasz Purple. Chyba jedyna osoba, poza Lees, o której stratę boję się tak mocno.
Wtedy w tym bunkrze przyszedł Herman. Nikt nie wiedział, kim jest, czy w ogóle naprawdę jest żołnierzem, ale dobrze gadał, wyglądał porządnie. I przygarnął nas wszystkich. Stworzyliśmy jeden z wielu oddziałów, które miały trwać w rozsypce, żeby nikt nie mógł nas tak łatwo wybić. Bomby sprawdzały się na większe skupiska, pojedynczo zabijało nas tylko promieniowanie.
Niedługo potem przeżyliśmy naszą pierwszą akcję – kradzież wody i paliwa. Poszło gładko. Zero strat, zapasy na cały miesiąc z hakiem. Wspaniale. Ktoś ważny nas zauważył. Odznaczył naszego przywódcę. I wysłali na front. Jaki to był front, też nie wiem... Ale zginęło wielu. Kto strzelał i czemu, nigdy nam nie powiedziano. Myślę, że nawet Herman nie wiedział. Ale po tym niepowodzeniu, dostał pseudonim Wampir. Bo tylko wysysanie wody wychodziło mu ładnie. Po tej jednej porażce nie było więcej rozkazów. Pewnie komunikacja siadła, a może sam Wampir odciął się od reszty. Mało to nas obchodziło. A szczególnie mnie. To wtedy Lees dostała w swoją piękną buźkę. Niosłem ją na rękach przez ogień. Ryczałem jak dziecko. Obok biegał Purple. Osłaniał mnie. I przeżyła. Ale dusza w niej umarła.
Straciłem rachubę ile czasu już się tu włóczymy. Nie wiem gdzie jesteśmy i czego szukamy.
Mam to w dupie. Chce ciszy. I żeby Lees znowu była taka... Nie, nie chodzi mi nawet o wygląd... Żeby znów mi powiedziała, że... że...
CDN ale tutaj go wrzucę, jeśli komentarze będą jakieś.
Kiedy nadeszła światłość
Przerywamy program, aby nadać wiadomość specjalną. Kilkanaście bomb o mocy od 20 do 60 megaton spadło na największe miasta świata, oraz stolice państw. Paryż, Londyn, Waszyngton, Tokio, Moskwa już nie istnieją. Według wstępnych szacunków mogło zginąć od 100 do 200 milionów ludzi. Liczba rannych i poddanych śmiertelnej dawce promieniowania jest o wiele większa.
We wszystkich krajach ogłoszono stan wyjątkowy. Niedługo po pierwszej fali uderzeń, Indie wystrzeliły większość swojego arsenału w kierunku Pakistanu. Odpowiedź była błyskawiczna. Jednak wedle opinii wojskowych, to nie stamtąd pochodziły bomby, które uderzyły w państwa europejskie i amerykańskie.
Wzrok całego świat padł na Iran, oraz Koreę Północną i bez wątpienia zostałyby wysłane tam kolejne pociski, gdyby nie okazało się, że już ktoś dokonał spustoszeń na całym terytorium. Aktualnie naukowcy, wojskowi i politycy całego globu szukają sprawcy tych obrzydliwych aktów terroru.
Prezydent USA, który szczęśliwie nie przebywał w Białym Domu podczas incydentu, tak skomentował to wydarzenie:
„... jeśli jakiś skurwiel spróbuje postawić nogę na ziemi amerykańskiej, pozna gniew naszych chłopców. Żaden, powtarzam, żaden, kurwa, żaden pierdolony dupek nie będzie nas bezkarnie znieważał!”
Wg najnowszych sondaży popularność prezydenta wzrosła do 90%. Ten niewiarygodny sukces, może zapewnić mu zwycięstwo w przyszłorocznych wyborach.
Wiadomość z ostatniej chwili: spadły kolejne bomby. Określono już cele 57 spośród największej, jak dotychczas, fali.
Boże! Co to za światłość?
>>Przepraszamy za przerwę w audycji. Problemy techniczne. <<<
Rozdział pierwszy
Dino stał i wpatrywał się bezmyślnie w dal. Spróbował podrapać się, lecz kostium nie pozwolił mu na to. Zaklął paskudnie i splunął na suchą ziemię. Glut miał trudny do zidentyfikowania kolor. I zdecydowanie nie była to zdrowa, normalna barwa. Westchnął. Przyzwyczaił się do rozpoznawania u siebie kolejnych oznak choroby, która postępowała, bo innego wyjścia nie było. Taka dawka promieniowania nie mogła rozejść się po kościach.
Poprawił karabin i jeszcze raz rzucił okiem na pustkowie. Gdzieś, kiedyś mogły być tam domy. Może i jego rodziny. Nie wiedział. Nawet nie wiedział gdzie jest. Wszystko wyglądało tak podobnie.
- Hej, Dino! – zawołał ktoś wesoło. Dino odwrócił się i zobaczył rozwiany włos i zarośniętą twarz w śmiesznych, okrągłych okularach.
- Co jest? – powiedział beznamiętnie i poprawił, ponownie zsuwający się po gładkiej powierzchni kostiumu, karabin.
- Nic. Nudno tam, myślałem, że tu będzie ciekawiej.
Dino nie odpowiedział tylko ruszył w kierunku, z którego przybył jego towarzysz.
- Skoro tak, to postój tu, Purple. Ja wolę posiedzieć przy ognisku.
Zanim uzyskał odpowiedź, był już daleko. Miał dość tego dnia. Dnia bez końca. Dnia ciągłej suszy, ciemności i pyłu. Cholernego pyłu, który zatykał wszystko i drażnił. I... Chciał po prostu odpocząć. W końcu nie wiedział, ile czasu mu zostało.
Ognisko paliło się niewielkim płomieniem. W końcu nie było to potrzebne. Nikt nie narzekał na zimno. Paliło się dlatego, że ogień zawsze rozbudza w ludziach nadzieję, poczucie, że jednak mają kontrolę nad sytuacją. I ścieśnia więzi. A oni tego potrzebowali. By móc odejść w spokoju. Bo i czego więcej mogli oczekiwać od życia.
Lees siedziała przy ognisku w luźnych spodniach i podkoszulku. Ciężkie buciory leżały obok, na kurtce. Jedynym, co psuło efekt, była maska. Ciężka maska przeciwgazowa, z czarnymi szkłami, z rurą swobodnie zwisającą ku ziemi. Dino zaczynał zapominać jak wyglądała bez maski. Jednak domyślał się, że teraz musi być okropna. Trafiła w złe miejsce, o złym czasie. Wybuch rozrył jej twarz, a wszechobecne promieniowanie musiało spowolnić proces gojenia. Domyślał się, że maska kryje ropiejącą, jątrzącą się w nieskończoność, szpetną twarz, ale nie taką ją pamiętał. Nie, jego Lees była roześmiana, z kasztanowymi, lekko falowanymi włosami spływającymi po ramionach. I zawsze z głębokim dekoltem, który ukazywał czyste piękno. To jedyne w niej się nie zmieniło.
Musiała poczuć jego wzrok, gdyż odwróciła głowę w jego stronę. Patrzył na maskę, na wystające spod niej osmolone, poplątane włosy i zaklął w myślach. Nie było go stać na nic innego. Jak od tych kilkudziesięciu miesięcy szlajania się po pustkowiu u boku ludzkich wraków.
- Nie na patrolu? – zagadnęła go. Głos miała wciąż przyjemny, choć lekko sepleniący [„Musiała stracić kilka zębów.”]
- Purple mnie zastąpił. Nie czuję się dziś na siłach.
- Znowu?
- Jak zawsze.
Jęknął [„jak pieprzony emeryt”] i położył się obok Lees. Milczeli. Tyle im zostało. Prawo do śmierci w ciszy.
- Macie wodę?
Głos wyrwał Dina z zamyślenia. Usiadł i zastanowił się, jednak Lees była szybsza. Chwyciła manierkę i rzuciła.
- Co się stało? – spytał Dino, krzywo patrząc na pojemnik z wodą, o którego istnieniu nie mógł sobie przypomnieć.
- To ten nowy, co go znaleźliśmy w ruinach tydzień temu. Pamiętacie? Były dziwnie w dobrym stanie. Nieważne. Promieniowaniu to nie przeszkodziło. Chłopak, wydawał się w nienajgorszym stanie, umiera. Doktorek, Zielarz, twierdzi, że do rana nie pociągnie. Kurde, nie wiem, o co z tym wszystkim chodzi. Naprawdę. Posrane. Jedyne, co mogę dla niego zrobić, to dam mu cholernej wody. Może trochę lepiej będzie mu się umierać... Wiecie, osobiście nie chciałbym myśleć o tym, jak mi się chce pić, kiedy będę zdychał... Będą chyba istotniejsze sprawy. To tak przy okazji, dajcie mi wtedy pić w razie czego. Okej? Dobra, lecę.
Nie odpowiedzieli. Nie uważali tego za potrzebne. To było po prostu posrane.
Obudził ich krzyk. To dogorywał nowy. Zazwyczaj odchodzili w milczeniu. Ale Dino starał się zrozumieć. Chłopak był młody, może szesnaście lat. Bał się śmierci. Wył ze strachu. Kiedy jesteś już załatwiony, ból przestaje być tak istotny. Chce się zwyczajnie umrzeć. Albo żyć.
Zależy czego bardziej się boisz.
- I co? – zapytał Dino odbierając manierkę. Zajrzał do środka i z niezadowoleniem zauważył, że jest niemalże pusta. – Jak z nim?
- Nic... ma spokój. Przyszedł już Prorok. Coś posmęcił, chyba znowu się wstawił. Na Boga! Skąd on bierze ten bimber?! Ale nieważne. Nowego już nie ma, pokrzyczał i zamilkł. Będą go palić, kameralnie się zapowiada, nie miał tu znajomych, jak chcecie...
Dino nie chciał słuchać. Starał się pomyśleć o czymś weselszym, lepszym. Prawdziwszym. Średnio mu wyszło.
- ...ładny dinozaur.
- Hę?
- Dinozaur. Na twoim ciuszku. Ładny.
Dino uśmiechnął się i przytaknął. Purple miał sprawną rękę. Zaszedł go, kiedy spał i walnął na kostiumie dinozaura. Pierwszy dinozaur był jak ten z kreskówki. Wesoły, fioletowy. Dino. Wtedy zdaje się wymyślił też tą ksywkę. Później malował już dinozaury za zgodą Dina, ale odpowiednio straszniejsze. Teraz miał wielkiego drapieżcę szczerzącego zębiska imponujących rozmiarów. Nawet mu się to podobało. Wprowadzało to jakieś urozmaicenie do monotonnego życia poszukiwaczy.
- Znajdź Purple, też ci coś zmajstruje. Znajdziesz go tam gdzie największy hałas.
- Dzięki...
- Nie ma sprawy... każdemu należy się odrobina godności...
„Nawet obcemu trupowi, który wypija resztki bezcennej wody”
- Tak, nie ma sprawy... Przejdź się, uspokój...
Dino nawet nie znał imienia towarzysza. Nie był ciekaw. Im lepiej kogoś znałeś, tym boleśniejsza była kolejna śmierć, która musiała nadejść prędzej czy później. Raczej prędzej. Gdzieś, w pewnym oddaleniu dało się słyszeć muzykę. Ciężkie, szybkie brzmienie grupki skandynawskich zadymiarzy. Atom Metal – tak nazwali ten gatunek. Dino nie interesował się wcześniej muzyką. Wyskakiwał czasem na dyskotekę, imprezę do znajomych, ale właściwie sam dla siebie nie słuchał jej nigdy. Tutaj miało to swój, zupełnie inny, wymiar. Tam, kiedyś, w świecie bez promieniowania, byłaby to muzyka zbuntowanych gówniarzy. Może. Tutaj miało to głębszy sens. „To wojna! Ostrze promieniowania wymierza w nas ciosy. Śmierć za śmierć. Oko za oko. Ząb za ząb. Spłonęliśmy we własnym ogniu!” wrzeszczał ich wokalista. Długowłosi, zarośnięci, zawsze zachowujący się tak, jakby nic się nie stało. Weseli, nie stroniący od zabawy. Optymiści. Dino przypuszczał, że wyładowywali swoją bezsilność w muzyce, dzięki temu mogli być normalni, a przynajmniej sprawiać takie wrażenie.
Purple miał w sobie coś podobnego. Ale nie potrzebował muzyki. I miał chwile słabości.
Mimowolnie Dino zbliżył się do źródła muzyki. Kilku ludzi siedziało wokół hałasującej grupki długowłosych zadymiarzy. Ktoś podśpiewywał pod nosem. Teksty ich piosenek były znane wszystkim. Może po prostu dlatego, że nie było tu niczego innego, a może dlatego, że wszyscy im zazdrościli. Przywilej posiadania zajęcia, które pozwoliłoby oderwać się od codzienności, posiadali nieliczni. Reszta całe dnie tkwiła w zwykłym życiu oddziału.
Dino domyślał się, że słońce chyliło się ku zachodowi. Mógł się tylko domyślać, gdyż gruba warstwa pyłu wciąż przysłaniała niebo. Spojrzał w stronę ognia. Wśród siedzących był i Purple, i Lees i inni. Postanowił siąść z nimi i w ciszy delektować się swoją obecnością.
Dziennik Dino I
Gdyby nie fakt, że papier jest właściwie nie do zdobycia, założyłbym sobie dziennik. Może to pozwoliłoby mi spostrzec, że te dni nie są identyczne. A właściwie jeden, cholernie długi, zapylony dzień apokalipsy. Siedzę przy ognisku czując ciepło jego, ciepło siedzącej obok Lees. Słyszę trzask ognia, słyszę głos Purple opowiadającego jakieś żarty. Ale nawet w jego oczach widzę to, co w oczach wszystkich. Strach. Niepewność. Poczucie beznadziei.
Pamiętam pierwsze nasze spotkanie z Purple. Było to jakoś z trzy dni po wybuchu tego piekła. Był równie ogłupiony jak ja i Lees. Tłoczyliśmy się razem w wielkim bunkrze. Mieliśmy fart. Tak myśleliśmy. Teraz coraz częściej wydaje mi się, że lepiej byłoby zginąć od razu, niż żyć ze świadomością tego paskudztwa w środku i widzieć codziennie maskę na twarzy mojej Lees.
Podczas pierwszej nocy w tym bunkrze, Purple jako jedyny szukał kogoś do rozmowy. Był ogłupiony, jak my wszyscy, ale gadał, chodził, czasem śmiał się. Aż podszedł do nas. Chyba zwyczajnie opadł z sił. Pochylił głowę i spojrzał na nas. Lees uśmiechnęła się tym swoim uśmiechem, którego już pewnie nigdy nie zobaczę i poczęstowała go czymś. Nie pamiętam, co to było. Nieważne. I rozmawialiśmy. O naszych nieżyjących rodzinach, o tym jak tu jest gównianie... Opowiedział nam o sobie. Malarz, poeta. Zawsze bez stałej roboty, miejsca zamieszkania. „Znajomi mówili o mnie Czerwony Diabeł. Podobno mam w sobie taką energię – zaśmiał się – ale czemu, do cholery, czerwony?! Czy gdyby diabeł był niebieski byłby mniej złośliwym dupkiem?” Zaczęliśmy nazywać go Czerwonym. Ktoś kiedyś wymyślił żeby przerobić to na Purpurowy. Nie wiem czemu, ale wydało nam się to kosmicznie zabawne. I tak powstał Purple. Nasz Purple. Chyba jedyna osoba, poza Lees, o której stratę boję się tak mocno.
Wtedy w tym bunkrze przyszedł Herman. Nikt nie wiedział, kim jest, czy w ogóle naprawdę jest żołnierzem, ale dobrze gadał, wyglądał porządnie. I przygarnął nas wszystkich. Stworzyliśmy jeden z wielu oddziałów, które miały trwać w rozsypce, żeby nikt nie mógł nas tak łatwo wybić. Bomby sprawdzały się na większe skupiska, pojedynczo zabijało nas tylko promieniowanie.
Niedługo potem przeżyliśmy naszą pierwszą akcję – kradzież wody i paliwa. Poszło gładko. Zero strat, zapasy na cały miesiąc z hakiem. Wspaniale. Ktoś ważny nas zauważył. Odznaczył naszego przywódcę. I wysłali na front. Jaki to był front, też nie wiem... Ale zginęło wielu. Kto strzelał i czemu, nigdy nam nie powiedziano. Myślę, że nawet Herman nie wiedział. Ale po tym niepowodzeniu, dostał pseudonim Wampir. Bo tylko wysysanie wody wychodziło mu ładnie. Po tej jednej porażce nie było więcej rozkazów. Pewnie komunikacja siadła, a może sam Wampir odciął się od reszty. Mało to nas obchodziło. A szczególnie mnie. To wtedy Lees dostała w swoją piękną buźkę. Niosłem ją na rękach przez ogień. Ryczałem jak dziecko. Obok biegał Purple. Osłaniał mnie. I przeżyła. Ale dusza w niej umarła.
Straciłem rachubę ile czasu już się tu włóczymy. Nie wiem gdzie jesteśmy i czego szukamy.
Mam to w dupie. Chce ciszy. I żeby Lees znowu była taka... Nie, nie chodzi mi nawet o wygląd... Żeby znów mi powiedziała, że... że...
CDN ale tutaj go wrzucę, jeśli komentarze będą jakieś.