Mucha

Gothi

Pain Donkey
Weteran
Dołączył
22.8.2004
Posty
2717
Prolog

Kiedy nadeszła światłość



Przerywamy program, aby nadać wiadomość specjalną. Kilkanaście bomb o mocy od 20 do 60 megaton spadło na największe miasta świata, oraz stolice państw. Paryż, Londyn, Waszyngton, Tokio, Moskwa już nie istnieją. Według wstępnych szacunków mogło zginąć od 100 do 200 milionów ludzi. Liczba rannych i poddanych śmiertelnej dawce promieniowania jest o wiele większa.



We wszystkich krajach ogłoszono stan wyjątkowy. Niedługo po pierwszej fali uderzeń, Indie wystrzeliły większość swojego arsenału w kierunku Pakistanu. Odpowiedź była błyskawiczna. Jednak wedle opinii wojskowych, to nie stamtąd pochodziły bomby, które uderzyły w państwa europejskie i amerykańskie.



Wzrok całego świat padł na Iran, oraz Koreę Północną i bez wątpienia zostałyby wysłane tam kolejne pociski, gdyby nie okazało się, że już ktoś dokonał spustoszeń na całym terytorium. Aktualnie naukowcy, wojskowi i politycy całego globu szukają sprawcy tych obrzydliwych aktów terroru.



Prezydent USA, który szczęśliwie nie przebywał w Białym Domu podczas incydentu, tak skomentował to wydarzenie:

„... jeśli jakiś skurwiel spróbuje postawić nogę na ziemi amerykańskiej, pozna gniew naszych chłopców. Żaden, powtarzam, żaden, kurwa, żaden pierdolony dupek nie będzie nas bezkarnie znieważał!”

Wg najnowszych sondaży popularność prezydenta wzrosła do 90%. Ten niewiarygodny sukces, może zapewnić mu zwycięstwo w przyszłorocznych wyborach.



Wiadomość z ostatniej chwili: spadły kolejne bomby. Określono już cele 57 spośród największej, jak dotychczas, fali.



Boże! Co to za światłość?



>>Przepraszamy za przerwę w audycji. Problemy techniczne. <<<





Rozdział pierwszy



Dino stał i wpatrywał się bezmyślnie w dal. Spróbował podrapać się, lecz kostium nie pozwolił mu na to. Zaklął paskudnie i splunął na suchą ziemię. Glut miał trudny do zidentyfikowania kolor. I zdecydowanie nie była to zdrowa, normalna barwa. Westchnął. Przyzwyczaił się do rozpoznawania u siebie kolejnych oznak choroby, która postępowała, bo innego wyjścia nie było. Taka dawka promieniowania nie mogła rozejść się po kościach.

Poprawił karabin i jeszcze raz rzucił okiem na pustkowie. Gdzieś, kiedyś mogły być tam domy. Może i jego rodziny. Nie wiedział. Nawet nie wiedział gdzie jest. Wszystko wyglądało tak podobnie.

- Hej, Dino! – zawołał ktoś wesoło. Dino odwrócił się i zobaczył rozwiany włos i zarośniętą twarz w śmiesznych, okrągłych okularach.

- Co jest? – powiedział beznamiętnie i poprawił, ponownie zsuwający się po gładkiej powierzchni kostiumu, karabin.

- Nic. Nudno tam, myślałem, że tu będzie ciekawiej.

Dino nie odpowiedział tylko ruszył w kierunku, z którego przybył jego towarzysz.

- Skoro tak, to postój tu, Purple. Ja wolę posiedzieć przy ognisku.

Zanim uzyskał odpowiedź, był już daleko. Miał dość tego dnia. Dnia bez końca. Dnia ciągłej suszy, ciemności i pyłu. Cholernego pyłu, który zatykał wszystko i drażnił. I... Chciał po prostu odpocząć. W końcu nie wiedział, ile czasu mu zostało.

Ognisko paliło się niewielkim płomieniem. W końcu nie było to potrzebne. Nikt nie narzekał na zimno. Paliło się dlatego, że ogień zawsze rozbudza w ludziach nadzieję, poczucie, że jednak mają kontrolę nad sytuacją. I ścieśnia więzi. A oni tego potrzebowali. By móc odejść w spokoju. Bo i czego więcej mogli oczekiwać od życia.

Lees siedziała przy ognisku w luźnych spodniach i podkoszulku. Ciężkie buciory leżały obok, na kurtce. Jedynym, co psuło efekt, była maska. Ciężka maska przeciwgazowa, z czarnymi szkłami, z rurą swobodnie zwisającą ku ziemi. Dino zaczynał zapominać jak wyglądała bez maski. Jednak domyślał się, że teraz musi być okropna. Trafiła w złe miejsce, o złym czasie. Wybuch rozrył jej twarz, a wszechobecne promieniowanie musiało spowolnić proces gojenia. Domyślał się, że maska kryje ropiejącą, jątrzącą się w nieskończoność, szpetną twarz, ale nie taką ją pamiętał. Nie, jego Lees była roześmiana, z kasztanowymi, lekko falowanymi włosami spływającymi po ramionach. I zawsze z głębokim dekoltem, który ukazywał czyste piękno. To jedyne w niej się nie zmieniło.

Musiała poczuć jego wzrok, gdyż odwróciła głowę w jego stronę. Patrzył na maskę, na wystające spod niej osmolone, poplątane włosy i zaklął w myślach. Nie było go stać na nic innego. Jak od tych kilkudziesięciu miesięcy szlajania się po pustkowiu u boku ludzkich wraków.

- Nie na patrolu? – zagadnęła go. Głos miała wciąż przyjemny, choć lekko sepleniący [„Musiała stracić kilka zębów.”]

- Purple mnie zastąpił. Nie czuję się dziś na siłach.

- Znowu?

- Jak zawsze.

Jęknął [„jak pieprzony emeryt”] i położył się obok Lees. Milczeli. Tyle im zostało. Prawo do śmierci w ciszy.



- Macie wodę?

Głos wyrwał Dina z zamyślenia. Usiadł i zastanowił się, jednak Lees była szybsza. Chwyciła manierkę i rzuciła.

- Co się stało? – spytał Dino, krzywo patrząc na pojemnik z wodą, o którego istnieniu nie mógł sobie przypomnieć.

- To ten nowy, co go znaleźliśmy w ruinach tydzień temu. Pamiętacie? Były dziwnie w dobrym stanie. Nieważne. Promieniowaniu to nie przeszkodziło. Chłopak, wydawał się w nienajgorszym stanie, umiera. Doktorek, Zielarz, twierdzi, że do rana nie pociągnie. Kurde, nie wiem, o co z tym wszystkim chodzi. Naprawdę. Posrane. Jedyne, co mogę dla niego zrobić, to dam mu cholernej wody. Może trochę lepiej będzie mu się umierać... Wiecie, osobiście nie chciałbym myśleć o tym, jak mi się chce pić, kiedy będę zdychał... Będą chyba istotniejsze sprawy. To tak przy okazji, dajcie mi wtedy pić w razie czego. Okej? Dobra, lecę.

Nie odpowiedzieli. Nie uważali tego za potrzebne. To było po prostu posrane.



Obudził ich krzyk. To dogorywał nowy. Zazwyczaj odchodzili w milczeniu. Ale Dino starał się zrozumieć. Chłopak był młody, może szesnaście lat. Bał się śmierci. Wył ze strachu. Kiedy jesteś już załatwiony, ból przestaje być tak istotny. Chce się zwyczajnie umrzeć. Albo żyć.

Zależy czego bardziej się boisz.



- I co? – zapytał Dino odbierając manierkę. Zajrzał do środka i z niezadowoleniem zauważył, że jest niemalże pusta. – Jak z nim?

- Nic... ma spokój. Przyszedł już Prorok. Coś posmęcił, chyba znowu się wstawił. Na Boga! Skąd on bierze ten bimber?! Ale nieważne. Nowego już nie ma, pokrzyczał i zamilkł. Będą go palić, kameralnie się zapowiada, nie miał tu znajomych, jak chcecie...

Dino nie chciał słuchać. Starał się pomyśleć o czymś weselszym, lepszym. Prawdziwszym. Średnio mu wyszło.

- ...ładny dinozaur.

- Hę?

- Dinozaur. Na twoim ciuszku. Ładny.

Dino uśmiechnął się i przytaknął. Purple miał sprawną rękę. Zaszedł go, kiedy spał i walnął na kostiumie dinozaura. Pierwszy dinozaur był jak ten z kreskówki. Wesoły, fioletowy. Dino. Wtedy zdaje się wymyślił też tą ksywkę. Później malował już dinozaury za zgodą Dina, ale odpowiednio straszniejsze. Teraz miał wielkiego drapieżcę szczerzącego zębiska imponujących rozmiarów. Nawet mu się to podobało. Wprowadzało to jakieś urozmaicenie do monotonnego życia poszukiwaczy.

- Znajdź Purple, też ci coś zmajstruje. Znajdziesz go tam gdzie największy hałas.

- Dzięki...

- Nie ma sprawy... każdemu należy się odrobina godności...

„Nawet obcemu trupowi, który wypija resztki bezcennej wody”

- Tak, nie ma sprawy... Przejdź się, uspokój...

Dino nawet nie znał imienia towarzysza. Nie był ciekaw. Im lepiej kogoś znałeś, tym boleśniejsza była kolejna śmierć, która musiała nadejść prędzej czy później. Raczej prędzej. Gdzieś, w pewnym oddaleniu dało się słyszeć muzykę. Ciężkie, szybkie brzmienie grupki skandynawskich zadymiarzy. Atom Metal – tak nazwali ten gatunek. Dino nie interesował się wcześniej muzyką. Wyskakiwał czasem na dyskotekę, imprezę do znajomych, ale właściwie sam dla siebie nie słuchał jej nigdy. Tutaj miało to swój, zupełnie inny, wymiar. Tam, kiedyś, w świecie bez promieniowania, byłaby to muzyka zbuntowanych gówniarzy. Może. Tutaj miało to głębszy sens. „To wojna! Ostrze promieniowania wymierza w nas ciosy. Śmierć za śmierć. Oko za oko. Ząb za ząb. Spłonęliśmy we własnym ogniu!” wrzeszczał ich wokalista. Długowłosi, zarośnięci, zawsze zachowujący się tak, jakby nic się nie stało. Weseli, nie stroniący od zabawy. Optymiści. Dino przypuszczał, że wyładowywali swoją bezsilność w muzyce, dzięki temu mogli być normalni, a przynajmniej sprawiać takie wrażenie.

Purple miał w sobie coś podobnego. Ale nie potrzebował muzyki. I miał chwile słabości.

Mimowolnie Dino zbliżył się do źródła muzyki. Kilku ludzi siedziało wokół hałasującej grupki długowłosych zadymiarzy. Ktoś podśpiewywał pod nosem. Teksty ich piosenek były znane wszystkim. Może po prostu dlatego, że nie było tu niczego innego, a może dlatego, że wszyscy im zazdrościli. Przywilej posiadania zajęcia, które pozwoliłoby oderwać się od codzienności, posiadali nieliczni. Reszta całe dnie tkwiła w zwykłym życiu oddziału.

Dino domyślał się, że słońce chyliło się ku zachodowi. Mógł się tylko domyślać, gdyż gruba warstwa pyłu wciąż przysłaniała niebo. Spojrzał w stronę ognia. Wśród siedzących był i Purple, i Lees i inni. Postanowił siąść z nimi i w ciszy delektować się swoją obecnością.





Dziennik Dino I



Gdyby nie fakt, że papier jest właściwie nie do zdobycia, założyłbym sobie dziennik. Może to pozwoliłoby mi spostrzec, że te dni nie są identyczne. A właściwie jeden, cholernie długi, zapylony dzień apokalipsy. Siedzę przy ognisku czując ciepło jego, ciepło siedzącej obok Lees. Słyszę trzask ognia, słyszę głos Purple opowiadającego jakieś żarty. Ale nawet w jego oczach widzę to, co w oczach wszystkich. Strach. Niepewność. Poczucie beznadziei.

Pamiętam pierwsze nasze spotkanie z Purple. Było to jakoś z trzy dni po wybuchu tego piekła. Był równie ogłupiony jak ja i Lees. Tłoczyliśmy się razem w wielkim bunkrze. Mieliśmy fart. Tak myśleliśmy. Teraz coraz częściej wydaje mi się, że lepiej byłoby zginąć od razu, niż żyć ze świadomością tego paskudztwa w środku i widzieć codziennie maskę na twarzy mojej Lees.

Podczas pierwszej nocy w tym bunkrze, Purple jako jedyny szukał kogoś do rozmowy. Był ogłupiony, jak my wszyscy, ale gadał, chodził, czasem śmiał się. Aż podszedł do nas. Chyba zwyczajnie opadł z sił. Pochylił głowę i spojrzał na nas. Lees uśmiechnęła się tym swoim uśmiechem, którego już pewnie nigdy nie zobaczę i poczęstowała go czymś. Nie pamiętam, co to było. Nieważne. I rozmawialiśmy. O naszych nieżyjących rodzinach, o tym jak tu jest gównianie... Opowiedział nam o sobie. Malarz, poeta. Zawsze bez stałej roboty, miejsca zamieszkania. „Znajomi mówili o mnie Czerwony Diabeł. Podobno mam w sobie taką energię – zaśmiał się – ale czemu, do cholery, czerwony?! Czy gdyby diabeł był niebieski byłby mniej złośliwym dupkiem?” Zaczęliśmy nazywać go Czerwonym. Ktoś kiedyś wymyślił żeby przerobić to na Purpurowy. Nie wiem czemu, ale wydało nam się to kosmicznie zabawne. I tak powstał Purple. Nasz Purple. Chyba jedyna osoba, poza Lees, o której stratę boję się tak mocno.

Wtedy w tym bunkrze przyszedł Herman. Nikt nie wiedział, kim jest, czy w ogóle naprawdę jest żołnierzem, ale dobrze gadał, wyglądał porządnie. I przygarnął nas wszystkich. Stworzyliśmy jeden z wielu oddziałów, które miały trwać w rozsypce, żeby nikt nie mógł nas tak łatwo wybić. Bomby sprawdzały się na większe skupiska, pojedynczo zabijało nas tylko promieniowanie.

Niedługo potem przeżyliśmy naszą pierwszą akcję – kradzież wody i paliwa. Poszło gładko. Zero strat, zapasy na cały miesiąc z hakiem. Wspaniale. Ktoś ważny nas zauważył. Odznaczył naszego przywódcę. I wysłali na front. Jaki to był front, też nie wiem... Ale zginęło wielu. Kto strzelał i czemu, nigdy nam nie powiedziano. Myślę, że nawet Herman nie wiedział. Ale po tym niepowodzeniu, dostał pseudonim Wampir. Bo tylko wysysanie wody wychodziło mu ładnie. Po tej jednej porażce nie było więcej rozkazów. Pewnie komunikacja siadła, a może sam Wampir odciął się od reszty. Mało to nas obchodziło. A szczególnie mnie. To wtedy Lees dostała w swoją piękną buźkę. Niosłem ją na rękach przez ogień. Ryczałem jak dziecko. Obok biegał Purple. Osłaniał mnie. I przeżyła. Ale dusza w niej umarła.

Straciłem rachubę ile czasu już się tu włóczymy. Nie wiem gdzie jesteśmy i czego szukamy.

Mam to w dupie. Chce ciszy. I żeby Lees znowu była taka... Nie, nie chodzi mi nawet o wygląd... Żeby znów mi powiedziała, że... że...


CDN ale tutaj go wrzucę, jeśli komentarze będą jakieś.
 

Reynevan

de Tréville
Dołączył
30.10.2004
Posty
1999
No, nareszcie ;P
@wrażenia:
Pomysł genialny, czyta się też fajnie, tylko mam wrażenie, jakby czegoś tu brakowało. Fajnie przedstawiłeś myśli gł. bohatera, ale za mało opisu otoczenia. Mało jest takich opowiadań (tu chyba wcale)

@znalezione błędy:
Parę powtórzeń: stanie - stanie, pić - pić, Znajdź - znajdziesz, było - był, nas - nas
Reszta spoko

@porady/uwagi we wanna cd... ;p

@ocena opowiadania:
8/10 - błędy, niewiele ;)
8/10 - pomysł, jak sam mówiłeś zresztą co Cię natchnęło ;P
7/10 - wykonanie - czegoś mi brakowało, chyba większych opisów, ale "ten typ tak ma" :p

8/10, yay ;P dawaj dalej
 

Cisu

Member
Dołączył
2.7.2005
Posty
852
No to jadziem :)
Wra?enia
Naprawd? mi si? spodoba?o. Zajrza?em tu z czystej ciekawo?ci, by? mo?e nawet nie spodziewaj?c si? niczego fajnego (ahhh te moje nastroje ostatnio x)), a tu ju? po kilku pierwszych zdaniach nie mog?em oderwa? oczu od monitora :) Nice :)

Znalezione b??dy
No có?, powtórzenia zosta?y wymienione wcze?niej. Ja do nich uwagi nie przywi?zuj?, chyba, ?e s? naprawd? perfidne, ale te tutaj jako? mnie nie razi?y w ?aden sposób ;). B??dów ortograficznych, interpunkcyjnych itp. te? si? nie dopatrza?em :) Nice :p

Porady/Uwagi
Heh, to samo, co poprzednik. Czekam na ci?g dalszy :)

Ocena
->B??dy: nie spotka?em nic, co by?oby w stanie przyku? moj? uwag? (chodzi mi o b??dy :p) 9/10
->Pomys?: Jak dla mnie - genialny. Nic doda?, nic uj??. 10/10
->Wykonanie: Pomys? to jedno, wykonanie to drugie :) Jednak tutaj oba stoj? na podobnym poziomie, cho? to drugie...czuj?, ?e mo?e by? jeszcze lepsze. 8/10

Ogólnie - 8+/10 :)
 

Dragomir

Adam Konopka
Weteran
Dołączył
25.9.2004
Posty
2527
Wra?enia: Bardzo dobre, wci?gaj?ce. Realia postapokaliptyczne s? interesuj?ce, i to bardzo, wg. mnie. Sam pocz?tek sprawia ?e czytelnik chce wi?cej.
Szczerze mówi?c, inspiruj?ce dzie?o.

B??dy: Wymienione powy?ej. Wydaje mi sie te? ?e po skrótach jak wg. stawiamy kropk?.
CYTAT
powiedzia? beznami?tnie i poprawi?, ponownie zsuwaj?cy si? po g?adkiej powierzchni kostiumu, karabin.
- nie powinno by? ani jednego przecinka, ale tylko dla czepialskich jest zauwa?alne.

Porady Pograj w STALKER'a, Fallouta czy poczytaj o CZarnobylu i innej katastrofie w Three co?tam. Mo?e to ci pomo?e w ulepszeniu dzie?a?

Ocena
Pomys?: 10/10
Wykonanie: 9/10
Fabu?a: 7/10 - ech te wspomnienia, senne wspomnienia, ultone niczym wiatr. Interesuj?ce, ale nie mog? si? doszuka? w?tku g?ównego.
Ogólnie: 8/10 - dobra robota.

Kali czeka? na ci?g dalszy.
 

halek

Member
Dołączył
1.9.2005
Posty
487
Wrażenia - czyta się to naprawdę świetnie, i co najważniejsze chce się wiedzieć co dalej. Nie wieje nudą, świat jest przedstawiony ciekawie. Cała konstrukcja opowiadania zachęca do dalszego zagłębiania się w treść.

Błedy - Ostatecznie mogę powiedzieć to samo co poprzednio, czyli powtórzenia. Wytykanie brakującego przecinka imo miją się z celem, bo to, czy ktoś zna interpunkcję czy nie widać po całości. ;)

Porady - mógłbyś trochę bardziej opisywać świat, ale bez przesady. Trochę wystarczy, dla udoskonalenia.

Ocena - nie będę rozbijał na części, 9/10 za to że czyta się świetnie. Dałbym 10/10 ale z tym poczekam do zakończenia ;).
 

Gothi

Pain Donkey
Weteran
Dołączył
22.8.2004
Posty
2717
Cieszą mnie komentarze niebywale i motywują. Mam nadzieję, że trzymam poziom. A wątek główny będzie się pojawiał stopniowo. Dziś krok pierwszy, jak łatwo będzie można się zorientować. Szczerze mówiąc, chcę zrobić z tego coś większego... ale mniejsza. Miłego czytania i... komentowania =p

Rozdział Drugi



Poranek był inny. Czuło się to. Jakby mniej pyłu, nieco jaśniej i wiatr odrobinę chłodniejszy. Jednak niedługo cieszono się chwilą świeżości. Karawana już stała gotowa, tylko Wampir przechadzał się wokół pojazdów i co jakiś czas kogoś chwalił, lub bluzgał.

Na całość karawany składały się dwie cysterny, jedna z wodą, jedna z benzyną, dwie ciężarówki z przedmiotami przeznaczonymi na handel, tir – szklarnia, furgonetka przerobiona na sporą prądnicę, zniszczony autobus dwudziałowy używany teraz jako szpital i laboratorium, oraz kilka pomniejszych pojazdów, najczęściej własnej roboty ze znalezionego złomu.

Dino z Purple wyruszyli jako jedna z ekip zwiadowczych. Była to procedura, którą się powtarzało, raczej ze względu na pozory jakiegoś porządku, niż z powodu bezpieczeństwa. Karawany rzadko spotykały się, a nawet jeśli, to zazwyczaj same handlowały pomiędzy sobą. Każdy z takich oddziałów starał się po prostu przeżyć, wędrując od jednego do drugiego schronu – miasta i wymieniając znalezione na zgliszczach przedmioty na wodę, jedzenie, leki, nowy sprzęt.

- Dobra, mamy jechać na południe, prosto jak w mordę strzelił – powiedział Purple rozciągając się.

- Jakieś konkrety? – zapytał Dino dopinając, zgodnie z procedurą, kostium.

- Niezupełnie. Podobno zbliżamy się do gór. Do Alp. Nie rozmawiałem o tym z szefem, ale Don owszem. Tam powinno być sporo miast, może gdzieś coś sprzedamy. Takie skały przyciągają ludzi.

- Ale gdzie my mamy jechać, co patrolować?

- No, jedziemy przed siebie. Podobno oazy stają się coraz częstsze. Mamy je zlokalizować, żeby nie było żadnych wypadków.

Dino westchnął i wsiadł na ATV. Purple usiadł za nim i przewiesił broń przez ramię.

- Jedźmy więc – powiedział. Dino byłby przysiągł, że z niechęcią.



Pustynny krajobraz, który towarzyszył im przez ostatnie tygodnie, zaczynał napawać obrzydzeniem Dino, jednak myśl spotkania oaz, wcale go nie pociągała. Wielkie połacie ziemi pyły spalone, jałowe, nierzadko suche, jednak były też inne miejsca. Jednymi z bardziej urokliwych były oazy. Żywa, bujna roślinność, która zachęcała, by odpocząć w jej pobliżu. Czasem kusząca zieleń, jednak częściej żółć lub czarne barwy, niemalże czerń. Dare, naukowiec, biolog, wytłumaczył im kiedyś, że to swoiste mutacje. Rośliny z żółtymi liśćmi, zwyczajnie nauczyły się żyć bez słońca, potrzebną im energię dostarczało im promieniowanie. Inne, te z ciemnymi liśćmi, z kolei nauczyły się lepiej wyłapywać promienie słoneczne, przyciemniając swoje liście. Najtrudniejszym orzechem do zgryzienia były dla Zielarza zielone liście. Nie umiał stwierdzić w ich mutacjach niczego nadzwyczajnego, lecz i tak rośliny te żyły i rosły w najlepsze. Zresztą nic nie było pewne. Nowe odkrycia zdarzały się regularnie i nikt nie przykładał do nich większej wagi oprócz kilku pasjonatów. Na razie nie zdarzyło się nic, co mogłoby pomóc przetrwać atomowe piekło.

Same zielsko nie było niebezpieczne. Niebezpiecznym było promieniowanie, które wchłonęły. Odkrywcy pierwszych oaz w głupiej radości wbiegali w zieleń i ginęli, najczęściej w męczarniach. Zasypiali, a gdy budził ich ból, było już za późno. Później, ktoś wpadł na pomysł, by sprawdzić promieniowanie tych miejsc. Bywało czasem do stu razy silniejsze niż poza nim, lecz najczęściej była to połowa tej wartości, jednak i to starczało. Mało kto posiadał wystarczające kombinezony.

Mimo powszechnej wiedzy na temat tych miejsc ludzie wciąż ginęli. Pokusa była tak silna, że zdesperowani, przygnębieni wędrowcy woleli ginąć w bólu wśród roślin, niż na pustkowiu... też w bólu lecz później. Dino nie do końca to rozumiał. Miał dość życia jak każdy, ale odbierania go sobie, nie uważał za dobre rozwiązanie.

Ale i tak nie znosił oaz.



Kilka ciemnych granatowo-zielonych punktów wyłoniło się z pyłu. Purple zacmokał, a Dino cicho zaklął. Silniejszy podmuch rozwiał na chwilę pył. Westchnęli obydwaj. Ustępujący kurz odsłonił ich oczom niesamowity widok. Ciemny, złowieszczy las rozciągał się na całym obszarze ich widoczności. Drzewa nie były nadzwyczaj wysokie, a ich korony, mające do półtorej metra wysokości, tworzyły raczej płaską powierzchnię, lekko przechyloną na południowy-wschód.

- Co robimy? – zapytał cicho Purple wpatrzony tępo w las.

- Chyba musimy sprawdzić jakie to wielkie... Za tym powinny być te twoje Alpy. Jeśli będzie trzeba to objeżdżać, może być cienko.

- To ruszajmy... cholera, Zielarz będzie w siódmym niebie.

- No to mamy jednego zadowolonego – rzucił Dino, po czym zawołał – Jedziemy!



Las zdawał się nie mieć końca. Ciemna ściana szumiących groźnie drzew ciągnęła się i nie miała zamiaru dobiec końca. Po piętnastu minutach zatrzymali się i zawrócili. Czuli się nieswojo, słysząc groźny, lecz zarazem kojący i usypiający zmysły, szum lasu. Widzieli już stepy pokryte dziwnymi roślinami, grzęzawiska na których coś rosło, ale o tak okazałym miejscu jeszcze nie słyszeli. Brakowało tylko znanego z dzieciństwa śpiewu ptaków, nieodłącznych towarzyszy drzew, barwnych i wesołych piewców nadziei. Wiele im brakowało z tamtych lat.

Zadumę przerwał widok zaledwie trzech podobnych drzew stojących na ich drodze. Dino zaczął omijać przeszkodę, gdy Purple zeskoczył z ATV i podbiegł w ich stronę.

- Zatrzymaj się! – krzyknął Dino. – Stój, do cholery!

Purple jednak nie zwolnił kroku nawet na moment. Wtedy i pozostały na quadzie towarzysz dostrzegł to – leżącego człowieka. Prędko podjechał i krzyknął:

- Co z nim?

- Nie żyje – odparł wesoło Purple. – Ale obczaj to!

Żółty, mający na sobie ślady długotrwałego używania [„ciekawe gdzie podziali się jego towarzysze?”], kombinezon trupa komponował się w zdegradowany grunt. Dopiero po chwili Dino spojrzał na rękę artysty i odparł:

- Mucha.

- Mucha, co?

- Mucha, mucha, co w niej, do cholery takiego nadzwyczajnego?! Tego cholerstwa nic nie zdoła chyba zniszczyć – warknął i po chwili dodał - A podobno to szczury, ludzie i karaluchy miały być niezniszczalne.

- Przyjrzyj się – głos Purple był dziwnie podekscytowany.

- Nóżki, skrzydła, łepek, oczka i wielka dupa. Jedźmy stąd.

Purple westchnął, jakby miał do czynienia z małym dzieckiem lub z kimś niedorozwiniętym.

- Ona jest normalna. Nie widzę żadnej mutacji. Wszystko na miejscu, w dobrej liczbie. Może mieć jeszcze bebechy poprzewracane, ale...

- To robale mają coś w środku?

Purple zmierzył go wzrokiem i parsknął, po czym włożył muchę do pojemnika z zaschniętą farbką.

- Mniejsza, wracajmy... Zobaczymy, co powie Zielarz. A ty zdasz swój ukochany raport – zamilkł na chwilę, po czym dodał – A co do tych szczurów, to słyszałem, że są. Tyle, że wielkości krowy.

Dino parsknął.



- Las? – twarz Wampira nie wyrażała zupełnie nic. W takich chwilach, nikt nie miał wątpliwości, że dowódca musi być profesjonalistą. Albo wariatem. Niektórzy dopuszczali obie wersje na raz.

- Las. Bardzo ciemne liście. Długi jak cholera. – Purple wydawał się być zadowolony z siebie. Wampir nie podzielał jego entuzjazmu.

- Zwiad ze wschodu dostrzegł to samo... Na zachodzie też. Choć nie tworzy jednej linii, ale i tak będzie to ryzyko... Spore ryzyko. Jesteśmy otoczeni przez drzewa.

Dowódca usiadł na błotniku ciężarówki i zamyślił się. Na kilka chwil dało się słyszeć tylko wiatr, kiedy nagle Wampir przerwał ciszę:

- A ta mucha?

- Zielarz... dr Dare znaczy się, ogląda ją.

- Cóż... i tak nam nie pomoże – zamilkł na moment – Trudno. Nie mamy wyjścia. Nie ma szans dojechać do miast na północy. Za daleko. Spróbujemy objechać ten las. Chcę was widzieć za trzy godziny gotowych do wymarszu. Sprawdźcie wszystko i... do cholery, odłączcie tych grajków. Nie stać nas na dodatkowe trwonienie energii. Jazda!



Ciasne wnętrze autobusu, było urządzone jak najoszczędniej. Pomiędzy półkami kręcił się dr Dare „Zielarz”, nazwany tak ze względu na swoją pasję – badania wszystkich napotkanych napromieniowanych roślin. Nikomu nie wadziło to tak długo, póki zgadzał się prowadzić szpital karawany. Choć i tak nie miał wiele roboty. Ciężko jest leczyć złośliwe nowotwory w warunkach polowych.

Zielarz był niewysokim mężczyzną o ciemnych, rzadkich włosach. Wyłysiały nieco, noszący okulary i mówiący niewyraźnie – stereotypowy naukowiec. Podobno jednak nie zawsze tak było, problemy zarówno ze wzrokiem jak i mową spowodowało promieniowanie, a łysienie... nikt nie wykluczał i tej wersji. Niejedna osoba zmieniła się po katastrofie.

Gdy Dino, na prośbę Purple, przyniósł muchę, po doktorku nie dało się poznać niczego. I nie było, co się dziwić. Ludzie zwykli przynosić mu najróżniejsze rzeczy, mając nadzieję, że jest to świadectwo poprawy sytuacji. Może nadzieja jest matką głupich, ale synów wciąż miała pod dostatkiem.

- Wygląda ładnie – powiedział niepewnie – całkiem zdrowo... Zazwyczaj widać od razu mutacje, bo widzisz, wiele z nich nie ma wpływu na szanse ich przeżycia. Nie ma poważniejszych drapieżników, zeźre taka muszka niemalże wszystko, nawet jak nie polata, to nie przesądza to jej losu. A mnoży się szybko. Ale poczekaj, znajdź sobie miejsce do siedzenia i usiądź. Sprawdzę co nieco. Przepraszam na moment.

Dino rozejrzał się po pomieszczeniu dokładniej. Bez wątpienia Zielarz dbał o nie. Zadbane, czyste, uporządkowane. Korzystanie z niego dla osoby obeznanej nie mogło sprawiać żadnego problemu. Sprzęt też robił wrażenie. Elektronika nie była może na najwyższym poziomie, ale jak na polowe warunki robiła wrażenie. Rzecz jasna z oszczędności, rzadko aparatura ta była wykorzystywana, lecz zapewniała uczucie fachowości naukowca. Rozmyślaniom położyło kres chrząknięcie Dare.

- O co chodzi? – zapytał od niechcenia Dino.

- Purple może mieć rację... Nie chcę zapeszać, ale mam wrażenie, że natrafiliśmy na coś nadzwyczajnego. Ten owad zdaje się mieć zupełną odporność na promieniowanie. Aż nie chce mi się wierzyć, że to dzieło natury...

- Ale o co chodzi? – wtrącił się Dino – przecież, o ile mi wiadomo, już zdarzały się takie przypadki.

- Zawsze to był zupełny degenerat – nagle prysła gdzieś aura nieporadności małego doktora. Nagle stał się pewnym siebie, tryskającym energią naukowcem – a ten tutaj jest zupełnie nietknięty. Może przesadzam. Nie mam możliwości, aż tak wgłębić się w jego DNA etc, etc... Ale, wierz mi, to nie jest zwykła mucha. Jeśli odkrylibyśmy, co umożliwia jej życie...

- Gdybyśmy mogli – przerwał mu ponownie - Purple na pewno się ucieszy. Potrzebujesz tą muchę? Odniósłbym ją.

- Oczywiście. Pobrałem próbki – powiedział, po czym dodał - Ale nie zgubcie jej. Trzymaj ten słoik. Lepsze to niż te farbki. To, że zniosła promieniowanie, nie znaczy, że zniesie te świństwo.



- HA! – wrzasnął Purple – A nie mówiłem!

Kilka osób obróciło głowy w ich stronę, jednak prędko wrócili do własnych zajęć. Zaraz mieli ruszać.

- I co z tego? – warknął Dino. [„pierdoły, zwykłe pierdoły”]

- Jak mucha może i my możemy!

- Jasne. I wyrosną nam skrzydełka.

Purple zignorował to zupełnie i zaczął kręcić się w kółko ze słoikiem w ręce.

- Trzeba wymyślić jej dobre imię... może Atomówka?

- Do kitu – powiedział Dino, ale się uśmiechnął.

- To jak, do diabła?!

- Może po prostu Mucha – głos Lees był spokojny. Dino poczuł ulgę i spojrzał w jej kierunku. Znów była w kompletnym kombinezonie. Obowiązkowo ze swoją maską. Cieszyło go to. Już dawno zarzucił próby wyperswadowania jej rozbierania się podczas postojów. Zdawał sobie sprawę, że każda chwila chodzenia w samym podkoszulku, choć niezwykle jemu miła, skraca jej życie. Choć nie była to jedyna osoba, która to ignorowała. W końcu wszyscy mieli umrzeć prędzej czy później.

- Eee tam – powiedział Purple. – Mucha się nie przyjmie. Będzie Atomówką, aż wymyślę coś lepszego.

Zaryczała syrena zamocowana na tirze, po czym wszyscy usłyszeli donośny głos Wampira:

- Mamy kilka dodatkowych kilometrów do przerobienia, jak już pewnie słyszeliście. Niebezpieczny teren, nie wiemy jak dokładnie tam jest, ale nie polecam oddalania się od karawany, czy zdejmowania ochronnych kombinezonów. I pod żadnym pozorem nie leźć do drzew, do lasu. Nic nie ruszać. Ewentualnie meldować mi – zamilkł na chwilę, po czym znów odezwał się – ktoś mi mówi, że mamy nowego towarzysza niedoli – Dino rozejrzał się niepokojąco i dostrzegł, że brakuje Purple, który jeszcze przed chwilą stał razem z nimi. Lees też musiała się zorientować, gdyż spojrzała czarnymi szybkami maski na jego twarz. Dino westchnął – jest nim mucha imieniem Atomówka. Podobno jest zdrowa. Bierzcie z niej przykład, a może dotrzemy do celu cali. A teraz – ruszamy!

Chwilę później pojawił się Purple z szerokim uśmiechem. Pod ręką trzymał słoik z muchą. [„Atomówką...”]

- Teraz już wszyscy nas znają – powiedział wesoło i podniósł słoik do góry.

- Jasne, Muszy Królu. A teraz bierz swój wózek i jedziemy.



Atomowy zmierzch przyćmił słońce,

w krótkiej chwili wyparowały tysiące,

kolejne rzesze w cierpieniach się wiły,

winne, jak i te co nigdy nie zawiniły,

a na owadzich skrzydłach pokazujesz się ty

i sprawiasz, że radioaktywne łzy

padają budząc nadzieję...

Zbyt dużo ucierpiało już nasze sumienie.



Pierwsza ballada w wykonaniu karawanowego zespołu, nie była może wielkim dziełem, ale wszyscy przyjęli tę odmianę z entuzjazmem. Co prawda ani razu nikt nie nazwał muchy imieniem wybranym przez Purple, ale i tak był w siódmym niebie. Owad robił karierę i dał początek zabawie. W opinii Dino nie było to takie złe.




Dziennik Dino II



Nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać natura. Wkrótce po tej całej rozpierdusze, kilka najmądrzejszych głów jakie spotkałem, sądziło, że zginiemy. W Czarnobylu zielsko rosło ładnie, bo było słońce, pył przysłania słońca, więc zielsko uschnie. Logiczne. Jednak nie przewidzieli, że rośliny przyjmą na siebie promieniowanie aż tak dobrze. Dzisiaj widząc ten las zwątpiłem całkowicie w mentalność ludzką. Cholera. Czemu uważamy tak uparcie, że to my musimy przeżyć i jak zginiemy będzie to wina świata, który nie jest tak wytrzymały jak my? A jednak inaczej to wygląda. Są drzewa, jest tlen [choć podobno troszkę go mniej niż kiedyś], ale teraz to one trzymają nas w ryzach. Nie możemy do nich przyjść, skorzystać z ukrycia, drewna. Nie możemy zrobić nic. Nawet przejść. I sami pomogliśmy się jej wycwanić. Natura! Niesamowita sprawa.

I Dare. Zielarz. Człowiek tak związany z naturą, że aż podobnie nieprzewidywalny. Podobno był naprawdę dobrze zapowiadającym się zoologiem. Miał jakieś odkrycia, nie powiem wiele, bo nigdy się tym nie interesowałem [rozumiecie, były ważniejsze rzeczy, sport, dziewczyny, ewentualnie czasem nauka]. W każdym razie zdobył spore środki, na badania małp. Pracę miał zacząć siódmego lutego. Bomby spadły trzeciego. Podobno zawsze był przebojowy, energiczny. Nie miał wielu przyjaciół, ale dobrych znajomych sporo, choć rzadko udzielał się towarzysko. Był po prostu jednym z tych facetów, których nie sposób nie lubić w ich dziwactwach i sposobie bycia.

Kiedy do nas przybył, nie mówił prawie nic. Zajmował się ładowaniem rzeczy na ciężarówkę. Szło mu jak każdemu. Nieźle. Któregoś dnia znaleźliśmy niewielki bunkier. Liczyliśmy, że znajdziemy coś, co się przyda. Kiedy tylko weszliśmy, otworzono do nas ogień. Wtedy Dare się obudził. Chwycił rannego i zaciągnął go poza pole bitwy i zajął się ratowaniem. Zauważył to Wampir. Rozmawiali potem długo i w sumie cały czas jedynymi osobami, z którymi rozmawia Zielarz jest nasz dowódca i Prorok. Z pozostałymi najwyżej wymieni zdanie. Ale jest szanowany. W końcu, mimo iż lekarzem z wykształcenia nie jest, jako jedyny zna się na rzeczy.

I mucha. Czy też Mucha. Ciekawe. Osobiście cieszy mnie, że wszyscy się bawią. Trzeba udawać, że nic się nie stało, że wciąż mamy normalne życie. Chwila zapomnienia nie zaszkodzi. Ale czy nadzieja może coś zniszczyć? Szczerze mówiąc, wzrok Dare był niezwykły. On w tym robalu zobaczył coś, co dało mu motywację. Purple znów jest w centrum uwagi i krzyczy, że mucha to, mucha tamto... Ale wszyscy ją polubili. Słyszałem, jak po zmroku, Lees szeptała do słoika z owadem „Wreszcie ktoś równie brzydki jak ja. Jakoś sobie poradzimy, dwie paskudne dziewczyny w tym śmiertelnym burdelu”. Miała w głosie smutek, ale także jakieś ciepło. Dawno już tak się nie zachowywała. Zaczynam być wdzięczny Purple za tego robala.

Czuję, że następnym razem, mój dinozaur, będzie przypominał muchę.





CDN, ale czy się opublikuje zależy od istnienia komentarzy
 

Wismerin120

Zastępca Przywódcy Leśników
Dołączył
15.7.2005
Posty
327
No cóż już pierwsza część mnie zainteresowała a drugo poprostu wciągneła.
Nie doszukałem się jakiś błędów (jestem słaby z polaka) Ale bardzo fajnie się czyta.
Lubię tego typu opowiadania.
Mam nadzieję, żę wyjdzie następna część bo już nie mogę się doczekać.

Tak więc wrażenia:
Super opowiadanie naprawdę dobre.

No i ocena obu opowiadań:
wykonanie 8/10
pomysł 10/10
błędy 9/10
 

Cisu

Member
Dołączył
2.7.2005
Posty
852
Wrażenia
No jak narazie są bardzo dobre. Druga część jest trochę bardziej wciągająca, daje więcej wątków m.in. te z roślinami i ze sławną Atomówką ;). Naprawdę ładnie.

Znalezione Błędy
Właściwie to znalazłem tylko jeden, który przykuł moją uwagę:
QUOTE(Gothi)
Osobiście cieszy mnie, że wszyscy się cieszą.


Zdanie trochę bez sensu, mogłeś to inaczej zbudować np. "Rad jestem, że wszyscy się cieszą" (wiem, wiem mistrzem to ja nie jestem xD).

Porady/Uwagi
Tutaj raczej nie mam nic do powiedzenia. Staraj się tylko trzymać poziom, a będzie dobrze ;)

Ocena
Oceniając ten kawałek:
->Błędy: bardzo ładnie 9/10
->Wykonanie: też bardzo dobrze, odpowiednia długość, nie przynudzasz :)P). 9/10
ogółem: 9/10
 

halek

Member
Dołączył
1.9.2005
Posty
487
Wrażenia - w zasadzie mogę powtórzyć to co już napisałem. Zaczyna się robić ciekawie ;] Czyta się bardzo przyjemnie.

Błędy - cóż, moje przwrażliwione oczy znalazły jednego konkretnego buga:

CYTAT
W takich chwilach, nikt nie miał wątpliwości, że dowódca musi być profesjonalistom (...)


lol, wsi narobiłem ;p poprawione. Interesuje mnie tylko te powtórzenie, bo zdaje się, że było już poprawione jak czytałeś ;p Ale mniejsza - GW


Poza tym powtórzenie, które już wymienił Cisu.

Porady/Uwagi - brak. Pisz tak jak piszesz.

Ocena - 8+/10. Czytało się równie przyjemnie jak część 1.
 

Gothi

Pain Donkey
Weteran
Dołączył
22.8.2004
Posty
2717
Cieszą mnie komentarze, więc pozwalam wam komentować więcej ;p


Rozdział trzeci



- Dino! Dino! – Piskliwy głosik dziewczynki drażnił, ale i cieszył. Otworzył oczy i rozejrzał się. Leżał na zielonej łące. Oprzytomniał i skoczył na równe nogi. Promieniowanie musiało być zabójcze, a nie czuł na sobie ciężaru kombinezonu. – Dino, ty głuptasie, choć tu!

Rozejrzał się. Słońce świeciło jasno, czasem tylko przysłaniane przez śnieżnobiałe, czyste obłoki... a powietrze. W ogóle nie czuł ołowianego posmaku, do którego zdążył się już przyzwyczaić.

- Dino! Ruszże się, grubasie – głuptasie! – Śmiech dziewczynki odświeżył mu pamięć. Odwrócił się. Dostrzegł małą, góra sześcioletnią dziewczynkę o jasnych włosach zaplecionych w dwa warkoczyki. Wesołą i zdrową.

- Marcia? – jęknął, po czym uśmiechnął się i krzyknął: - Malutka, ty żyjesz!

Pobiegł ile sił w jej kierunku i uniósł do góry, po czym uścisnął z całych sił. Śmiali się oboje, kręcąc w kółko i skacząc.

- Boże! Szkrabie, ty cholerny, mały szkrabie! Ty żyjesz!

- Mówisz brzydko, Dino – zwróciła mu uwagę dziewczynka. – Tak nie można, braciszku!

Zaśmiał się głośno i rzucił na trawę chłonąc ciepło słońca. Zmrużył oczy i obrócił twarz w jego kierunku, lecz nie czuł dotyku promieni. Zdziwiony, otworzył oczy.

- Marcia?

Nie od razu dostrzegł siostrę. Krajobraz zmienił się, od kiedy hasali po trawie. Zrobiło się ciemniej, a jasność słońca została przyćmiona innym światłem, zza horyzontu. Dziewczynka leżała na ziemi. Ubranko miała porozdzierane i osmalone, jeden z warkoczy zaczął się rozplatać, powiewał na wietrze, który zerwał się nagle i niósł ze sobą... śmierć.

- Marcia! Malutka! Wstawaj, to atak bombowy! – krzyknął panicznie i zaczął biec, ale wiedział, że jest już za późno. Czuł, jakby już to przeżył[„mroczne deja vu”]. Dziewczynka przewróciła się na drugi bok i dostrzegł, że ma spaloną twarz. Jęknął tylko głucho i upadł na kolana.

- Uciekaj durniu – głos dziewczynki był groźny, niski. Nieludzki. – Oni zginęli. Wszyscy zginęli – [„Boże, skąd ten wiatr?”] – ale ty żyjesz. Uciekaj. Nie odwracaj wzroku, bo wypali go promienna bestia, która dosiada martwego konia i biegnie za trzema braćmi. – Ziemia zatrzęsła się i pomiędzy Dino, a siostrą pękła, tworząc przepaść, która rozrastała się w zastraszającym tempie. Niebo pociemniało. – Uciekaj Dino, uciekaj!

Otworzył oczy. Znów leżał na łące [„Boże, co za okropny sen... jacy ludzie byliby zdolni do czegoś takiego”]. Słońce świeciło jak wcześniej, nieopodal śmiejąc się wciąż biegała Marcia. Wydawało mu się, że słyszy świergot ptaków.

- Ej, malutka – zawołał – chodź no tu. Może pora wracać do domu, co?

- Nie ma domu, Dino – zawołała wesoło, nie przerywając zabawy.

- Jak to „nie ma”? – wybąkał zbity z tropu [„to muszą być dziecinne zabawy”].

- Wybuchł, Dino.

„Dino? Cholera. Czemu ona mówi do mnie Dino? Przecież to wymyślił... Kto to wymyślił? Czemu Dino...” – Myśli zaczęły kotłować mu się w głowie, jak gdyby miały ją zaraz rozsadzić.

- Maleńka?

Nie musiała się odwracać, wiedział, co zobaczy. Jeszcze potworniejsza, spalona twarz, powykręcane członki. Wrzasnął z przerażenia, niemocy, strachu i mieszanki wszystkich najgorszych, obezwładniających emocji i uczuć.

- Uciekaj... – szepnęła tylko i padła na zieloną trawę. Tym razem nie powstała żadna nierealna przepaść. Podbiegł i przyklęknął nad jej sponiewieranym ciałem. Niespodziewanie chwyciła go mocno za nadgarstek swoimi zwęglonymi, drobnymi paluszkami.

- Nie uciekasz – powiedziała swoim słodkim głosikiem – jesteś głupim sukinsynem. Wiesz? Ale trudno – próbował oswobodzić rękę, ale nic to nie dało. – choć ze mną.

Wstała jakby nigdy nic i nie puszczając jego ręki, zaczęła iść w stronę światłości, która pojawiła się na nowo. A ze światła wyłonił się znany aż za dobrze grzyb atomowy.

- Chciałbyś, aby rzeczywistość była tylko snem – powiedziała dla odmiany znów niskim, nieludzkim głosem – ale tak nie jest. Prawda jest tylko jedna. Choć kryje się w kłamstwie. – Z każdą chwilą ciałko dziewczynki było coraz ciężej poranione, poparzone. – Jeśli powiedziałabym ci, że jesteś ostatnią nadzieją ludzi, co byś zrobił?

- Uwierzyłbym – powiedział cicho, z trudem oddychając. Czuł, że promieniowanie zżeranego ciało.

- Dlatego ci nie powiem... bo to nie prawda. Ale byś chciał... to jest prawda, czyż nie? Ale jednostki się nie liczą, wiesz o tym dobrze, prawda? – Dino dostrzegł, że dziewczynka rośnie, wszystko się w niej zmienia. Wszystko oprócz twarzy. Dokończyła głosem dorosłym i kobiecym, choć lekko sepleniącym – Dino, podaj mi tę cholerną maskę.

Ogłupiały zauważył, że trzyma dobrze mu znaną maskę z długim wylotem i przyciemnianymi, okrągłymi szybkami. Podał ją Lees, stojącej teraz prawie nago. Rozciągnięte i podarte ubranko małej dziewczynki nie zasłaniało niemal niczego. Przełknął ślinę.

- Ah, Dino, Dino... Wdepnęliśmy w niezłe gówno, czyż nie? – powiedziała zakładając maskę na okaleczoną twarz. Mocniejszy podmuch zerwał z niej resztę okrycia. – Ah, gdybyśmy spotkali się tylko w innym miejscu i innym czasie, może mógłbyś skorzystać z tego, na co patrzysz tym swoim tępym wzrokiem – Zaśmiała się, a wylot maski zatańczył upiornie. Stanęła naprzeciw niego i położyła mu ręce na ramionach, po czym przyciągnęła do siebie. Stali teraz twarzą w twarz. Brudna maska i czarne szyby były przerażające. Próbował się cofnąć, lecz żelazny uścisk Lees nie puścił. – Brzydzisz się mnie? Teraz, kiedy straciłam swoją twarz? Przecież wciąż możesz mnie zerżnąć, czyż nie? Brzydzisz się?! A pamiętasz, co mi mówiłeś, nawet dzień przed tym jak to się stało. Jesteś dupkiem, wiesz? – Lees zaczęła się zmieniać. – I czego się teraz boisz? Że umrzemy? Wątpię... Wiem, czego się boisz – Czarne szybki przekształciły się w wielkie oczy, wylot maski w paskudną ssawkę. Po chwili dostrzegł, że trzyma go mucha. – Mnie się boisz. Że ci pozycję odbiorę. Że stracisz coś... Przecież ty nic nie masz. Jesteś niczym!

Wyrwał się i zaczął biec, lecz mucha poderwała się do lotu i hałasując niczym helikopter, unosiła się tuż nad nim, raz po raz trącając go ssawką. Dino od czasu do czasu coś krzyknął, ale nie umiał wymyślić nic sensownego. Po chwili dostrzegł, że biegnie nad urwisko.

- To twój koniec – Powiedział Purple, a właściwie jego oderwana głowa, którą trzymała mucha. Włosy rozwiewały się, ubrudzone krwią.

Dino skoczył.

Wydawało mu się, że jest bombą atomową. Leci w dół, prosto na uśmiechnięte dzieci, szczęśliwych rodziców. I nagle „wyparowuje” ich wszystkich.



- Dino!

Otworzył oczy i dojrzał dwie czarne szybki utkwione w nim. Poderwał się i rozejrzał błędnie dookoła. Był wśród swoich. Cysterny, ciężarówki, liche ogniska i ludzie w kombinezonach śpiący niepewnym snem.

- Spokojnie – powiedziała Lees. – Jesteśmy w ciemnym lesie. Tutaj. Spokojnie, coś cholernie nieciekawego ci się przyśniło.

Chciał otrzeć spoconą twarz, lecz przeszkodziła mu jego własna maska.

- Nie zdejmuj. Nie tutaj. Tu może nieźle dawać, pamiętasz?

- Tak... – jęknął i odetchnął z ulgą. W głowie wciąż miał Marcię. I tamtą Lees. Muchę. Purple. Wszystko.

- Lees...

- Taaa?

- Wciąż cię kocham.

Nie mógł dostrzec jej twarzy, ale zdawało mu się, że słyszy coś jakby „dureń”. Nie obchodziło go to. Nie teraz. Z resztą wiedział, że ona raczej jest tego świadoma. Inaczej nie obchodziłaby się z nim tak czysto profesjonalnie. A przynajmniej miał taką nadzieję.

- Dino...

- Taaa?

- A ty wciąż głupi jesteś.

W głowie rozbrzmiały mu dzwony radości.






Dziennik Dino III



Nienawidzę budzić się pośrodku piekła, ale z drugiej strony... przynajmniej, gdy już tam trafię, nie zrobi to na mnie wrażenia. Te rogate dupki będą musiały się nieźle nagimnastykować, by mnie przerazić, by zgotować coś gorszego niż to, co widzę na codzień.

Ah... Nienawidzę snów o przeszłości. Są cholernie bolesne. Szczególnie, że mam świadomość swojej bezsilności. Moja rodzina... Mama, tata... Marcia... Tak długo byłem jedynakiem, że ciężko było mi się do niej przyzwyczaić, ale cieszyłem się. Zresztą urodziła się, gdy kończyłem już szkołę, a później o studia miałem się troszczyć... Długo nie pożyła... Miesiąc przed jej szóstymi urodzinami uderzyli... Pamiętam to. Byłem z Lees, kiedy usłyszeliśmy o tym, co się dzieje. Nie martwiłem się szczególnie. Gdzieś, wojna... nie nasz biznes. Ona była mądrzejsza. Powiedziała: „Może lepiej wróćmy do domów”. Marcia z mamą były na wyjeździe. W urodziny coś wypadało, więc zabrali ją wcześniej. Później skojarzyłem, że to te same miejsca co... aż trudno o tym mi się myśli.

Kiedy je przywieźli [do dziś się zastanawiam, jakim cudem się znaleźliśmy w tym burdelu] mama jeszcze coś mówiła, ale nie pamiętam ani słowa. Marcia już dogorywała... To był straszny widok... Takie okrutne i niesprawiedliwe. Wtedy zdałem sobie sprawę, jak to wszystko jest cholernie ważne dla mnie... i chyba wszyscy dopiero wtedy zaczynali to rozumieć. Ojciec... Ryczał tam wtedy chyba. Nie wiem. Jak ogłupiały wyszedłem, znalazłem jakoś Lees [kolejny zbieg okoliczności?] i zagonili nas do autobusu, później do bunkra i do wampirowego oddziału... Oprzytomniałem dopiero, gdy zobaczyłem jak Lees obrywa w swoją buźkę... Później znów na jakiś czas mnie zamroczyło... A może cały czas jestem otumaniony... A może to rak rozwija się w mojej głowie.

Ah, żeby to było prostsze.

I chyba tylko ta cholerna mucha śpi spokojnie.





CDN i na wcześniejszych warunkach zostanie opublikowany
 

Reynevan

de Tréville
Dołączył
30.10.2004
Posty
1999
Co tu dużo gadać, opo jest świetne. Spodobała mi się część druga, ale trzecia... jest genialna. Tak czy siak wiele do pisania nie mam, po prostu żądam (!) ciągu dalszego. Stąd też podpisuję się na petycji do Ciebie Gothi - pisz ;) Ciężko jest się doczekać, bo opo oryginalne, wciąga szalenie, no i co co więcej - by Gothi ;P
Reynevan
PS: Zmieniam ocenę na 9/10 - tego ostatniego punkcika dam Ci jak dojedziemy do końca tej opowieści. ;P
 

Cisu

Member
Dołączył
2.7.2005
Posty
852
Wrażenia
No po prostu genialne! Wszystko mi się podoba. Motyw z tym snem był po prostu tak wciągający, że masakra. Naprawdę super, zrobiłeś tym na mnie duże wrażenie:D

Znalezione Błędy
Tylko jeden:
QUOTE(Gothi)
- Wciąż cię kocham cię.


Uwierzysz, że ja to czytam i poprawiam po napisaniu? ;p - GW
EDIT> choć z drugiej strony zaburzenia mowy po takim napromieniowaniu, to chyba najmniejszy problem ;p


Edit by Cisu:Taaa napewno mniejszy niż przemienienie się w wielką, atomową, gadającą muchę :p

Porady/Uwagi
Pisz! Pisz! Pisz CD! :D

Ocena
Błędy -> 9/10
Pomysł -> 9/10
Wykonanie (ten kawałek) -> 10/10

Ocena (za całość) - 9+/10
 

halek

Member
Dołączył
1.9.2005
Posty
487
Wrażenia
Super, extra ;P Świetnie przedstawiony sen, ale całość mołaby byc trochę dłuższa, bo generalnie mało (poza snem) się dzieje.

Błędy
Nie chce mi się szukać. A to
CYTAT(gothi)
Wciąż cię kocham cię

Hmm...może bohater jest następnym wcieleniem Konona ?

Porady/Uwagi
Dawaj dłuższe fragment :p

Ocena
Taka jak poprzednio, lepsze niż poprzedni fragment ale poza tym snem za mało się dzieje :p.
 

Gothi

Pain Donkey
Weteran
Dołączył
22.8.2004
Posty
2717
Ehhh... nie jestem zadowolony z zakoczenia, ale od kilku dni nad nim siedzę i ciągle taki sam kaszan mi wychodzi... Kurde. Przynajmniej mi już nie wytykajcie, że ten rozdział kończy się kaszaniasto, bo mam tego świadomość. Oceniajcie więc początek i środek xD CD będzie lepszy. Mam nadzieję.

Miłego.

Rozdział czwarty



Powietrze wyraźnie oczyściło się, co bez wątpienia było zasługą drzew, które pochłaniały zabójczy pył w nienaturalnych ilościach. Widoczność wzrosła znacznie, a i filtry powietrza rzadziej musiały być czyszczone. Wiele osób było za zdjęciem masek, lecz Wampir zabronił tego ze względów bezpieczeństwa. Droga prezentowała się dość sielankowo i na duszach wielu pojawił się bezpieczny optymizm, czy też może raczej znikło poczucie kompletnej beznadziei, jednak widzieli przewrócone pnie drzew i mieli świadomość, że gdyby podobna rzecz wydarzyła się akurat w miejscu ich pochodu, bez wątpienia zakończyłoby się to tragicznie. Niemniej nastroje były nienajgorsze, widok prezentował się odmiennie niż zazwyczaj, a szum lasu, mimo iż mylący, koił zmysły. Dzień zapowiadał się ciekawie, jednak prędko prognozy i nastroje zostały zepsute.

- Uwaga – ryknął Wampir z dachu ciężarówki. – Słuchajcie mnie! Od dzisiaj każdemu przysługuje jeden posiłek, a na dzień musi wystarczyć trzy czwarte litra wody, jednak uważam za słuszne zużywanie tylko pół – wśród poszukiwaczy odezwały się głosy niezadowolenia i strachu. – Przypominam, że błądzimy już blisko miesiąc bez wymiany z jakimkolwiek miastem. Nasze zapasy są na krańcowym wyczerpaniu...

- A cieplarnia? – krzyknął ktoś.

- Przypominam – to głównie laboratorium. Zresztą tych warzyw, i tak dość marnych, starczy ledwie na dwa posiłki. Poza tym możemy dostać za nie o wiele więcej, jeśli trafimy na dobrego kupca, wiecie jak w cenie są świeże...

- Chrzanić to – przerwano znowu – mam dość tych puszek, sucharów i pakietów witaminowych. Cholera, zjedzmy to jak trzeba!

Wampir nie zmienił wyrazu twarzy, lecz zacisnął pięść, czego i tak nikt nie spostrzegł:

- To nic nie da. Będzie tak jak powiem i już. Poza tym leki, środki antypromienne? Z resztą z tymi ograniczeniami pociągniemy z dziesięć do czternastu dni, a na dotychczasowej normie... może z pięć, nie więcej. Nie mamy gwarancji, czy ten las się skończy w tym czasie, nie mamy gwarancji, że tak szybko namierzymy tutejsze miasta...

- Nie mamy gwarancji, czy w ogóle się skończy... – zawołał ktoś, lecz nagle zamilkł, spostrzegając na jaką głupotę sobie pozwolił. Milczenie rozległo się niepokojąco szybko i przez moment jedynym, co dało się słyszeć był szum ciemnych drzew. W ciszy dowódca spojrzał na karawanę i wymamrotał coś pod nosem.

- Tak. Ale jeśli nie ułatwicie nam sprawy, przekreślicie zupełnie nasze szanse. Tyle mam wam do powiedzenia – skinął na kilku uzbrojonych dryblasów, a ci błyskawicznie podbiegli do cysterny i ciężarówki z żywnością, po czym zszedł z dachu i rozkazał iść dalej. Skinął na dwóch zwiadowców i wysłał ich przodem.

- Cholera – bąknął Purple. – Chyba już odlałem pod tamten głaz całą dzisiejszą normę...

Nie spotkało się to z komentarzem. Każdy miał swoje problemy na głowie.



- Dino?

- Taaa...?

- Co ci się śniło? – Dino miał wrażenie, że Lees za moment wtuli się niego, tak jak kiedyś, gdy potrafili cały czas rozmawiać o takich nieistotnych dla świata sprawach, gdy mogli być sobą. Ale nie wtuliła się. – Opowiedz...

- Oni. Wiesz – powiedział niechętnie. Nie chciał patrzyć jej w oczy. Nie za tymi szybkami.

- Dom?

- Trochę...

Milczeli. I szli przed siebie. Dino był zły, nie umiał podtrzymać tej rozmowy, jak kiedyś, jak należałoby to zrobić. Nie wiedział o czym mówić [„to przez ten cholerny szum skupić się nie mogę”]. Dino od niechcenia spojrzał na las po bokach szlaku, który im wytyczał. Pomiędzy grubymi pniami rosły bujne paprocie. Te były wciąż zielone, takie same jakimi je pamiętał z „tamtych dni” [„i jakimi musiały je znać i inne pieprzone dinozaury”]. Kilka razy był pewien, że dostrzega pośród tych zarośli jakiś ruch, ale zawsze widział go kątem oka, nie mógł uchwycić, co się właściwie rusza. Postanowił to zignorować, niż martwić się niepotrzebnie na zapas. Miał wrażenie, że Zielarz też coś widzi. Po raz pierwszy od dłuższego czasu chodził razem z karawaną, miast siedzieć w swoim laboratorium. Dare miał na sobie jeden z dwóch naprawdę skutecznych kombinezonów, które nabyli za równowartość żywności na pół roku. Biały, z przyciemnianą szybą na twarz. Bardziej przypominał strój astronauty, niż ich kombinezony, lecz najprawdopodobniej naprawdę był skuteczny. Dino zastanawiał się czasem, jak Zielarz zdołał namówić dowódcę na takie, wydawało się, marnotrawstwo. Jednak naukowiec mógł bezpiecznie pobierać próbki z samego skraju lasu. [„Przynajmniej jeden ma coś do roboty”]. Nie żeby ktokolwiek komu czegoś żałował, zazdrościł, jednak czasem ich postępki wydawały się im samym dziwne i nielogiczne.

- Mi też czasem śni się dom – przerwała niespodziewanie ciszę Lees. – Tak jak to kiedyś było. Zanim trafiliśmy tutaj. Ha! Czasem nawet zanim cię poznałam... wiesz, bez ciebie było mi łatwiej – Dino przysiągłby, że pod maską uśmiecha się „tym swoim uśmiechem” i mruga znacząco, aż miał ochotę zerwać „słonia”. Ale bał się, że mówi serio. – Ha! Pamiętam, jak obiecywałeś, że pojedziemy gdzieś sami i... – zacięła się i zamilkła. Dino bał się ją objąć, wahał się chwilę, po czym wyciągnął rękę, ale wyrwała się. – Daj spokój. Głupoty. Lepiej pomyślmy, co zrobić, żeby szybciej się stąd wydostać...

Dino zaklął w myślach. Był pewien, że to on popełnił jakiś błąd. Znów towarzyszył im tylko szum drzew i odgłos pracujących silników.



- Długo nie wracają – powiedział Wampir spoglądając na zniszczony zegarek, jedną z pamiątek z „tamtego życia”, które każdy gdzieś miał. Czasem zaskakujące było, jakie przybierały formy. Wśród poszukiwaczy krążyła opowieść, o mężczyźnie noszącym zabytkowy, jak utrzymywał, obraz, pamiątkę rodzinną. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jego rozmiary miały półtora na dwa i pół metra. Podobno zginął, gdy bronił swojego skarbu. – Cholera, mam nadzieję, że nie zgubili drogi...

- A może... – wtrącił ktoś, lecz dowódca uciszył go gestem.

- Nie ma znaczenia, co się stało. Musimy ruszać. Tylko niech ktoś jedzie, do cholery, przed nami – rozejrzał się dookoła, po czym krzyknął. – Ty tam, Muszy Władco, choć no tu na moment. Tak, cholera, Purple szybciej.

- Co jest szefie? – wysapał i poprawił uwiązany do pasa słoik. Mucha zabzyczała z niezadowoleniem.

- Siadaj na ATV i jedź sto metrów przed nami.

- Po co?

- Nie interesuj się – syknął Wampir, tracąc na chwilę swój przesadny i nieraz denerwujący spokój. Z jednej strony zaniepokoiło to Purple, lecz wreszcie dojrzał w tym poważnym człowieku, kogoś więcej niż tylko dowódcę. Choć nie miało to w tym momencie najmniejszego znaczenia.

- Coś z patrolem? – odpowiedziało mu milczenie i ponaglający wzrok Wampira. Podbiegł do ciężarówki i z pomocą jednego z towarzyszy zdjął pojazd, po czym ruszył wzbijając kurz w powietrze.

- Ej, mucho – powiedział cicho, po czym się poprawił: – tfu, Atomówko. Jak oni mi pranie z mózgu robią to mało... w sumie nie masz źle w tym swoim słoiku. Kto wie, może najlepiej z nas wszystkich.

Mucha nie odpowiedziała, tylko uderzyła głową kilka razy w szklaną ściankę swojego nowego domu. Ciężko określić, co miała na myśli.



- Lees?

- Taaa?

- Chyba coś się dzieje – Dino wytężył wzrok i zaklął. Oczy zaszły mu łzami. [„Chyba te niewidzialne cholerstwo rzuciło mi się i tu”]

- Możliwe... – odparła poprawiając zapięcie maski. Nagle pasek pękł z trzaskiem. Lees zaklęła i odwróciła się.

- Pomóc? – zapytał Dino przyglądając się jej. Szybko zarzuciła kaptur.

- Dobra, fałszywy alarm – powiedziała prostując się. – Pękł skurczybyk powyżej zapięcia.

Dino westchnął. Sam nie wiedział w jakim celu.



- Kurzy się.

- Chyba wracają. Wracają!

Wampir podszedł do rozmawiających i wytężył wzrok, po czym chwycił lornetkę, której nie miał okazji używać od dawna. Lubił to. Kolejna pamiątka z przeszłości.

- Kurz. Tak, to powinni być oni. Purple też zawraca. Mam nadzieję, że się dobrze wytłumaczą.

Dowódca odetchnął niemal niezauważalnie i dał ręką znać, aby zatrzymano się. Karawana stanęła i zgasły silniki, pozwalając zawładnąć nad karawaną szumowi lasu.

- Kwadrans przerwy. Najlepiej zjedzcie, co macie, nie planuję więcej wolnego czasu do zmroku.

- Panie Herman? – powiedział ktoś niepewnie. Wampir odwrócił się i spojrzał na wracających zwiadowców.

- A gdzie, do cholery, trzeci?!

Nikt nie kwapił się odpowiedzieć, a oprócz szumu lasu dało słyszeć się narastający warkot nadciągających pojazdów. Prędko znalazły się tuż przed dowódcą. Zwiadowca zeskoczył ze swojego quada i podbiegł do Wampira.

- Co jest? – warknął krótko dowódca.

- Nie wiem – wysapał. – Jechaliśmy i nagle Robert powiedział, że chyba filtr mu się zapchał. Zatrzymaliśmy się i po chwili leżał już na ziemi i trząsł się. Chciałem coś zrobić, ale tam było czarno od robali...

- Purple?

- Nie wiem, nic nie widziałem – powiedział szybko. – Goniłem za nim, nie zatrzymał się na moje wezwanie, więc wolałem nie ryzykować. To chyba...

- Niech ktoś tu zawoła dr Dare – przerwał mu Wampir. – I przynieście miotacze ognia, świece dymne, jeśli jeszcze są, czy cokolwiek w tym rodzaju. No! Ruszać się! I módlcie się, żeby ten paranoik pieprzył głupoty. A ty – zwrócił się do zwiadowcy – powiedz, co widziałeś. Tylko spokojnie.

Mężczyzna oparł się o ciężarówkę i cichym, prawie płaczliwym głosem zaczął:

- Zupełnie zalepiły mu filtr powietrza... Nie wiem czy go zdjął, czy co, ale nagle po prostu padł.

- Co zalepiło filtr?

- Bo ja wiem. Robale... coś jak komary chyba. Nie wiem. Już nawet nie pamiętam dokładnie, jak wygląda pieprzony komar – dokończył łkając i niemalże krzycząc. – Pierdolona wojna – podsumował sprawę.

Wampir milczał i wpatrywał się w biegnących ludzi wraz z, ledwo dotrzymującym kroku, Zielarzem w swoim grubym kombinezonie. Telepiąc się niepewnie na boki wyglądał naprawdę pociesznie i bez wątpienia wywołałby uśmiech na twarzach wszystkich, gdyby nie fakt, ze sytuacja, jak i cały dzień, przestawała być ciekawa coraz bardziej.

- Widziałeś tu jakieś robaki, doktorze?

- Nie... chyba nie... – wysapał ciężko Dare, z trudem łapiąc oddech. – A co...

- On twierdzi, że zaatakowały ich komary, czy coś w tym guście.

Zielarz spojrzał tylko na dowódcę, jakby chciał powiedzieć, że w takim miejscu wszystko jest możliwe. Po chwili podano im miotacze ognia oraz niewielką torbę.

- Miej nadzieję, że miałeś rację – warknął w kierunku zwiadowcy. – I tak porzucenie towarzysza na pastwę losu zostanie ukarane. Pójdę osobiście razem z doktorem i wami – skinął na jednego z dryblasów oraz Purple. – Bierzcie miotacze i siadajcie na quady. Doktorze, pan ze mną.

Purple chciał zaprotestować, lecz nim zdołał coś powiedzieć już jechali w kierunku wskazanym przez oszołomionego zwiadowcę.



Nad leżącym ciałem kłębiła się gęsta chmara czegoś, czego nie dało się rozpoznać z daleka, lecz odgłos wydawany przez, najwyraźniej owady, był dość charakterystyczny.

- Jak latem nad jeziorkiem – burknął Purple starając się rozpracować zasadę działania miotacza. – Nigdy nie lubiłem tych skurczybyków. Niby bzyku-bzyku, niby nic, a tu nagle gryzie cholerstwo...

- Myślisz, że są groźne? – zwrócił się Wampir do Zielarza, zupełnie ignorując stękanie Purple. – Może po prostu zasłabł, albo coś... Jak miałyby się te cholery przedostać do środka i co by mu zrobiły? W końcu to durne robaki.

- No taaaak... – odpowiedział po chwili Dare. – Ale... one choroby roznoszą... Poza tym kto wie, co to właściwie jest... Alergie, te sprawy...

- Ale w jaki sposób... – zaczął Wampir, lecz przerwał mu słup ognia wystrzelony w powietrze. – Purple, kurwa, co ty wyrabiasz?!

- Uczę się obsługiwać to dziadostwo – bąknął i odłożył na bok wylot broni.

Milczeli wpatrując się w kłębowisko malutkich owadzich ciał.

- Dobrze. Jakieś propozycje? Rzucić w nie dymnym? Zwieją?

Zielarz wzruszył ramionami. Purple ostrożnie wziął na powrót do rąk miotacz. Wampir zamachnął się i granat poleciał w kierunku chmary, nieznacznie ją rozpędzając. Rozległ się syk i z wnętrza zaczął wydobywać się dym, rozprzestrzeniając się szybko wokoło. Bzyczenie nasiliło się nieznacznie, lecz chmara zaczęła się leniwie rozlatywać.

- Proste – powiedział Wampir najwyraźniej zadowolony z siebie. – Będzie trzeba nowe rozporządzenie wydać. Każdy zwiadowca będzie miał przy sobie takie świństwo. Hę?

- One chyba tu lecą – powiedział cicho Dare i cofnął się za towarzyszy.

- W takim razie...

Płomień uderzył prosto w nadlatujące owady, jednak zdawały się nadlatywać ze wszystkich stron. Purple starając się osłonić ich, musnął płomieniem drzewa. Nagle liście zerwały się i w przeszywającym pisku uniosły się do góry, zasłaniając całkowicie niebo i pogrążając ich w zupełnych ciemnościach na kilka sekund. Ratownicy padli na ziemię łapiąc się za głowy, tylko Dare wpatrywał się w widowisko. Po chwili było po wszystkim, tylko korony drzew stały się rzadsze.

- Co to, cholera, było – warknął Wampir wstając i otrzepując się z pyłu.

- Ciężko powiedzieć – powiedział Zielarz wpatrując w znikającą w oddali ciemną chmurę „liści”. – Może owady, może ptaki... a może coś nowego. Idealny kamuflaż, niesamowita szybkość uderzeń skrzydeł. Słyszeliście to? To właśnie ten odgłos! I boją się ich te komary – Dare zdawał się być uszczęśliwiony do granic. – Mamy tu chyba jakiś prosty ekosystem! A może nawet nie prosty! To może...

- Bomba – przerwał mu Wampir. – Ale teraz weźcie tamtego i...

- I radzę się pospieszyć – wtrącił się Zielarz. – Zauważcie, że komary chciały człowieka, duże zwierze. A więc piją krew, czy jedzą większe od siebie. Sporo większe. Prawdopodobnie. I to może tu przyjść w każdym momencie.

Purple prędko podbiegł do leżącego i zaklął. Spod maski, przez filtr wylewała się krew. Prędko dostrzegli to i inni.

- Nie dotykajcie! – krzyknął Dare i sam podszedł, po czym nożem rozpruł kombinezon. Ich oczom ukazała się wykrzywiona twarz, pełna dziwnych ran, bąbli. – Wirus. Albo coś w tym stylu – powiedział cicho Zielarz.

- To spieprzajmy stąd – odparł Wampir, po czym wycelował miotaczem w zwłoki i nacisnął spust.

Droga powrotna odbyła się kompletnej ciszy.






Dziennik Dino IV



Ludzie odchodzą. Normalne. Trochę dziwne, że kiedy widzieliśmy skamieniałe twarze Wampira i reszty, wysłuchaliśmy ich, po czym skończyliśmy, co mieliśmy robić i żyliśmy dalej. Nie pamiętając. Dziwne. Czyżbyśmy tracili człowieczeństwo?

Staram się być bliżej Lees, ale gdy jestem już blisko, czuję się jakby mnie tam nie było. Zmieniliśmy się. Mi coś siedzi w środku, ona nie może się pogodzić, że jej siedzi coś na zewnątrz. I ten cholerny las. Założę się, że to przez niego tak dziwnie się czuję. Nawet Skandynawowie przestali grać [w ogóle będę musiał się spytać skąd tak właściwie są]. Niektórym poprawia się humor, innym pogarsza. Jeszcze inni umierają.

A kult muchy się szerzy.

Podobno nawet prorok coś mamrotał o karze. Dziwne. Może jemu też udzielał się las.

Nie wiem. Chyba ominęło mnie dzisiaj wiele.

Na byciu zbyt blisko Lees.



CDN tak czy siak, bo zrozumiem niechęć po zakońćzeniu tego fragmentu, która może sprawić niechęć do komentowania. Choć może się mylę =]
 

Reynevan

de Tréville
Dołączył
30.10.2004
Posty
1999
"E no, co ty gadasz" :p Było fajnie, super, i znowu - jak mogłeś - bardzo wciągającego ;P. Co tu dużo gadać, piszę tego posta tylko po to, aby Cię zmobilizować, bo normalnie z wytężeniem czekam na CD... pisz, błagam ;P
No, ale też nie spiesz się, wiesz o co biega ;) Jak napiszesz zbyt szybko, to pozostawisz "dziury".
Podoba mi się coraz bardziej, choć lekko zgubiłem główny wątek...
 

Cisu

Member
Dołączył
2.7.2005
Posty
852
Wrażenia
Mnie się jak najbardziej podobało. Akcja zaczyna się rozwijać, pojawiają się nowe wątki itp :) Naprawdę bardzo ciekawie. Dalej trzymasz poziom :)

Znalezione Błędy
Nie znalazłem.

Porady/Uwagi
No cóż, tutaj chyba nic konkretnego :) Pisz tylko tak dalej :)

Ocena
Błędy -> 10/10 (ja nie znalazłem, pamiętać o tym :p)
Pomysł -> 8/10
Wykonanie -> 9/10

Ogółem - 9/10

Tak przy okazji, to mnie nie odtrąciło nic od komentowania i końcówka wcale nie była dla mnie jakaś zła czy coś :p.
I sorry za skąpy komentarz, ale nie wiedziałem co tu można więcej napisać ;).
 

Megarion

El Presidente
Dołączył
25.9.2004
Posty
1824
Bardzo dobre opowiadanie, trzymające poziom i klimat. Przede wszystkim podobają mi się opisy sytuacji po <Wielkiej?> wojnie - przyroda, ludzie, sprzęt. Wiele fragmentów może czytelnika (czyli mnie) zaciekawić, choćby tajemniczy las i jego mieszkańcy. Interesujący są także bohaterowie, bo oprócz charakterystycznych "silnego wodza" i doktorka - ciapy występują różnoodcieniowe postacie (a nawet te najbardziej typowe potrafią zaskoczyć). Nieźle, jak na razie, prezentuje się także fabuła.

Nie spodobały mi się retrospekcje (sny?), których doświadcza bohater. Nie czuję ich klimatu, nie przemawiają do mnie prawie zupełnie. Niektóre dialogi wydały mi się trochę naciągane, ale to raczej wynik szukania błędów na siłę ;)

Świetne wrażenie zrobiło na mnie to wszystko ;) Zachęcam do pisania dalej.
 
Dołączył
22.9.2005
Posty
387
Czytając to opowiadanie zrodziły się w mojej głowie pytania. Jedno z nich: Jak wiele mogę stacic w jednej chwili? To opowiadanie wywiera na czytelniku ogromne wrażenie i wpływ. Zmusza do myślenia. Pokazanie zachowania ludzi w takich sytuacjach musiało byc nie lada wyzwaniem... jak widac dobrze sobie poradziles. Dawno nie czytałem tak dobrego opowiadania. Nie zauważyłem żadnych błędów. Z czystym sercem daje 10/10. Żeby nie było zbyt rózowo xD.... Rusz tyłek i naspisz cd... :p
 

Gothi

Pain Donkey
Weteran
Dołączył
22.8.2004
Posty
2717
Troszku czasu nie miałem, ale mam nadzieję, że ktoś jeszcze pamięta, co było =] I taki graficzny bonus ;p

mucha-mini.png


Rozdział piąty



- Kurde... – powiedział cicho zwiadowca i wyłączył powarkujący silnik.

- Z ust mi to wyjąłeś – przytaknął drugi i przyjrzał się napotkanemu miejscu. Jego oczom ukazało się niewielkie pole wiatraków graniczące z lasem. Nieco dalej, za ogrodzeniem, stał spory dom ze szklarnią i kolektorami słonecznymi na dachu, te były strasznie zakurzone i bez wątpienia nieużywane. Przed domem stał zadbany samochód terenowy, oraz ATV podobny do ich własnego. Sam dom pokrywała jakaś ciemna, metaliczna powłoka, a okna zasłaniały klapy z podobnego materiału. Poza tym, dom ten nie różnił się wiele od zwykłych domostw zamieszkiwanych przed katastrofą. Mimo iż ludzi mieszkających na otwartej przestrzeni, w miejscach takich jak to, nie było wielu, coś mówiło zwiadowcom, że nie będzie rozsądnym zbliżać się bardziej. Może to było to przeczucie, intuicja, instynkt wyhodowany podczas nocy spędzonych na pustkowiach. A może po prostu tak podziałał na nich karabin maszynowy umiejscowiony na dachu niewielkiej wieżyczki tuż przy bramie. Obojętnie co to było, postanowili niezwłocznie się wycofać.

Dzień był wyjątkowo wietrzny.



Karawana poruszała się powoli i niemrawo, tak więc wieści o zbliżającym się kresie lasu działały na ludzi pozytywnie. Podróż trwająca trzy dni zmęczyła wielu, a nawet przy zmniejszonych racjach żywnościowych stało się jasne, ze długo nie dadzą rady. Do tego, jak na złość, doszło do niewielkiego pożaru, w którym stracili znaczną część leków przeciwpromiennych, które dotychczas były jedyną rzeczą, w które byli odpowiednio wyposażeni. Niemniej humory poprawiły się w miarę możliwości, ostrożnie, pamiętając jak skończył się bezpieczny optymizm ostatnim razem.

Teraz jednak Wampir milczał.

- Dino?

- Czego, Purple?

- Zastanawiałeś się nad tym, co będziemy robić jak to się skończy?

Dino prychnął i spojrzał na towarzysza oraz jego słoik z nowym mesjaszem karawany.

- Jasne – powiedział po chwili. – Zajmiesz miejsce papieża i ogłosisz kult robali.

Purple skrzywił się nieznacznie i poprawił szklany pojemnik. Mucha wyraziła głośno swoje niezadowolenie.

- A tak na serio? Co chcesz robić jak to się skończy?

- Co się ma skończyć?

- No wiesz... – zawahał się na chwilę. – Wojna.

- Gdyby tu była wojna, nie mielibyśmy tylu zmartwień, Purple – odpowiedział kwaśno Dino. – Nie wiem do czego, cholera, zmierzasz. Co jest?

Purple zamilkł na chwilę i zacisnął usta w wąską linię. Zdjął maskę i poprawił swoje śmieszne, okrągłe okulary. Podrapał się po kilkudniowym zaroście i spojrzał prosto w twarz towarzysza. Dino drgnął. Nie pamiętał, by Purple wyglądał kiedykolwiek tak żałośnie. Chciał coś powiedzieć, ale nie miał żadnego pomysłu na nawiązanie rozmowy. [„W końcu mam własne, pieprzone problemy.”]

- Wiesz co – burknął Purple. – Zaczynam mieć dosyć waszego cholernego egoizmu i użalania się nad sobą. Tutaj nie można nawet się cieszyć, próbować pocieszać, bo każdy z was uważa się za najważniejszego i najbardziej pokrzywdzonego – skończył niemalże wrzeszcząc, po czym zamilkł, potrząsnął słoikiem i odszedł szybkim krokiem. Dino zamarł patrząc ze zdziwieniem w sylwetkę odchodzącego towarzysza, nie wiedząc, co należy zrobić. Coś mu nie grało i nie wiedział właściwie czemu.



- Panie Herman?

- Myślę... Powiadacie – zwrócił się do zwiadowców – że dom budynek wygląda na zamieszkany.

- Zdecydowanie – powiedział jeden z nich. – Bez wątpienia wszelkie zabezpieczenia zostały wybudowane po katastrofie, a przynajmniej miały pełnić funkcje, które sprawują teraz, znaczy się ochronę przed promieniowaniem, żarem, zatem...

- Zatem sprawdzimy. Ale trzeba to zrobić z rozwagą. Burns, sprawdzałeś radio?

- Cisza – odpowiedział niski, krępy mężczyzna w wojskowym, lecz mocno zniszczonym już kombinezonie. – Kompletnie nic. Albo go nie ma, albo chce, żebyśmy tak myśleli... albo ten las. Cholera wie. Kolejna rzecz, o której nic nie mogę powiedzieć – dodał.

Wampir się skrzywił i spojrzał na ledwo widoczny skraj lasu. Drzewa chybotały się na boki nadając miejscu pozory beztroski.

- Dobra... ma ktoś coś białego? Załatwimy to klasycznie. I miejcie nadzieję, że to nie jest żaden świr.



- Co robisz? – Purple przykucnął obok mamroczącego coś Proroka.

- Modlę się – odparł. Purple przysiągłby, że mężczyzna chce powiedzieć coś jeszcze. Po chwili dostrzegł nienawistny wzrok skierowany na jego słoik. Zasłonił go szybko i przyjrzał się kapelanowi. Ojciec Brunon towarzyszył karawanie od początku i chyba jako jedyna osoba posiadał przezwisko, którego historii nie kształtował Purple. Był zdziwaczały w dużym stopniu podobnie jak Zielarz i podobnie jak on rozmawiał otwarcie tylko z Wampirem, choć razem z naukowcem nie znosili się i wyglądało, że rywalizują niezdarnie o wpływy dowódcy. Prorok miał młodość już dawno za sobą i był alkoholikiem, to jedyne fakty, jakimi dysponowała większość poszukiwaczy, jednak, jeśli wierzyć temu, co mówili ludzie, był on kiedyś zakonnikiem i postanowił za cel swego życia obrać przynoszenie pociechy walczącym. Czy czuł się spełniony, nie wiadomo, lecz w momencie gdy zaczęło się, trafił na Wampira i postanowił trzymać się przy nim. Dość szybko wyszło na jaw, że, mimo iż pragnął działać w najgorszych miejscach, nerwy miał niebywale słabe, co skończyło się dla niego alkoholizmem, gdyż picie było jedynym sposobem wyciszenia się, jaki znał oprócz modlitwy, a na tej albo nie mógł się skupić podczas ciągłych jęków umierających, albo zwyczajnie przestał wierzyć w jej sens. Podczas gdy był zmuszony wędrować z karawaną, zaczął przez pośredników organizować handel wszelkimi napojami procentowymi, jednak z tym, jak i ze wszystkim innym, było trudno. Po raz pierwszy od długiego czasu obserwował na trzeźwo wszystko, co dzieje się wokół niego. A działo się wiele i nie było to nic pięknego. Stał się prędko wrakiem człowieka, kłębkiem nerwów. Później, gdy ludzie przyzwyczaili się do tego, co się wokół nich dzieje i ożył handel, podczas pierwszej wymiany Prorok urżnął się. Z czasem sam nauczył się tak rozdysponowywać swoimi środkami, by zapewnić sobie alkohol i potrafił go zdobyć i ukryć. Był to jeden z jego nielicznych talentów, którego nikt mu odmówić nie mógł. Niektórzy zaczęli wręcz szeptać, że zorganizował całą aparaturę, lecz tej nikt nigdy nie widział, a przynajmniej nic o tym nie było wiadomo Purple. Mimo, że wciąż nosił krzyż i wciąż uważał się za kapelana, od dawna nie odprawiał żadnych nabożeństw, nie wspominał o Bogu, nie starał się nikogo pocieszać. Do czasu pojawienia się muchy, którą uznał za szatana i zwiastuna rychłej apokalipsy. Krótkotrwałe podniecenie spowodowane jej pojawieniem się i odkryciem związanym z jej odpornością, potraktował jako religijne uniesienie i zaczął nawracanie poszukiwaczy, co tylko utwierdziło wszystkich w przekonaniu o jego szaleństwie, bądź nieustającym stanie upojenia alkoholowego.

- O co? – zapytał po chwili Purple.

- O zbawienie – powiedział gorzko. – O co innego można? I nie dadzą go wam fałszywi bogowie.

- Jasne... – odparł cicho Purple. – A wierzysz w to?

- Tak... Wierzę.

- Wiesz co? – zamilkł na chwilę i odwrócił twarz. – Ja chyba też. Bo w końcu musi być lepiej po takim piekle, nie?

- Dla wyznawców zła nie będzie litości. Jedynie w...

- Słuchaj – powiedział Purple cicho, lecz stanowczo – nikt nie czci tutaj tej muchy. Nikt. A ja... ja chciałem pogadać z kimś kto ma pojęcie o Bogu.

- Nie będziesz mnie kusił! – krzyknął Prorok i nagle wyprostował się. – Zło opętało cię, nieszczęśniku. Porzuć je i przyłącz się do chwały Pana! Bo tylko w Panu jest zbawienie i życie wieczne!

- A gdybym ją wypuścił? Wyrzucił?

- Wtedy – Purple nie był pewien, ale wydawało mu się, że kapelanowi drży głos – wróć i spróbujemy...

- Wrócę.

Purple odwrócił się i powoli odszedł wlepiając wzrok w ziemię. Uśmiechnął się krzywo do siebie i zastanowił się, czy faktycznie nie lepiej byłoby zacząć czcić jego słoik.



- Co jest? – Głos Lees zdawał się być nieco weselszy niż zazwyczaj, choć mogło to być tylko złudzenie.

- Do dupy jest – odpowiedział Dino i wstał. – Z Purple coś jest nie tak. Widziałaś?

- Tak. Próbował rozmawiać z Prorokiem.

- Z nim?

- Tak... i wiesz co. Może on niegłupio kombinuje. Może faktycznie pozostało nam szukać drogi do zbawienia.

Dino westchnął. A w tym westchnieniu była pretensja do całych dziejów ludzkości.



- Przybywamy w pokoju – ryknął Wampir machając jasną szmatą uwiązaną na karabinie. – Chcemy tylko porozmawiać! – krzyknął, po czym dodał pod nosem: - Ciekaw jestem czy to wystarczająco przypomina biały.

Odpowiedziała mu seria z karabinu i niezrozumiały okrzyk. Wampir padł na ziemię i wrzasnął:

- PRZYBYWAMY W PIEPRZONYM POKOJU!

Rozległ się przeraźliwy pisk, po czym trzeszczący, donośny głos oznajmił z jakiegoś ukrytego głośnika:

- Rzuć broń, ręce za głowę i powoli skieruj się do bramy. Znajdziesz ją idąc w lewo wzdłuż ogrodzenia. Gdy znajdziesz się przed bramą zatrzymasz się i będziesz czekał na pozwolenie na wejście. I niech nikt nie próbuje iść z tobą. Mamy broń!

Wampir odrzucił karabin i zrobił tak jak kazał mu głos. Zbliżył się do ogrodzenia i zaczął przyglądać się ziemi wokół domu. Nie było widać wielu śladów opon i nóg, z czego mógł wnioskować, że są jedynym zamieszkanym miejscem w okolicy i nie kontaktują się zbyt często z innymi, jeśli w ogóle.

Wokół domu rosło kilka różnego rodzaju roślin, od fioletowych z lasu, po wyglądające całkiem normalnie. Były zasadzone w porządku, bez wątpienia z rozmysłem. W środku szklarni, przez brudne szyby, dało się widzieć, że jest pełna roślinności. Lampy wewnątrz oświetlały dodatkowo rośliny.

Gdy Wampir znalazł się przed bramą zatrzymał się i wrzasnął, meldując swoją obecność.

- Obróć się powoli – zakomenderował ponownie ten sam głos. – Teraz wejdź i spotkasz człowieka, który cię przeszuka. Pamiętaj, że mamy cię na muszce. Później udasz się z nim.

Brama rozsunęła się ze skrzypieniem i dowódca wszedł do środka. Prędko dostrzegł człowieka w ciemnym kombinezonie w dobrym stanie i z karabinem w dłoni. Ten zbliżył się do niego i dokładnie przeszukał, po czym kazał iść przed siebie. Mężczyzna wpisał kod u drzwi domu i te rozsunęły się szybko. Weszli do środka, a wejście zamknęło się za nimi. Znajdowali się w niewielkim pomieszczeniu z szafkami i wieszakami. Oprócz drzwi, którymi weszli, znajdowały się jeszcze na lewej ścianie, oraz naprzeciwko wejściowych.

- W porządku – odparł obcy. – Zdejmij, co masz, pójdź pod prysznic, o tam i załóż to – rzucił mu wypłowiały, niebieski szlafrok. – Nie daliście mi czasu przygotować niczego lepszego. Chcę byś wniósł jak najmniej tego świństwa z zewnątrz. Gdy skończysz, wrócisz tu i wyjdziesz tymi drzwiami na wprost. Zrozumiane?

Wampir skinął głową i zaczął zdejmować kombinezon, po czym wszedł w drzwi po lewej.



- Ojcze? – powiedział cicho Dino.

- Co cię sprowadza?

- Sam nie wiem... Lees chyba. Muszę z kimś pomówić, a nie mam z kim. Chyba wtedy powinno udać się do psychologa albo jakiegoś kapłana, księdza, nie? A psychologów tu nie mamy...

- Kpisz, synu.

- Wybacz... Po prostu, zrozum, wszyscy tu mamy dość. Chcę pogadać, a komu mam ufać jak nie kapelanowi i dobremu znajomemu dowódcy.

Słowa te najwyraźniej pochlebiły Prorokowi, gdyż spojrzał Dino prosto w oczy i spróbował się uśmiechnąć, choć grymas na jego twarzy mógł oznaczać wiele rzeczy.

- Co cię gnębi?

- Te paskudne poczucie, że nie ma już nic, że żyjemy bez sensu. Przecież nie możemy mieć dzieci... widział ojciec zapewne jak one wyglądają po urodzeniu? Żal mówić. Nie możemy budować przyszłości.

- Są miasta, synu. Zapomniałeś? Tam żyją ludzie i to jest przyszłość.

- Mam ich w dupie – prawie krzyknął Dino. – A oni mają nas. Nie wpuszczają nas do swoich miast tylko biorą, co zdobędziemy narażając życie, za kilka marnym pastylek!

- Miłować trzeba. I wierzyć. A będziesz miał dla kogo żyć.

- Tylko co ja mogę z tym zrobić?

- Lees, prawda? Tak ma na imię. Wierz mi, ona też o tobie myśli.

- A Purple?

Prorok skrzywił się i powiedział niechętnie:

- Obawiam się, że jego dusza już przepadła.

Gdy Dino odchodził od kapelana dręczyła go tylko jedna myśl – po co właściwe tam szedł?





- Mam nadzieję, że podobało się panu – powiedział blady, łysy azjata. Miał na sobie luźny, wyraźnie zbyt duży ubiór roboczy. Przy pasie wisiał przypięty niewielki pistolet, jednak widać było, że czuje się bezpiecznie. – Zapraszam, proszę za mną.

Weszli do sporego salonu. Tak jasnego światła Wampir nie widział dawno. Cały pokój rozświetlany był gęsto rozmieszczonymi lampami. Pośrodku pokoju stały dwa fotele, kanapa oraz stół. Kilka metrów przed nimi znajdował się telewizor. Na białych ścianach wisiały obrazy, gdzieniegdzie, na jakichś szafach i regałach było widać wazony, posążki, książki. Nie licząc zatrzaśniętych okien, dom ten wyglądał zupełnie normalnie, choć w takim miejscu, po takim czasie był także przerażający.

- Nazywam się Hikari Watanabe – powiedział azjata i podał rękę Wampirowi. Ten odwzajemnił uścisk i powiedział.

- Pułkownik Herman.

- Nie wiem czy zdaje pan sobie sprawę, że jako pierwsi wpadliście na pomysł z białą flagą? Ha! Było tu już sporo podobnych wam zgrai, lecz zazwyczaj od razu rzucali się, chcąc wedrzeć się gwałtem i obrabować mnie... Męczące, ale i tak lubię swój dom i nie zamieniłbym go na nic. Nigdy!

- Imponujący...

- Czyż nie – mężczyzna uśmiechnął się szeroko i wstał. – Zapomniałbym, tak rzadko mamy tu gości. Napije się pan czegoś? Albo, hehe, może raczej i zje pan? Domyślam się, że nie często miewacie ku temu okazję. Proszę poczekać i nie robić nic głupiego. Widzi pan tamtą kamerę – wskazał palcem. – Nie radzę. Zaraz wracam.

Wampir odetchnął cicho i poprawił się. Kanapa była miękka, choć jest to oczywiste, odbierało niemalże siłę Hermanowi. Chciał położyć się, zasnąć, wciągać do nozdrzy woń czystości, zapomnieć o wszystkim. Nagle jego wzrok padł na telewizorze. Zobaczył, że dwa piloty leżą na stole. Chwycił jeden i nacisnął z ciekawością czerwony guzik.

- „Przerywamy program, aby nadać wiadomość specjalną. Kilkanaście bomb o mocy od 20 do 60 megaton spadło na największe miasta świata, oraz stolice państw. Paryż, Londyn, Waszyngton, Tokio, Moskwa już nie istnieją. Według wstępnych szacunków mogło zginąć od 100 do 200 milionów ludzi. Liczba rannych i poddanych śmiertelnej dawce promieniowania jest o wiele większa...”

Wampir opuścił rękę i wpatrywał się tępo w telewizor. Płonące miasta, wykresy, statystyki, lament ludzi, wypowiedzi polityków. Nagle poczuł na ramieniu czyjąś rękę. Odwrócił głowę i dostrzegł zapatrzoną w kineskop twarz azjaty.

- Rozumiem twoja ciekawość... Nagrałem to, zawsze miałem w zwyczaju nagrywać ważne wydarzenia... Te jedno wydanie wiadomości oglądałem już z tysiąc razy i za każdym razem nie mogę uwierzyć w to, co się stało. W to, że muszę tu teraz być. Nie mogłem w to uwierzyć, gdy budowaliśmy te ściany. Cholera, głupio robiliśmy, wielu zginęło. Ha, widzisz, też jestem łysy, próbuję się chemią leczyć, ale jak na razie średnio idzie. Włosy tracę, nowotworu nie. W sumie ten dom będzie moim grobem. Co z tego, że teraz w środku jest bezpiecznie, skoro byłem na zewnątrz tak długo, że nic mi nie pomoże. A ty, czego masz raka? Wybacz, że pytam, ale może będę w stanie pomóc.

- Nie wiem. Nie interesowało mnie to dotychczas – powiedział cicho Wampir.

- Dziwnie, nie? Jakie to cholernie dziwne...

Milczeli i wpatrywali się w telewizor. Hikari nie wziął ręki z ramienia Wampira, a Wampir nie próbował jej zrzucić. W tym momencie, było im już wszystko jedno, jakie zamiary ma drugi.



- Długo go nie ma – powiedział Burns i znów zaczął bawić się radiem.

- W rzeczy samej – odparł zwiadowca i rzucił przed siebie kamień.

Wiatr wiał ograniczając widoczność jeszcze bardziej. W radiu trzeszczało, a wichura ogłuszała. Siedzieli na swoich quadach i nie odzywali się wiele.

- Chwila – powiedział Burns. – Coś chyba odbieram.

- „Zaraz się ściemni, więc nie róbcie już nic. Z rana niech wszyscy się zbliżą, cała karawana. Słyszysz Burns?”

- Tak jest, Wamp... panie Herman!

- „To dobrze. Bez odbioru.”

- Co to ma być? – powiedział zwiadowca i splunął.

- Może wreszcie odpoczniemy? – odparł głosem pełnym nadziei radiowiec.



- Owoce? – Wampir nie mógł uwierzyć biorąc do ust truskawkę. Była niewielka i kwaśna, lecz bez wątpienia była truskawką. – O mój Boże...

Hikari uśmiechnął się szeroko i odsłonił resztę przyniesionych rzeczy. Były tam ogórki, pomidory, porzeczki i arbuz. Wszystko niewielkie, lecz bez wątpienia świeże.

- Cieszę się, że ci smakuje – powiedział wesoło Hikari. – Choć ja czasem tęsknię za colą – roześmiał się. – Ale jedz, jedz... Może nie jest to pierwszej klasy, ale da się na tym żyć. I nawet nie za wiele napromieniowane. Wyzwaniem była szklarnia, choć chyba po cholerę, się męczyliśmy z „niezniszczalnym szkłem” bo i tak słońca nie widać. Było trzeba betonować, może kilku by przeżyło... No ale jak wyjdzie słońce, to przynajmniej wtedy się przyda, bo kiedyś wyjść musi, co nie Herman?

- Kiedy przeszliśmy na „ty”?

- Szybko – uśmiechnął się. – Zbyt rzadko widujemy innych, by być na nich zamkniętymi. Jedz, na zdrowie. Jutro poczęstujemy i twoich ludzi. Mam tego trochę, choć pomrożonego. Nie za wiele, ale jednak. Przed dalszą drogą... Dokąd się właściwie udajecie?

- Do miast w Alpach. Są tu jakieś, prawda?

Hikari zamilkł i podszedł do jednej z szaf i wyciągnął spory arkusz papieru, po czym rozłożył go na stole.

- Nie chcę cię stresować – powiedział, wskazując na mapę. – Ale do Alp to macie cholernie długą drogę. Dłuższą niż sądzicie zapewne. Widzisz te czarne kropki? To jest ten las. Rośnie szybko, bardzo. Są drogi przez niego, ale niebezpieczne. Jeśli się nie mylę, jedną przybyliście tutaj, na pewno widzieliście poprzewracane drzewa, a może i jakichś mieszkańców. To nie jest bezpieczne. A ominięcie, cóż, to będzie... z pięćset, do tysiąca kilometrów, tak mówią niektórzy, ale szczerze mówiąc wątpię... choć może nawet więcej, w końcu nikt nie zna jeszcze tego zielska. Naprawdę dużo. Na przełaj... ze sto, sto pięćdziesiąt. Jeśli się nie mylę robicie dziennie jakieś góra sześćdziesiąt kilometrów. Cóż... a tamtejsze miasta. Uważałbym. Stworzyli swoją Unię Europejską, czyli po prostu zrzeszenie miast. Kują podziemne korytarze i chcą chyba całe Alpy przerobić na jedno wielkie podziemne państwo. Są agresywni. Owszem, handlują, ale głównie ze swoimi własnymi poszukiwaczami. Z obcymi rzadziej. A rzadziej dlatego, że to nie podoba się ich poszukiwaczom. A ci mają broń i są jeszcze bardziej agresywni. Odradzałbym, ale pewnie nie macie wyjścia.

- Raczej. Kończy się nam dosłownie wszystko.

- Mogę drobną pomocą służyć. Leki, odrobinę żywności... Mam nadprodukcję – zaśmiał się słabo. – To niewiele, ale zawsze coś. I tak cholernie mnie cieszy, że mam, z kim pogadać dla odmiany. Strasznie nudno się tu żyje. Tylko praca, praca, praca... i to praca dla samego zajmowania się, bo na dobrą sprawę, aby przeżyć nie muszę już wiele robić... Podobno, kiedy praca łączy się z przyjemnością, jest dobrze, ale to gówno prawda, jeśli zajmujesz się tylko tym nonstop. Herman?

Wampir osunął się na miękką kanapę i zasnął. A sny były spokojne. Jak nigdy.



Księżyc bez wątpienia był już wysoko, jednak nie dało się go zobaczyć. Prorok nie miał pojęcia czy może być pełnia, czy też może księżyc jest zaledwie cienkim rogalikiem. Ale nie to zajmowało go w tym momencie. Kapelan siedział i wpatrywał się w ognie ognisk i milczących ludzi. Walczył z samym sobą, przypominając sobie, gdy jako młodzik gorliwie wypełniał swoją posługę. A dzisiaj? Nie do końca trzeźwy, zdaje się, obraził dwójkę potencjalnych dobrych ludzi. W palcach obracał swój krzyż i wpatrywał się niego przekrwionymi oczami i nieświeżymi ustami mamrotał coś cicho, kończąc każdy fragment słowami.

- Pozwól mi powrócić, Panie, pozwól stworzyć mi coś wielkiego, błagam.









Dziennik Dino V



Ognie płoną, ludzie zapadają w sen pełni nadziei odnośnie jutra... Jak niewiele nam trzeba by obudzić w sobie nadzieję... Niesamowite. Martwi wszystkich, że Wampir nie powrócił na noc, jednak wolą myśleć, że to dobrze, niż myśleć bardziej trzeźwo. Bo co może się stać w tym niegościnnym świecie?

A może Purple ma rację? Może stałem się durnym egoistom, żałosnym, płaskim ludzikiem, którego niesie wydarzenie...

Jedno, głupie, złe wydarzenie.

Gdybym mógł dopaść tych, którzy nam to zrobili... Mi, Lees, wszystkim.

A Prorok? Czy on nie powinien nas pocieszać? Czy nie mamy prawa być w takim stanie, skoro ci którzy wierzyli, stracili nadzieję?

Chyba to głupstwa. Nie wiem. Może jestem po prostu senny, chcę odpłynąć, chcę zasnąć, a ten ból w klatce piersiowej nie pozwala mi na to. Chyba umieram. Nareszcie.

A co do Proroka. Zawsze mnie interesowało, o czym może ten dziadyga rozmawiać z Wampirem całymi godzinami, czemu tamten ignoruje i daje milczącą aprobatę na cały ten handel bimbrem, na jego stan... Czemu nie doprowadzi go do porządku. Kim oni wszyscy, do cholery, są? Im dłużej tu jestem, tym zdaje mi się, że mniej znam ludzi, nie wspominając o współtowarzyszach. Wampir, Zielarz, Prorok, muzycy, bezpośredni przyboczni szefa, czy ktokolwiek z całej zgrai pojedynczych, szarych człowieczków, które nieprzygotowane musiały wziąć plecak i ruszyć w pustkowie łykać pył. Napromieniowany pył. Jest tu pisarz, ekspedientka, policjant, sprzątaczka, budowniczy, nauczyciel, leśnik... wielu dziwnych ludzi, którzy teraz muszą bawić się w hieny cmentarne by żyć.

Za bardzo gmatwam to chyba... My po prostu nie chcemy żyć, a musimy o to walczyć... choć nie zobaczymy nad ranem słońca.

Czy staję się poetą?



CDN
 

halek

Member
Dołączył
1.9.2005
Posty
487
Widzę że nikt się nie kwapi z komentarzem, więc ja się powtórzę kolejny raz. ;) A więc? Cieszy fakt, że fragment nie jest krótki, przeciwnie, jest naprawdę długi. Ciekawy pomysł z chatką azjaty. Wszystko na wysokim (czyt. twoim) poziomie Swoją drogą ciekawi mnie jak będzie wyglądało spotkanie bohaterów z wrogo nastawionymi ludźmi z miasta. Aha, znalazłem błąd.

CYTAT
A może po prostu tak podziałał na nich karabin maszynowy umiejscowiony na dachu niewielkiej wieżyczki tuż przy bramą


Za ten fragment 9/10. Czekam na następny.
 
Do góry Bottom