"Kompania Wolności"

Jak oceniasz klimat opowiadania?


  • Total voters
    0

#Magnat#

New Member
Dołączył
14.10.2004
Posty
4
Wstawiam tu pierwszy rozdział mojego opowiadania i liczę na krytykę. Zachęcam wszystkich do czytania, nawet tych, którzy zrobili to już wcześniej, gdyż dopisałem drugie tyle i wprowadziłem dużo modyfikacji (lekka zmiana fabuły
biggrin.gif
). Gorąco polecam!
smile.gif



.::Kompania Wolności::.


Mapa Wolnych Krain


Rozdział I:
„Bratobójstwo”


Słońce wznosiło się nisko na horyzoncie, gdy ciemna sylwetka wysokiego mężczyzny wytrwale wspinała się po stromym zboczu, wzdłuż głębokiego górskiego kanionu. Nagle postać zatrzymała się i zamarła w bezruchu. Elf, bo z pewnością był to elf, zdjął z pleców długi łuk domowej roboty, żwawo wyciągnął strzałę z kołczanu, naciągnął cięciwę i przymykając jedno oko wycelował w kierunku ogromnego głazu leżącego nieopodal. Srebrne zdobienia na grocie przez chwilę wesoło błyskały nieco rozjaśniając pochmurne zimowe niebo, po czym razem ze strzałą szybko pomknęły w dal. Ciszę rozdarł ryk zranionego jelenia, odbijający się echem po kamiennym wąwozie. Ptaki siedzące na spróchniałej gałęzi starego dębu uniosły się w górę i patrząc z pretensją na wędrowca odleciały na północ.
W tym samym czasie, na odległym wzgórzu zamkowego dziedzińca, człowiek ubrany w czerń spoglądał nań błyszczącymi ślepiami, spod postrzępionego kaptura. Wtem mężczyzna jakby urósł w oczach i można by przysiąc, że się czymś ogromnie zdziwił, gdyż po pewnym czasie wzdrygnął się i odszedł tonąc w mroku.
Lirael podszedł do zwierzęcia i podnosząc zdobycz tęskno spojrzał na wchód. Widok przedstawiał się tam zgoła niewesoły, lecz jakże przepiękny. Teren wznosił się stopniowo w górę, wąskim przesmykiem górskim łącząc się z niewielką kotliną, nad którą majestatycznie wznosiło się stare, ponure zamczysko. Pośrodku zagłębienia pieniło się źródło podziemnej rzeki, której odnogi, według przekazów rodzinnych, wypływały aż po drugiej stronie Gór Wrotharskich. Do uszu tegoż elfa dotarło wiele opowieści i anegdotek o tym miejscu, lecz żadna z nich nie wydawała mu się wiarygodna. „Tam na pewno mieszka smok” – mówili jedni. „Nie, to siedlisko chochlików” – zaprzeczali inni. Lecz wszyscy chórem krzyczeli: „Za żadne skarby tam nie wchodź!”. Wędrowca przez chwilę rozważał wszystkie te rady, po czym, chwilę jeszcze walcząc między ciekawością, a zdrowym rozsądkiem, skierował swe kroki w dół po kamiennych schodach, w stronę jeziora. Po chwili, w dolinie, unosił się już zapach pieczonego przy ognisku mięsa.
Lirael... Tylko kim właściwie był ów Lirael? Chyba najprościej byłoby powiedzieć: Lirael był elfem. Jednak czyż można określić tak ogólnym wyrażeniem jakże doświadczonego i obeznanego z przyrodą oraz siłami natury łowcę i gawędziarza, od lat trudniącego się w swym wyszukanym fachu? Gdyby przyszło mi to wszystko opowiedzieć minęłaby cała zima i pierwsze pączki kwiatów zakwitłyby w ogrodach, a i tak stanowiłoby to zaledwie małą cząstkę tego, co o nim wiem. Lirael miał gładką, jasną cerę, lśniące srebrzyste włosy opadające mu aż do ramion oraz błękitne oczy. Niektórzy z jego rodaków powiadali, że w tych oczach zamknięty jest blask starożytnej Relikwii, wspaniałego artefaktu zatraconego podczas wojen z goblinami u zarania dziejów. Wywodził się ze starożytnego, dumnego rodu elfickich druidów, mieszkających w zielonym gaju, na południowy wschód od Wielkiej Rzeki Kontynentalnej. Ród ten miłował przede wszystkim dobre jadło, życie z wygodami i leśny spokój. Lubili plotkować, wylegiwać się na słońcu, wieść sielskie życie. Jedyną rzeczą, jaka wzbudzała w nich lęk, był opuszczony zamek stojący w pobliżu osady, na wielkim skalistym urwisku. Niekiedy elfowie zauważali ciemny zarys budowli wśród Gór, lecz nie wiedzieli, że jest to dopiero zaplecze zdruzgotanego dziedzińca. Co bystrzejsi dostrzegali ogromne, białe wieże obronne, milcząco świadczące o dawnych czasach. Kilku z nich wyruszyło, by nigdy stamtąd nie powrócić. Mimo wszystko elfowie pozostali elfami, a to znaczy dobrymi, pracowitymi istotami, chętnie pomagającymi sobie w potrzebie. Na wojence znali się niezgorsza, jednak unikali jej jak ognia. Szybko i zwinnie przemykali między drzewami, zastawiali pułapki na nieprzyjaciół, ich strzały szeleściły w kołczanach. Z czasem jednak, gdy nastały spokojniejsze czasy, sztuka owa zanikła, jeno wspomnienia o dawnych czasach pozostały w ich pamięci. Od tamtej pory woleli pogłębiać arkana wiedzy, poznawać runy zapomnianych cywilizacji, opiewać w pieśniach bohaterskie czyny, a ich bardowie sławili dobre imię elfów na całym Kontynencie.
Gaj, gdzie zamieszkali, zwany był Mitronem i z wyglądu przypominał korony bujnych drzew: dzikie paprocie porastały ściółkę leśną, owoce młodej jarzębiny czerwieniły się na wrzosach. Rosły tam głównie stare dęby, z liści których elfowie szyli sobie ubrania. Słońce z łatwością przedostawało się przez listowie, małymi promyczkami muskając zielony meszek obrastający korę drzew i kolorowe kwiecie ukryte w trawie. Wydawało się, że roślinność z całej okolicy wprost lgnie do tego miejsca, gdyż jeśli opuściło się granice kraju, wokół ciągnęły się skaliste pustkowia. Był to mały raj pośród piekieł. W północnej części puszczy leżało od dawien dawna pięć kamiennych głazów, które kiedyś miały jakieś znaczenie. Teraz jednak nie stały się niczym więcej, niźli kamiennym rumowiskiem. W dodatku mieszkańcy wioski nie zapuszczali się w tę okolicę, mając ją za siedlisko Cieni. Elfowie stawiali małe, drewniane chatki, na podobieństwo swych braci ze wschodu, bo pomimo pokojowego usposobienia zachowali wspomnienia utraconych kniei. Przez puszczę przepływała rzeka Salan – uzdrowicielska woda kojąca rany ciała i skażenie duszy. Mieszkańcy pokochali ten strumień i przywiązani byli do niego całym sercem. Co roku, w dzień Przesilenia Letniego, pielgrzymi z całego Mitronu przybywali obmyć się uzdrowicielską wodą ze źródła Salanu, oddając w ten sposób cześć Matce Ziemi.
W centrum lasu wybudowali niewielki rynek, na którym co dzień rano spotykano wielu cudzoziemców, gdyż elfowie z otwartym sercem przyjmowali każdego zbłąkanego wędrowca. Niewiele towarów mogli oni zaoferować, jednak handlarzom wystarczały na koszty utrzymania. Do najbardziej szanowanych kupców należeli: kowal Harad, łuczarz Bosper, złotnik Matteo oraz alchemik Constantino. Pośrodku targu znajdował się wielki plac, wokół którego handlarze rozstawili swe stoiska. Jeden tylko budynek odstawał nieco od reszty, a mianowicie kuźnia, z której każdej nocy wylatywały gęste opary.
Jako, że Lirael od małego przejawiał uwielbienie do dalekich wędrówek i przygód, nigdy nie budził zbytniego zaufania wśród rówieśników, a także reszty swoich współplemieńców. Fascynowały go mapy, wieczory przy ognisku oraz poprzedzające je polowania, co niespecjalnie podobało się jego ojcu, szanowanemu uzdrowicielowi. Ciągnęło go na wschód, do niezbadanych ruin zapomnianego świata. Jedynym przyjacielem, jakiego posiadał, był jego przyrodni brat, Adarn. Nie rad był z tej przymusowej przyjaźni, gdyż stanowili całkowite przeciwieństwo: spokojny, zazwyczaj leniwy Adarn nijak pasował do porywczego i żądnego przygód Liraela. Znużony nudnym usposobieniem brata, Lirael często ignorował go, a w chwili gniewu był dlań złośliwy. Tak też wiodło się jego życie: monotonne i schematyczne, a on sam czuł się samotny i nieszczęśliwy.
Pewnego dnia obaj bracia wybrali się na targ zrobić zakupy dla swej matki. Na placu zebrało się sporo osób, bo poprzedniego dnia Wódz przyjął w gościnę grupę żołnierzy z północnego frontu. Wojownicy, uciekając przed dzikimi góralami, przeprawili się przez Hitlin i, zagubieni wśród niedostępnych moczarów, popadli w obłęd. Tak ich znaleźli elfi myśliwi, niekiedy zapuszczający się na tajemnicze bagna jaszczuroludzi.
Stoisko Bospera otoczyło najwięcej ludzi. Gwar potęgował się z każdą minutą, a ciekawskich przybywało. Wszyscy przepychali się, jakby stragan stał zapełniony magicznymi artefaktami. Rozpoczęła się głośna dysputa i jeden z mężczyzn wszczął bójkę. Lirael, jako, że wyższy był i zręczniejszy od Adarna, postanowił przebić się przez tłum i zorientować w sytuacji. Oczywiście zaraz napotkał sprzeciw ze strony towarzysza:
- Lepiej nie wtrącać się do spraw cudzoziemców, Liraelu
- A idź do diabła! Czy każdy dzień musisz uprzykrzasz mi swą drętwą gadką? – odparł zirytowany elf
- Bracie drogi, czemu nie możesz jak każdy porządny druid zająć się sztuką uzdrawiania, a nie zaprzątać i tak już znużony umysł sprawami Wielkiego Świata? – spytał łagodnym tonem Adarn
- A czy ty możesz stać bezczynnie, gdy Kontynent pogrąża się w wojnie z zielonoskórymi? Czy wy wszyscy możecie żyć beztrosko wśród tych drzew, nie zważając na to, że ciemność zalega resztę świata? Jednak wiedz, że kiedyś, gdy Wolne Krainy upadną, wyschnie także uzdrowicielska woda Salanu, a lasy Mitronu zwiędną i pokryją się w cieniach. – rzekł Lirael
- Nasze plemię walczy na swój sposób. Leczymy chorych, przyjmujemy wojaków w gościnne... – nie dokończył, gdyż przerwał mu ironiczny okrzyk:
- Ooo! Szybkostopy! – z tłumu wyłonili się czterej młodzi elfowie z rumieńcami na twarzach – Czyżbyś nadal trudnił się w zabijaniu dzików? – i wybuchając szyderczym śmiechem zaczęli wykrzykiwać: „Łowca Dzików, Łowca Dzików!!, hahaha!!”. Adarn stojący obok nich uśmiechnął się lekko z nadzieją, że może wspomnienie nieudanych łowów i rozwścieczonej niedoświadczeniem myśliwego bestii powściągnie bitewne zapędy jego brata..

Pentagram w zamkowej sali zapłonął purpurowym światłem. Zielony blask pochodni na ścianie przez chwilę migotał, po czym zgasł. Mrok ogarnął pomieszczenie. Pośrodku, w centrum pięcioramiennej gwiazdy, stał wysoki mężczyzna owinięty czarnym płaszczem. Schylony, z rękami uniesionymi w górę, w skupieniu czegoś oczekiwał. Głowa sterczała skryta pod kapturem, tylko blade ślepia błyskały spod aksamitu. Nagle z dłoni mężczyzny wyleciał zgniłozielony płomień i zataczając koło w powietrzu przeniknął przez ścianę i wyleciał na zewnątrz, znikając za horyzontem.

Lirael przysłuchiwał się słowom elfów, kiedy dostrzegł zielonkawe światełko nadlatujące z przestworzy. Inni elfowie na targu zdawali się go nie dostrzegać, choć przeleciało tuż ponad placem. Po chwili zauważył już, że światło zmierza w jego kierunku, ale nie przejmował się tym, sądząc, że jego oczy uległy jakiemuś zauroczeniu. Wtem coś zapiekło go w głowę, jednak nie okazywał tego po sobie i słuchał dalej elfów, nie chcąc więcej się ośmieszać.
- Czemu strzępisz język na tego głupca? – zapytał jeden z nich Adarna - Czy nie widzisz, że twój brat naprawdę chce desperacko ruszyć w świat? Przyłącz się do nas, bo widać, żeś zmęczony i odpoczynku ci trzeba.
Tedy rzekł Adarn do Liraela:
- Bracie, czuję, się drętwy i wyciągnięty. Przeznaczenie owinęło cię swą czarną nicią. Nie wiem, co cię czeka w przyszłości, jednak, niezależnie którą stronę wybierzesz, me serce będzie przy tobie, a mój dom będzie ci ostoją od trosk i trudów życia. Nie będę cię już męczył swymi przestrogami, ale pozwól, że cię teraz opuszczę i znajdę sobie inne, bardziej mi odpowiadające, towarzystwo. Bądź pozdrowiony! Żegnaj!
Lecz coś sprawiło, że Lirael nie usłyszał tych słów, a miast tego takie oto przesłanie:
-Bracie, czuję wobec ciebie wstręt i obrzydzenie. Zło owinęło cię swą czarną nicią i wdarło się do twego serca. Nie wiem, jakiemu celowi posłużysz Ciemności, jednak wiedz, że nie możesz liczyć na moją łaskę, a drzwi mego domu pozostaną dla ciebie zamknięte. Nie będę cię już męczył swymi przestrogami, bo i tak nie zwalczą czaru, jaki cię omotał, ale pozwól, że powiem jeszcze parę słów na ostatek: Nie jesteś już moim bratem. Przeklinam cię! Żegnaj!
Straszliwy gniew wezbrał się w tym momencie w Liraelu i wymieszał z ukrywaną od lat niechęcią do brata. Wyciągnął zza pasa miecz i zabił Adarna, brata swego, a zebrana ludność odwróciła głowy, nie chcąc przyglądać się takiej jatce. Tak oto pierwszy raz od stu pięćdziesięciu lat krew przelała się w lasach Mitronu, a od tamtej pory śmierć zawisła w powietrzu i zatruwała serca świadków tragedii. Jednak tym momencie nic nie obchodziło Liraela, gdyż straszliwy szał ogarnął jego serce. Wszyscy na rynku stali w bezruchu i osłupieni wbijali spojrzenie w martwe ciało Adarna. Korzystając z okazji podbiegł do stoiska Bospera i porwał z lady obiekt całego dzisiejszego zamieszania: długi łuk jesionowy. Łuczarz zląkł się jego oblicza i nie śmiał podnieść nań wzroku. Lirael, obawiając się pościgu, pobiegł za obrzeża placu, pozostawiając kamienne postacie elfów daleko za sobą. Nie wiedząc jak niezauważony umknąć z kraju, udał się nad źródło Salanu, gotów drogo sprzedać życie, a w razie potrzeby uleczyć rany. Dotarłszy na miejsce, przysiadł w zadumie na wielkim kamieniu i spojrzał w głąb pienistego strumienia.
Zdarzyło się, że gdy Lirael siedział tak przy brzegu Salanu, a przed oczami przelatywało mu całe minione życie, kropla z bijącego źródła rzeki wzleciała w powietrze i dostała mu się pod powiekę. Przetarł ręką oczy i nagle zadźwięczały mu w głowie prawdziwe, przedśmiertne słowa jego brata. Zapłakał gorzko, gdyż zrozumiał, że niesprawiedliwie zabił Adarna, po czym wstał i głośno zawołał, a echo jego słów rozniosło się po szerokim korycie rzeki:
- Salan! Małe źródełko oczyszczające chłód zimy! Będziesz mym świadkiem! Kogokolwiek kłamstwa wdarły się do mojego umysłu, i kogokolwiek czarnoksięstwo sprawiło, że brat mój, Adarn, zginął, niech wie, że Lirael, syn Labiela, przysięga ścigać go po całym Kontynencie! Niech będzie przeklęte nasienie zła!
I lamentując zapuścił się w las, a żaden elf nie zobaczył go już nigdy w lasach Mitronu biegającego wśród zielonych dębów, czy też pluskającego się w wodzie.
Na placu, świadkowie zdarzenia długo nie mogli się otrząsnąć z przeżytego szoku. Gdy ich umysły na nowo otrzeźwiały, z sercem napełnionym żalem posprzątali zwłoki Adarna i złożyli je do drewnianej trumny, po czym w pogrzebowym marszu udali się nad Salan, by uzdrowicielski strumień obmył je po raz ostatni przed drogą w zaświaty. Jednak na miejscu nie zastali już Liraela i nic nie wskazywało na jego pobyt. Tylko wódz wioski, Grunbast, który także uczestniczył w pochodzie, zauważył mały skrawek materiału na kamieniu, jako że na starość wzrok wyostrzył mu się stokroć bardziej, niźli jego podwładni mogli przypuszczać. Niepostrzeżenie wymknął się z obrzędów pogrzebowych i zagłębił w bór.
W tym czasie Lirael błąkał się po puszczy, nasłuchując śpiewu ptaków i szumu wiatru poruszającego listowiem. Lecz wszystko co niegdyś kochał, teraz straciło już sens i wydawało mu się, że dzieli go od tego ciemna mgła osnuta wokół jego myśli. Po pewnym czasie zmęczony usiadł pod drzewem i zasnął. Śniły mu się zgniłozielone światła wyciągające po niego swe długie szpony. Wielkie jezioro, a nad nim majaczący w mroku zamek. Szalony las... Zbójnicy z siekierami...Krasnolud... Chory krasnolud... Potrzebuje pomocy...
Grunbast nadaremno szukał go w głuszy, gdyż młodzieniec aż za dobrze nauczył się sztuki łowieckiej, a słońce chyliło się ku horyzontowi. Kiedy stracił już wszelką nadzieję, ujrzał jakiegoś człowieka śpiącego pod starym dębem. Drzewo rosło w małej dolince, którą oświetlał tylko zielonkawy blask, gdyż światło księżyca nie zdołało przeniknąć korony drzewa. Grunbast, wiedząc już, że w końcu odnalazł syna Labielowego, usiadł przy nim, a serce złamało mu się w litości, gdy zobaczył jak nisko upadł, więc przebaczył mu i gotów był przyjąć go z powrotem do wioski. Jednak los chciał, że gdy Grunbast przytknął bukłak z wodą do jego ust, Lirael ocknął się z koszmaru i widząc starca skąpanego w zielonym świetle, zabił go z zimną krwią , myśląc, że to senne zjawy przyszły zabrać go do krainy umarłych. Lecz w tym momencie srebrne światło księżyca przebiło się w końcu przez listowie i padło na rozciągnięte zwłoki Grunbasta. Lirael znieruchomiał i stał tak przez dłuższą chwilę nie mogąc złapać tchu. Spojrzał na swe ręce umazane krwią: czuł, że popada w obłęd. W chwili, gdy jego umysł powoli pogrążała czarna chmura, skądś przyszło ocalenie, a w głowie zaświtało mu jasne, wręcz przyjemne światło. Grunbast ostatkiem sił rzucił nań uzdrawiające zaklęcie, po czym ciężko opadł na ziemię. Dygocąc zdołał wykrztusić „Zamek... Idź do...” i zmarł w ciemnej dolinie, z dala od rodzinnego domu ojców. Lirael, który już odzyskał rozum, z bólem serca pochował go w ziemi i bojąc się samego siebie pobiegł w stronę swego letniego domku na obrzeżach puszczy, by przygotować się do drogi, gdyż zrozumiał przedśmiertne życzenie Grunbasta. Tak też zniknął z Mitronu, a jego cień opadł z zielonego gaju elfów.
Kiedy dotarł na miejsce, zastał cały dom spalony. Przeklął po raz wtóry zawisłe nad nim ciemności, po czym, śpiewając żałobną pieśń, zabrał się do przeszukiwania zgliszczy. Jedynymi rzeczami ocalałymi z pożogi była fajka i puszka z tytoniem oraz kawałek koca. Włożył je do obszernej kieszeni, przypiął miecz do pasa, założył na plecy ukradziony łuk i, nie chcąc dłużej przyglądać się posępnemu widokowi, ruszył czym prędzej na północ, by odnaleźć spokój i odkupienie.
Długo błąkał się po niedostępnych stepach górskich, aż zatęsknił do dziewiczej puszczy i pracowitych pszczół na ogródku, bzyczących koło ucha. Zima tego roku była wyjątkowo surowa i dawała się we znaki już w listopadzie. Noce spędzał przeważnie pod gołym niebem, gdyż od marmurowych jaskiń zbójników dzieliły go jeszcze dziesiątki mil, a jak okiem sięgnąć tylko piasek i nieliczne, górskie strumyczki wciąż jeszcze płynące w chłodzie zimy. By umilić sobie czas i rozwiać mroki okolicy, śpiewał pieśni o dawnych bohaterach i chwalebnych czynach, zapomniane już przez elfów. Przedstawiam tu tylko jedną z nich, a mianowicie Balladę o Daronie Żelaznorękim:


„Dawnymi czasy, w królestwie Rendahad,
Gdzie kwiecie rumieniło się w trawie
Żył mąż szlachetny, Daron Zawadiaka
Nie umknął on wojennej wrzawie

Wysoka postawa, silna dłoń
Wzywała do walki chyżo
A władcza duma i basowy ton
Uzupełniała brakujące ogniwo

Mocny był on niczym troll
Mieczem też władał niezgorsza.
Wyruszył na północny front
Owiany w nocnych ciemnościach

Gdy wkroczył na smokowy dwór
W ręku dzierżył miecz zuchwały
Orkowie pierzchli w ciemny bór
Łby wrogów latały po niebie szarym

I wyzwał on wodza armii w bój
By walkę stoczył uczciwą
Lecz bestia rzuciła nań głazów rój
Grzebiąc go pod kamienną mogiłą

Nigdy już nie zagrzmi ludzkich bębnów chór
Do siedziby ojców ścieżka go nie powiedzie
A róg co graniem w pole wiódł
Pogrzebią śnieżne zamiecie”



Pieśń ta opowiada, jak to człowiek z Nindaru, Daron zwany Żelaznorękim, wyruszył wraz ze swym plemieniem na pierwszą z trzech Bitew o Rendahad i wyzwał Wrotmaxa Bez Serca na pojedynek. Długo ścierali się ze sobą w wojennym tańcu, aż przyparty do muru smok naruszył masyw jednej z gór i pogrzebał przeciwnika pod stertą głazów. Mimo wszystko bitwę wygrały Wolne Ludy, a w miejscu śmierci Darona powstała cieśnina górska, odtąd łącząca szlakiem handlowym dwa królestwa ludzi: Nindar i Nindast.

Pewnego razu, bodajże piętnastego dnia tułaczki, Lirael, wyćwiczony już w odnajdywaniu właściwych ścieżek i przetrwaniu, natrafił na odciski dwóch par ciężkich butów. Kierując się tropem doszedł do szerokiego, brukowanego gościńca, na którym zobaczył właścicieli owego obuwia: dwóch rosłych berserkerów. Rozmawiali z kilkoma mnichami ubranymi w szare płaszcze podróżne, lecz ci nie wydawali się z tego zadowoleni. Elf skoczył na ziemię i ukrył się za ogromną zaspą śniegu, nim tamci zdążyli go spostrzec. Wojownicy musieli być półorkami: oczy mieli skośne, włosy rozczochrane, ich cera miała odcień czerwony. Z pewnością należeli do plemienia najemników znad południowego krańca Mrocznych Kniei – ogromnego kompleksu niedostępnych puszcz po drugiej stronie gór. Nagle mężczyźni unieśli się gniewem i wrzeszcząc chwycili za swe dwuręczne miecze. Jeden z nich potężnym uderzeniem ugodził pierwszego mnicha w pierś. Rozległ się krzyk boleści i czerwona posoka splamiła bielutki śnieg. Serce łomotało w piersi Liraela. Wyszedł ze śniegowego ukrycia i dumnie wyprostował się przed zbójami. Nim zdążyli się zorientować już naciągnął cięciwę i celował w zabójcę mnicha. „Giń!” – krzyknął i strzała przeszyła prawy bok kata. Drugi z mężczyzn rzucił się na niego, jednak ten bohatersko sparował cios swym mieczem. Lecz kolejne cięcie nie było już tak słabe i najemnik wytrącił broń przeciwnikowi. Przyglądający się temu mnisi odprawiali modły za duszę swego brata, jednak jeden z nich zachował zimną krew. Podczas, gdy wojownik zamierzał wykonać ostateczny cios na elfie, zakonnik znienacka uderzył go kijem w niczym nieosłoniętą głowę. Zbójca padł oszołomiony, a potem wystarczyło już tylko jedno porządne dźgnięcie sztyletem, by załatwić problem. Po walce cała parada mnichów szybko pierzchła gościńcem na zachód, bojąc się swego bezwzględnego wybawcy. Lirael gonił ich, lecz nikt nie dorówna mnichom, czy to w piosenkach mocniejszy, czy bieglejszy w stopach. Dysząc ciężko przysiadł na ziemi, zastanawiając się nad samym sobą. Jako, że noc się zbliżała, postanowił upolować coś na rożen, znaleźć miejsce do spania i rozpalić ognisko, chroniąc się przed wilkami na pustkowiu.
Tak więc doszliśmy do momentu, w którym zostawiliśmy Liraela: samego w ciemnej, górskiej kotlinie, ćmiącego fajkę przy ognisku. Smutne są dzieje tego elfa, lecz jeszcze smutniejsze jest położenie, w jakim się teraz znalazł. Ni stąd, ni zowąd, w powietrzu rozległy się z wolna słowa jakiejś zrazu niezrozumiałej, lecz pięknej pieśni, które powoli układały się w sensowną całość:

„Jasny, leśny szalej
Polana gwiazdami oświetlona
Driady ubrane w zieleń
Muzyka rozbrzmiewa dokoła.
W tańcu iskier jawi się historia
Co minęło, nie powróci
Pamiętają to tylko góry i kamienie.
A gwiezdne sklepienie niebios
Driadom objawia swe dzieje:
Żelazne miecze, szerokie tarcze,
Wielka bitwa na północy;
Gardziel smoka strzała przeszyła.
A one tańczą tak pośrodku polany
Nie zważając, że świat umiera”


Elf zamilkł i siedział jeszcze chwilę przy ogniu, po czym udał się nazbierać na noc chrustu. Wokół panowała już całkowita ciemność i ledwo widział czubek własnego nosa, a co dopiero drogę przed sobą. Po omacku wyczuł pochyłość terenu i domyślił się, że schodzi w dolinę jeziora. Spojrzał przed siebie i dostrzegł nikły, ciemnoniebieski błysk między drzewami. Kierując się światłem wyszedł spod osłony zwiędłych krzewów i zobaczył błękitną taflę wody delikatnie muskaną przez wiatr. Nad jeziorem, tuż przed jego oczami, wyrosła ogromna skała, a na niej stał zamek, który widział parę godzin temu na górze. Od okna jednej z wież obronnych promieniowało owe światło, rozciągając swój blask na całą kotlinę. „To pewnie chochliki” – Lirael słyszał w głowie głos starca z wioski. Jednak z wieści, jakie ostatnio słyszał od krasnoludów ciągnących zastępami przez góry ze swych kopalń na wschodzie, wynikało wyraźnie, że chochliki przed wiekami opuściły swą dawną warownię...
- Czego szukasz w Dolinie, strudzony wędrowcze? – rozległ się cienki głos. Z jeziora wyłoniła się złotowłosa kobieta w błękitnej sukni, jaśniejąca pięknem i prostotą ludzkiej rasy.



Rozdział II:
„Pieśń pełna wspomnień”


Stała w milczeniu pośrodku górskiej głuszy wsłuchana w świszczący wicher poruszający z lekka uschniętymi gałązkami. Wyglądała jak księżniczka elfów, lecz Lirael dostrzegł w niej inne piękno, którego brakowało Nieśmiertelnym: majestat i prostotę, radość, a zarazem smutek, ogień z wodą. Jej cera wydawała się jeszcze młoda: gładka i bez zmarszczek. Mimo to kobieta sprawiała wrażenie starej i zmęczonej - z brzemieniem trosk na głowie. Zdawało się, że nie dostrzega swego rozmówcy, którego sama chwilę temu zagadnęła.
- Czego tu szukam? – odparł Lirael - Mógłbym powiedzieć: odkupienia, jednakże tutaj raczej go nie znajdę. Po prostu idąc przez góry zszedłem ze szlaku, by nabrać wody w bukłak i przeczekać noc, nic więcej nie pragnę.
Włosy kobiety zafalowały na wietrze.
- Kim jesteś, piękna Pani? – spytał elf.
Nagle odwróciła się i z dziwnym błyskiem oka wbiła spojrzenie w podróżnika. Jej wzrok nie wyrażał nienawiści czy też pogardy, jedynie smutną poczciwość.
- Duchem tej doliny. Zrodziłam się z tej ziemi, tu też się wychowałam. Moim zadaniem jest strzec jej, gdyż jest to ziemia dawnych władców – ziemia ojców wszystkich ras.
Słowa te zdawały nie wydobywać się z ust kobiety. Dolatywały z skądś indziej: z innego wymiaru czasowego, z zapomnianego świata wspomnień i mitów.
- Chodź za mną! – rzekła tonem rozkazującym. Lirael poczuł lekkie załamanie powietrza. Ziemia wokół nich zadrżała. Niezwykłe zjawisko ogarnęło całą kotlinę: pora roku się zmieniła. Słońce wyszło zza chmur. Nastał ranek. Zwiędłe drzewa wybujały wspanialej: liście wyrosły i zazieleniły się, pączki rozkwitły na wrzosach. Szron opadł z gałązek i zamienił się w poranną rosę.
- Dokąd chcesz mnie zabrać? – krzyknął Lirael, lecz jego głos doszedł jakby przytłumiony. Kobieta nie zwróciła na niego uwagi i powoli, niczym widmo, sunęła w stronę jeziora, gestykulując, by elf poszedł za nią. Zaraz też zanurzyła się w wodnej toni i brodząc po pas zanurkowała, równie tajemniczo, jak się pojawiła. Lirael niepewnie poszedł za nią. Woda była lodowata, lecz wydała mu się przyjemnie orzeźwiająca. Nagle mocniejszy wstrząs poruszył dnem jeziora i stracił grunt. Świat zaczął wirować.

Otworzył oczy. Ujrzał dolinę. Jednak inną niż przedtem. Promienie słoneczne przemykały przez korony bujnych drzew, ogrzewając złoty piasek wybrzeża. Dzieci pluskały się w wodzie. Elfy, ludzie, krasnoludy wesoło gawędzili na brzegu, z radością patrząc na swe pociechy. Nad jeziorem, na nagim urwisku skalnym wznosił się wspaniały pałac. Złocenia pięknie połyskiwały na obronnych wieżach. Przenikał je wzrokiem. W środku znajdowała się wielka sala. Wstęgi opadały na jej wrota. Na każdej z nich godło: nagi miecz, bujne drzewo, skała i topór, język ognia, maczuga z drewna, mała jaszczurka, oraz półmisek z jedzeniem. Siedem jasnych postaci dumnie usadowiło się na wyściełanych atłasem fotelach. W rękach ściskali kamienne posążki. Nagle równowaga została zachwiana i groza zawisła nad doliną. Ciemne chmury przysłoniły słońce i ludność schowała się w swych domach, bojąc się złowrogiego mroku. Jedna osoba wstała. Otworzył się wielki, magiczny portal. Wyszły z niego cienie. Zaległa ciemność.

Wizja się rozwiała. Ocknął się i stwierdził, że leży przy ognisku. Upieczone jelenie mięso zdążyło ostygnąć i teraz nieco przypominało gotowany kawałek jabłka. Drzewa uginały się pod grubą warstwa śniegu. Po kobiecie nie było śladu. Wokół rozbrzmiewała pieśń:

„Świat wtedy dopiero rozkwitał
Lasy zaś były zielone
Relikwie umiejscowione w przestworzach –
Świadectwo z dawna już zatracone.
Ojcowie wszystkich ras budzili się ze snu
Słońce oświetlało piaszczyste wybrzeże
Elfowie tańczyli w ubraniach z lnu.
Krasnoludowie kuli pancerze.
Trolle budowały chatki na pustkowiach
Ludzie osiedlali się w miastach portowych
Orkowie żyli skryci w górach na zachodzie.
A nad widnokręgiem, w pięknej poświacie
Księżyc błyszczał nie znużony światem
I wokoło gwiazdy rozsiane na niebiosach.
Lecz Smok Bez Serca owładnięty rządzą zdobywania
Zdradził Radę i ukradł Relikwie
Ograbił zamek, a towarzyszy zamordował .
Piękne rzeczy zginęły w płomieniach kłamstwa.
Siedem artefaktów przepadło w Rendahadzie:
Gdzieś na pustkowiach, w bujnym gąszczu.
W górach u tytanów, w niezbadanych morza głębinach -
Nikt nie wie, gdzie odnalazły dom.
A Kompania Wolności przepadła w mrokach dziejów”


Pomarańczowe ogniki tańczyły wśród gałęzi rozjaśniając mrok doliny. Dźwięk harfy roznosił się w powietrzu, jednak Lirael nie mógł określić jego źródła. Błądził bez celu, rozkoszując się cudowną nutą piosenki, gdy nagle melodia urwała się. Zewsząd dobiegało wycie dzikich wilków. Ogniki rozpłynęły się, pozostawiając po sobie tylko dym i przypalone kawałki kory. Wycie potęgowało się i w końcu na kamiennych schodach doliny pojawiły się setki rozżarzonych węglików. Naraz wszystkie spostrzegły elfa i rzuciły się w dół z przeraźliwym szczekiem. Lirael otrząsnął się z rozkojarzenia, jakie wzbudziła w nim pieśń i szybko chwycił wystający z ziemi, spróchniały badyl. Podbiegł do paleniska i wsadził kij w żar. Zajarzył się z lekka, po czym wybuchnął ogromnym snopem iskier. Potrząsnął nim, a iskrami jakie wyleciały naznaczył wokół siebie duży, zamknięty krąg. Zaraz też narzucił na te miejsca uschniętej trawy wygrzebanej spod śniegu i odgrodził się w ten sposób wysoką, sięgającą mu do pasa, ścianą ognia.
Rysunek Doliny
Zdjął z pleców łuk i mrużąc oczy wypuścił dwie podpalone strzały naraz w kierunku nadciągających hord. Szeregi przestraszonych ogniem bestii na chwilę załamały się, lecz po kilkunastu sekundach znów uformowały bojowy szyk. Niektóre zajęły się ogniem i zarażając płomieniem inne wskoczyły do jeziora. Tam czekała je śmierć z rąk bezimiennych sił czających się w Czeluściach Świata. Jednak Lirael o tym nie wiedział. Skulił się przy ognisku, drżąc ze strachu. Od małego nienawidził wilków i były one jednymi z nielicznych stworzeń, jakich się bał podczas polowań z wujkiem. A teraz otoczyły go ze wszystkich stron i ułożyły się do czujnego snu wokół kwarantanny. Co za bezczelność! Czekał przez chwilę aż wszystkie usną i sam ułożył się w obozowisku, rozmyślając nad próbą ucieczki ze swego więzienia. Spojrzał na ciemny zarys niegdyś pięknego, wspaniałego zamku i przypomniał sobie słowa smutnej pieśni, przysięgi złożonej nad Salanem oraz przedśmiertnego wezwania Grunbasta. Po chwili zadumy wstał i po cichu podszedł na zachodni brzeg schronienia. Ukradkiem oka spoglądając, czy zwierzęta naprawdę drzemią, zalał palącą się trawę wodą z bukłaku, co nieco zmniejszyło płomień, po czym zadeptał ją butami. Zwinnie i bezszelestnie przeskoczył nad wrogami i zanurzył się w ciemnościach nocy.
Przeszedł spory kawałek wąską ścieżką w górę jeziora i zapuścił się w głęboki las zarastający jego wschodni brzeg. Złowieszcze drzewa zdawały schylać swe gałęzie na drogę i, jakby na złość, zagradzały przejście podróżnikowi, przez co musiał je ręcznie torować. Hałas ścinanych sęków najwyraźniej rozzłościł sędziwą sosnę, gdyż ta cisnęła nań gradem szyszek, raniąc go boleśnie w głowę. Zawinął sobie bandaż na czoło i nie zważając na palący ból powędrował dalej w głąb puszczy. Droga zdawała ciągnąć się bez końca. Co i róż skręcała w pobliże brzegu, później znów krętymi zawijasami w stronę urwiska. Po dobrej godzinie takiego marszu teren zaczął się stopniowo zmieniać. Drzew ubywało z czasem, a linia jeziora zwężała się. W powietrzu czuć było woń siarki. Wydawało się, że drzewa stały się dziwnie nagie i można by przysiąc, że w jakiś sposób pogubiły gałęzie. Nagle Lirael dostrzegł między drzewami czerwonawy płomyczek. Łudząc się, że to cudowne ogniki wróciły, poszedł w stronę światła. Jednak to nie były one: wyraźnie widział lecący wprost na niego snop ognia. Wyleciał z drzewa! Szybko odskoczył na bok, jednak pocisk przypalił mu nieco skórzany kaftan. Nie chcąc zbaczać ze ścieżki i samotnie włóczyć się po tej niezwykłej okolicy, skierował się dalej, na wschód, ignorując dziwne zachowanie drzewa. Przeszedł tak około mili, gdy nagle poczuł pod stopami małe zagłębienie. W obawie przed nowym niebezpieczeństwem cofnął się kilka kroków i zawadzając o wystający korzeń runął na plecy. Z trudem wstał, a kiedy się wyprostował znowu spostrzegł pomarańczowe iskierki tańczące w dali. Chęć ponownego usłyszenia pieśni była silniejsza od strachu, tak więc szybko pobiegł w to miejsce. Tym razem to były one. Malutkie ogniki magicznie przygrywały na harfach latając po głębokim parowie, a przyjemna nutka odbijała się echem wśród gór. Błyskawicznie grymas bólu wymalowany na twarzy Liraela zamienił się w uśmiech, a on sam przysiadł na wielkim kamieniu, nasłuchując. Jednak ku jego przerażeniu ogniki po chwili znikły, a jedynym śladem po nich była szara mgiełka pachnąca siarką. W parowie zapadła ciemność, a za unoszącym się dymem rysowała się ciemna, zakapturzona sylwetka.
- Witaj Liraelu – rozległ się gruby głos
To była pułapka.

***

Za dalekim morzem, w krainie, gdzie słowo silniejsze jest od miecza, rozpoczyna swój bieg „Kompania Wolności”, najdłuższa i najpiękniejsza ze wszystkich pieśni Rendehadu.

Mały, krągły człowieczek od kilku minut zawzięcie bazgrał coś na pergaminie. Parę dłuższych pociągnięć piórem ukształtowało taki oto tekst:

Wyspa Łez
21 lutego 378 roku według kalendarza elfów

Drogi Panie Stanley!

Dzisiejszego dnia wynikło przykre wydarzenie. Grupka więźniów uciekła szybem wentylacyjnym. Mieli się nimi zająć nekromanci. Nie wiem, co zamierzali zrobić, ale myślę, że te szczury zasługiwały na to. Od dawna razem współpracują. Powoli tracimy nad nimi kontrolę. Zbiegom udało się przedostać do łodzi. Zajęli największy galeon. Wielu naszych ludzi straciło życie. Potrzebujemy posiłków. Nekromanci wysłali swoje sługi w pogoń. Liczę na Pańskie przybycie!

Sekajot


O ścianę pokoju stała oparta pochodnia, a jej słabe światło tylko trochę rozjaśniało mrok pomieszczenia. Granatowy atrament kapał z wiecznego pióra, wsiąkając w wysłużone przez kilkanaście lat marynarki wojennej biurko. Mężczyzna oderwał rękę, wstał i cichutko podszedł do drzwi. Otworzył je odrobinkę i wychylając głowę rozejrzał się po korytarzu. Zalegała tam nieprzenikniona ciemność i niepokojąca, złowieszcza cisza. Zamknął drzwi i nachylił się nad koszem stojącym w rogu. Przez chwilę grzebał w śmieciach, aż z wysiłkiem wyciągnął spod dużej sterty szklaną, przezroczystą butelkę. Na moment błysnęły mu przed oczami fosforyzujące runy driad: „Whisky, rocznik 372”. Z westchnieniem wylał resztkę napoju do miski, zwinął pergamin w rulon i wcisnął go do butelki. Bredząc pod nosem w niezrozumiałym języku wychylił się przez okno i rzucił ją we wzburzone fale oceanu.
 
Dołączył
3.1.2005
Posty
69
Podobało mi się to opowiadanie .Ale nie aż tak bardzo .Mysle że jak napiszesz drugą część to będzie lepsze.OCENA:8.5.Nie oceniam cię surowo bo sam nie umiem pisać opowiadań.
 

Paladyn13

Member
Dołączył
23.12.2004
Posty
198
ja to 8 na 10 bo jak sam ostatnio pisałem to 2 osoby raczyłu odp bo reszta usneła na poczontku wienc to opowiadanie jest fajne jak na muj gust i nie doczepiajcie sie do mojej ortografi bo naprawdw jak zaczne błendy robić to sie na krześle nie utrzymacie
 

#Magnat#

New Member
Dołączył
14.10.2004
Posty
4
Wbrew zapowiedziom wstawiłem drugą częś juz teraz
biggrin.gif
żądam krytyki, a nie tylko komentarzy w stylu"Dobra fajnie, 8/10" :? :shock:
 

kR-Uk

New Member
Dołączył
10.11.2004
Posty
24
Niektóre momenty napisane nieco jak bilbia
tongue.gif
(np. "Długo błąkał się Lirael po niedostępnych stepach górskich"). Napisales, ze bohater trudnil sie w "wyszukanym fachu" - zakladajac ze piszesz o krainie fantasy trudno chyba nazwac lowce fachem wyszukanym?. Poza tym jest dosc malo opisow samego bohatera (napisales o nim pare zdan na poczatku ktore mozna nazwac "wszystkim o niczym"). Pomysl opowiadnia naprawde niezly. Szkoda ze w pierwszym rozdziale malo piszesz o przezyciach Liraela
sad.gif


btw.
"w krainie, gdzie słowo silniejsze jest od miecza" - cos mi tu dziwnie pachnie tormentem
biggrin.gif


Ogolnie fajne opowiadanko, moja ocena mniej wiecej (ale raczej wiecej) 6-/10
 

#Magnat#

New Member
Dołączył
14.10.2004
Posty
4
No cóż, wśród swoich braciszków to był "fach wyszukany"
biggrin.gif


No te zdanie to jakos wpadło mi w pamieć z Tormenta, ale tylko ono: opowiadanie będzie miało bardziej tolkinowy klimat :wink:
 
Do góry Bottom