Jeżyny były dojrzałe. Nie wszystkie. Nie mniej były piękne. Zapach lata, ciepła. Nawet fruwające z przerażającym bzyczeniem komary nie mogły zepsuć nastroju, jaki stworzył się w tej chwili.
„Mój mały raj – pomyślała Agnieszka i przeczesała palcami czarne włosy. Przysiadła na niewielkim, zarośniętym trawą wzniesieniu. Suche, złote łodygi liście były ciepłe. Chciało się w nie wtulić. Ucałować. Ale to nie byłoby na miejscu. – Kiedy umrę, Dobry Boże, chciałabym, by mój raj wyglądał tak. Jak ciepły koniec lata. Jeżyny. Mrówki. Trawa. I zapach wolności.”
Wrona zaskrzeczała zwracając na siebie uwagę. Agnieszka uniosła w górę swoją jasną twarz i dużymi, ciemnymi oczyma szukała ptaka. Ciepło słońca igrało po jej twarzy. Wrona była niedaleko na łące. Szukała czegoś dziobem w skąpanej światłem trawie.
W innym miejscu w słońcu błyszczały czarne pancerzyki mrówek. Biegały nosząc nieludzkie ciężary i cieszyły się swoim krótkim życiem.
Agnieszka wstała. Otrzepała ubranie i zbliżyła się do krzaka jeżyn. Przyglądała się mu przez jakiś czas, wypatrując za tą jedyną – wielką i najczarniejszą. Zawsze taka jest. I zazwyczaj w tym miejscu, gdzie nie sposób ją sięgnąć i zerwać. W miejscu strzeżonym przez armię kolców.
Zawiał wiatr i wprawiając w taniec liście, odsłonił ją. Była na wyciągnięcie ręki. Oczywiście, podrapanie się wchodziło w grę, lecz jej smak, zapach, słodycz były tego warte. Agnieszka wyciągnęła rękę i palcami chwyciła owoc. Wyciągnęła go zahaczając o kolec. Na bladej dłoni pojawiły się małe kropelki, jak doskonałe rubiny. Ale nie to było najważniejsze.
Miała ją.
Uniosła owoc do ust. Najpierw przycisnęła do warg tak, że słodki sok wytrysnął, oblewając je delikatnie. Oblizała je powoli, po czym położyła jeżynę na języku. Czuła jej smak i aromat. Wiedziała, że drugiej takiej nie znajdzie. Przymknęła oczy i rozkoszowała się nią, ciepłem. Zamknęła usta i czuła jak owo magiczne uczucie wypełnia całą ją. Wciągnęła do płuc powietrze i nawet te było inne. Lepsze. Świeższe.
Bała się otworzyć oczy, by nie stracić owej chwili. Chwili, która dobiegała końca, bo musiała dobiec. Lecz ku zdziwieniu Agnieszki, smak nie mijał. Wciąż był świeży i...
- Witaj – usłyszała głos i wzdrygnęła się. – Jesteś piękna. Czekałem.
Otworzyła oczy. Smak jeżyn wypełniał całą przestrzeń. Teraz nie były to już tylko jeżyny. Jagody. Truskawki. Poziomki. Śliwki. Maliny. Gruszki.
- Witaj – powtórzył.
Spojrzała na Niego. Nie potrafiła sprecyzować, jak wyglądał. W każdym momencie zdawał się być kimś innym. Kimś wspanialszym z każdą minutą, gdy spoglądało się na niego. Był brunetem... Nie, jego włosy były kruczoczarne... tylko na moment, gdyż gdy wyłaniał się z cienia, słońce zmieniało je na słomiany blond. Jego ciało... Zakryte delikatną togą... Nie! Całkiem nagie, silne... a po chwili smukłe, delikatne... On był i go nie było. Był wszystkim i niczym.
Jedynie oczy. Oczy były jedne.
Ale nie do opisania.
- Witaj – powiedział po raz trzeci i zbliżył się. Im bardziej mu się przyglądała, tym mniej mogła dostrzec.
Skinęła głową. Nie bała się... po prostu nie wiedziała jak się do niego zwrócić. Ja powiedzieć „witaj” komuś, kogo trzeba kochać.
- Jesteś tutaj – powiedział. – Znowu. I znowu. I znowu.
Chciała coś powiedzieć...
- A po raz pierwszy widzę na twej twarzy zakłopotanie, o Piękna Pani.
Uklęknął. Iskra paniki pojawiła się w jej wnętrzu. To było takie... nieprawdopodobne. To ona powinna się przed nim płaszczyć.
- Kochasz nas – Agnieszka widziała, że nie klęczy. Czy klęczał kiedykolwiek? – I przychodzisz tu. Cieszy to nas.
Agnieszka spojrzała na drzewa. Były inne. Czystsze, zdrowsze, większe. Ich zieleń była zielenią, jakiej na co dzień się nie spotyka.
Zamknęła oczy. Piekły ją, teraz zdała sobie sprawę, że nie mrugała przez cały ten czas. Trzymała je zamknięte przez moment i otworzyła ponownie.
Smak Jeżyny ulotnił się. Leżała na wzniesieniu, na suchej trawie chłonąc jej ciepło. Wstała i prędko podbiegła do krzaka. Wszystko było takie same jak wcześniej. Sen? Nie ważne... Może po prostu się wczuła. Za bardzo. Nie pierwszy raz. Bo to bardzo piękne miejsce.
Rozchyliła liście jeżyn, lecz w miejscu z którego zrywała, a przynajmniej wydawało jej się, że tam znalazła Jeżynę, nie było nic. Spojrzała na skaleczoną rękę. Rubiny jej krwi znikły i pozostała tylko czerwona linia. Niewielka. Lekko piekąca. Nic więcej.
Westchnęła. Marzyła o magii. Lubiła o niej rozmyślać. Chciała, by w jej życiu coś kiedyś było nadzwyczajne. Czarodziejskie. Poetyckie. Byle jakie. Byle nie codzienne. Właśnie dlatego, podczas gdy większość jej znajomych bawiła się przy butelce, ona wolała chłonąć na trawie ciepło słońca. Rozmawiać z lasem, jej cichym kochankiem. Trochę ją to śmieszyło. Zachowywała się jak dziecko. Ale nikt przecież o tym nie wiedział. Las był cichym kochankiem. Milczącym
- Prawda? – powiedziała uśmiechając się do niego i zerwała kolejną jeżynę. Jedyny sposób, by pocałować owego kochanka i zjednoczyć się w nim.
- Wiesz mój drogi – powiedziała, trzymając w ręce owoc. Nie był tak duży jak Jeżyna, lecz musiał być słodki i dojrzały, - jestem wciąż dzieckiem. Mimo tych lat... Mam Ciebie, swojego wyśnionego przyjaciela i tylko my dwoje wiemy o sobie. I o naszej miłości. A teraz pozwól mi, mój wspaniały kochanku, na ten pocałunek.
Odprawiła rytuał z jeżyną. Zwilżyła wargi, oblizała powoli. Przycisnęła owoc do języka i przymknęła oczy.
On naprawdę potrafił całować. Wspaniale.
- Twoje pocałunki – powiedziała nie otwierając oczu, - są mi słodsze aniżeli cokolwiek innego na świecie. Nic co ludzkie...
- Twoje są równie wspaniałe, moja Piękna Pani – odpowiedział jej. Zachichotała. Była dzisiaj bardzo przekonująca.
Otworzyła oczy i zamilkła. On znów tam stał. Wciąż tak samo cudowny i nieuchwytny... lecz jakby zwyklejszy. Ale było to tylko chwilowe ukłucie. Wciąż był... BYŁ!
- Czyżbym cię czymś uraził? – zapytał i zbliżył się. Ciepło, które biło od niego onieśmielało, ale i napełniało otuchą.
- Nie... – powiedziała cicho i spuściła wzrok.
Dotknął jej. Chwycił rękę i przyciągnął do siebie. Przywarł do jej ust, obejmując ją, badając całe jej ciało. Czuła jak jego ręce przenikają ubranie, jak przylega do niej...
Otworzyła oczy. Nutka goryczy po przegryzionej pestce. Wypluła ją i wyciągnęła rękę po następną. Szybko, łapczywie włożyła ją sobie do ust.
- Pani... – powiedział w przerwie pomiędzy pocałunkami. Zapach jeżyn przeszywał powietrze, świdrował nozdrza. Szaleństwo! Przywarła do niego. Nagle wszystko zaczęło toczyć się szybciej. Nagle...
Otworzyła oczy i wpatrywała się w zachodzące słońce. Ciepły wiatr, rozwiewał raz po raz chłód wieczora, niczym jego ramię. Lecz teraz nie było wątpliwości – wyśniony las, kochanek. Tylko sen.
Zbliżyła się do krzaka. Nie było już czarnych jeżyn. Nie było już mowy o kolejnych pocałunkach. O niczym.
„Zerwij... Zerwij...”
- Co? – zapytała sama siebie. Stała jak głupia nad kolczastym krzakiem. Spojrzała na ręce. Całe były w jeżynowym soku i zadrapaniach. Połączenie piekło. Poza tym komary. Żegnając słońce, małe skrzydlate wampiry, wyszły ze swoich kryjówek.
„Je zerwij... Je... czerwone...”
Wyciągnęła dłoń i zerwała twardy, czerwony owoc. Tylko niektóre korale były już czarne. Przyłożyła do ust. Kwaskowaty smak sprawił, że skrzywiła się.
„Jeszcze jeden... Jeszcze chwila”
- Jesteś cudowna, Pani – powiedział. To był Jego głos. Ale był bardziej przyziemny. Drzewa też. Wszystko było identyczne jak przed chwilą. Choć on tam był. W cieniu.
- Podejdź – wyszeptała namiętnie, wiedząc, że ją usłyszy. – Podejdź i pokaż mi wszystko.
- Wyczerpałaś raj. Każdy kolejny pocałunek...
- Chodź – powiedziała niemal bezgłośnie.
Zamknęła oczy. Bolało. Szczypało. Piekło.
„A więc to ty – pomyślała sięgając ręką po ostatni zlepek czerwonych kulek. – Nigdy nie sądziłam, że ty, najgorsza z jeżyn, jesteś równie broniona jak ta pierwsza.”
Szybko i zachłannie wyszepnęła ją. Krew popłynęła po jasnej dłoni. Oblizała ją i zabrała się do ostatniego, cierpkiego owocu.
Stał przed nią. Był aż nadto ludzki.
- Jesteś piękna – powiedział bolesnym głosem.
Spojrzała na las. Był ciemniejszy, smutniejszy.
Przywarła do jego gorzkich ust. Do oczu cisnęły jej się łzy.
Była piękna.
„Piękna... Piękna... Piękna...”
Zaczęło się ściemniać. Komary w niezliczonej ilości atakowały i sprawiały, że cała skóra pokryła się różowymi plamami i swędziała. Wstała. Była cała podrapana i wszystko ją piekło. Słońce jeszcze całkowicie nie zaszło, ale księżyc już pojawił się na niebie.
- Cholera – powiedziała w kierunku lasu. – Jak ja się wytłumaczę z Ciebie, mój kochanku?
Uśmiechnęła się. Krzak był pusty.
Podeszła do drzewa, o które oparty był rower.
Stanęła jeszcze na chwilę i obejrzała podrapane dłonie. Dotknęła nimi twarzy. Obejrzała swoje nogi, również zadrapane.
Uśmiechnęła się, czerwonymi od jeżyn ustami.
Była piękna!
„Mój mały raj – pomyślała Agnieszka i przeczesała palcami czarne włosy. Przysiadła na niewielkim, zarośniętym trawą wzniesieniu. Suche, złote łodygi liście były ciepłe. Chciało się w nie wtulić. Ucałować. Ale to nie byłoby na miejscu. – Kiedy umrę, Dobry Boże, chciałabym, by mój raj wyglądał tak. Jak ciepły koniec lata. Jeżyny. Mrówki. Trawa. I zapach wolności.”
Wrona zaskrzeczała zwracając na siebie uwagę. Agnieszka uniosła w górę swoją jasną twarz i dużymi, ciemnymi oczyma szukała ptaka. Ciepło słońca igrało po jej twarzy. Wrona była niedaleko na łące. Szukała czegoś dziobem w skąpanej światłem trawie.
W innym miejscu w słońcu błyszczały czarne pancerzyki mrówek. Biegały nosząc nieludzkie ciężary i cieszyły się swoim krótkim życiem.
Agnieszka wstała. Otrzepała ubranie i zbliżyła się do krzaka jeżyn. Przyglądała się mu przez jakiś czas, wypatrując za tą jedyną – wielką i najczarniejszą. Zawsze taka jest. I zazwyczaj w tym miejscu, gdzie nie sposób ją sięgnąć i zerwać. W miejscu strzeżonym przez armię kolców.
Zawiał wiatr i wprawiając w taniec liście, odsłonił ją. Była na wyciągnięcie ręki. Oczywiście, podrapanie się wchodziło w grę, lecz jej smak, zapach, słodycz były tego warte. Agnieszka wyciągnęła rękę i palcami chwyciła owoc. Wyciągnęła go zahaczając o kolec. Na bladej dłoni pojawiły się małe kropelki, jak doskonałe rubiny. Ale nie to było najważniejsze.
Miała ją.
Uniosła owoc do ust. Najpierw przycisnęła do warg tak, że słodki sok wytrysnął, oblewając je delikatnie. Oblizała je powoli, po czym położyła jeżynę na języku. Czuła jej smak i aromat. Wiedziała, że drugiej takiej nie znajdzie. Przymknęła oczy i rozkoszowała się nią, ciepłem. Zamknęła usta i czuła jak owo magiczne uczucie wypełnia całą ją. Wciągnęła do płuc powietrze i nawet te było inne. Lepsze. Świeższe.
Bała się otworzyć oczy, by nie stracić owej chwili. Chwili, która dobiegała końca, bo musiała dobiec. Lecz ku zdziwieniu Agnieszki, smak nie mijał. Wciąż był świeży i...
- Witaj – usłyszała głos i wzdrygnęła się. – Jesteś piękna. Czekałem.
Otworzyła oczy. Smak jeżyn wypełniał całą przestrzeń. Teraz nie były to już tylko jeżyny. Jagody. Truskawki. Poziomki. Śliwki. Maliny. Gruszki.
- Witaj – powtórzył.
Spojrzała na Niego. Nie potrafiła sprecyzować, jak wyglądał. W każdym momencie zdawał się być kimś innym. Kimś wspanialszym z każdą minutą, gdy spoglądało się na niego. Był brunetem... Nie, jego włosy były kruczoczarne... tylko na moment, gdyż gdy wyłaniał się z cienia, słońce zmieniało je na słomiany blond. Jego ciało... Zakryte delikatną togą... Nie! Całkiem nagie, silne... a po chwili smukłe, delikatne... On był i go nie było. Był wszystkim i niczym.
Jedynie oczy. Oczy były jedne.
Ale nie do opisania.
- Witaj – powiedział po raz trzeci i zbliżył się. Im bardziej mu się przyglądała, tym mniej mogła dostrzec.
Skinęła głową. Nie bała się... po prostu nie wiedziała jak się do niego zwrócić. Ja powiedzieć „witaj” komuś, kogo trzeba kochać.
- Jesteś tutaj – powiedział. – Znowu. I znowu. I znowu.
Chciała coś powiedzieć...
- A po raz pierwszy widzę na twej twarzy zakłopotanie, o Piękna Pani.
Uklęknął. Iskra paniki pojawiła się w jej wnętrzu. To było takie... nieprawdopodobne. To ona powinna się przed nim płaszczyć.
- Kochasz nas – Agnieszka widziała, że nie klęczy. Czy klęczał kiedykolwiek? – I przychodzisz tu. Cieszy to nas.
Agnieszka spojrzała na drzewa. Były inne. Czystsze, zdrowsze, większe. Ich zieleń była zielenią, jakiej na co dzień się nie spotyka.
Zamknęła oczy. Piekły ją, teraz zdała sobie sprawę, że nie mrugała przez cały ten czas. Trzymała je zamknięte przez moment i otworzyła ponownie.
Smak Jeżyny ulotnił się. Leżała na wzniesieniu, na suchej trawie chłonąc jej ciepło. Wstała i prędko podbiegła do krzaka. Wszystko było takie same jak wcześniej. Sen? Nie ważne... Może po prostu się wczuła. Za bardzo. Nie pierwszy raz. Bo to bardzo piękne miejsce.
Rozchyliła liście jeżyn, lecz w miejscu z którego zrywała, a przynajmniej wydawało jej się, że tam znalazła Jeżynę, nie było nic. Spojrzała na skaleczoną rękę. Rubiny jej krwi znikły i pozostała tylko czerwona linia. Niewielka. Lekko piekąca. Nic więcej.
Westchnęła. Marzyła o magii. Lubiła o niej rozmyślać. Chciała, by w jej życiu coś kiedyś było nadzwyczajne. Czarodziejskie. Poetyckie. Byle jakie. Byle nie codzienne. Właśnie dlatego, podczas gdy większość jej znajomych bawiła się przy butelce, ona wolała chłonąć na trawie ciepło słońca. Rozmawiać z lasem, jej cichym kochankiem. Trochę ją to śmieszyło. Zachowywała się jak dziecko. Ale nikt przecież o tym nie wiedział. Las był cichym kochankiem. Milczącym
- Prawda? – powiedziała uśmiechając się do niego i zerwała kolejną jeżynę. Jedyny sposób, by pocałować owego kochanka i zjednoczyć się w nim.
- Wiesz mój drogi – powiedziała, trzymając w ręce owoc. Nie był tak duży jak Jeżyna, lecz musiał być słodki i dojrzały, - jestem wciąż dzieckiem. Mimo tych lat... Mam Ciebie, swojego wyśnionego przyjaciela i tylko my dwoje wiemy o sobie. I o naszej miłości. A teraz pozwól mi, mój wspaniały kochanku, na ten pocałunek.
Odprawiła rytuał z jeżyną. Zwilżyła wargi, oblizała powoli. Przycisnęła owoc do języka i przymknęła oczy.
On naprawdę potrafił całować. Wspaniale.
- Twoje pocałunki – powiedziała nie otwierając oczu, - są mi słodsze aniżeli cokolwiek innego na świecie. Nic co ludzkie...
- Twoje są równie wspaniałe, moja Piękna Pani – odpowiedział jej. Zachichotała. Była dzisiaj bardzo przekonująca.
Otworzyła oczy i zamilkła. On znów tam stał. Wciąż tak samo cudowny i nieuchwytny... lecz jakby zwyklejszy. Ale było to tylko chwilowe ukłucie. Wciąż był... BYŁ!
- Czyżbym cię czymś uraził? – zapytał i zbliżył się. Ciepło, które biło od niego onieśmielało, ale i napełniało otuchą.
- Nie... – powiedziała cicho i spuściła wzrok.
Dotknął jej. Chwycił rękę i przyciągnął do siebie. Przywarł do jej ust, obejmując ją, badając całe jej ciało. Czuła jak jego ręce przenikają ubranie, jak przylega do niej...
Otworzyła oczy. Nutka goryczy po przegryzionej pestce. Wypluła ją i wyciągnęła rękę po następną. Szybko, łapczywie włożyła ją sobie do ust.
- Pani... – powiedział w przerwie pomiędzy pocałunkami. Zapach jeżyn przeszywał powietrze, świdrował nozdrza. Szaleństwo! Przywarła do niego. Nagle wszystko zaczęło toczyć się szybciej. Nagle...
Otworzyła oczy i wpatrywała się w zachodzące słońce. Ciepły wiatr, rozwiewał raz po raz chłód wieczora, niczym jego ramię. Lecz teraz nie było wątpliwości – wyśniony las, kochanek. Tylko sen.
Zbliżyła się do krzaka. Nie było już czarnych jeżyn. Nie było już mowy o kolejnych pocałunkach. O niczym.
„Zerwij... Zerwij...”
- Co? – zapytała sama siebie. Stała jak głupia nad kolczastym krzakiem. Spojrzała na ręce. Całe były w jeżynowym soku i zadrapaniach. Połączenie piekło. Poza tym komary. Żegnając słońce, małe skrzydlate wampiry, wyszły ze swoich kryjówek.
„Je zerwij... Je... czerwone...”
Wyciągnęła dłoń i zerwała twardy, czerwony owoc. Tylko niektóre korale były już czarne. Przyłożyła do ust. Kwaskowaty smak sprawił, że skrzywiła się.
„Jeszcze jeden... Jeszcze chwila”
- Jesteś cudowna, Pani – powiedział. To był Jego głos. Ale był bardziej przyziemny. Drzewa też. Wszystko było identyczne jak przed chwilą. Choć on tam był. W cieniu.
- Podejdź – wyszeptała namiętnie, wiedząc, że ją usłyszy. – Podejdź i pokaż mi wszystko.
- Wyczerpałaś raj. Każdy kolejny pocałunek...
- Chodź – powiedziała niemal bezgłośnie.
Zamknęła oczy. Bolało. Szczypało. Piekło.
„A więc to ty – pomyślała sięgając ręką po ostatni zlepek czerwonych kulek. – Nigdy nie sądziłam, że ty, najgorsza z jeżyn, jesteś równie broniona jak ta pierwsza.”
Szybko i zachłannie wyszepnęła ją. Krew popłynęła po jasnej dłoni. Oblizała ją i zabrała się do ostatniego, cierpkiego owocu.
Stał przed nią. Był aż nadto ludzki.
- Jesteś piękna – powiedział bolesnym głosem.
Spojrzała na las. Był ciemniejszy, smutniejszy.
Przywarła do jego gorzkich ust. Do oczu cisnęły jej się łzy.
Była piękna.
„Piękna... Piękna... Piękna...”
Zaczęło się ściemniać. Komary w niezliczonej ilości atakowały i sprawiały, że cała skóra pokryła się różowymi plamami i swędziała. Wstała. Była cała podrapana i wszystko ją piekło. Słońce jeszcze całkowicie nie zaszło, ale księżyc już pojawił się na niebie.
- Cholera – powiedziała w kierunku lasu. – Jak ja się wytłumaczę z Ciebie, mój kochanku?
Uśmiechnęła się. Krzak był pusty.
Podeszła do drzewa, o które oparty był rower.
Stanęła jeszcze na chwilę i obejrzała podrapane dłonie. Dotknęła nimi twarzy. Obejrzała swoje nogi, również zadrapane.
Uśmiechnęła się, czerwonymi od jeżyn ustami.
Była piękna!