Józek

Kraver Lynch

Weteran
Weteran
Redakcja
Dołączył
24.2.2008
Posty
334
1

Józek wracał ze szkoły dobrze znaną sobie ścieżką, przemierzył ją nieskończenie wiele razy od kiedy zaczął uczyć się w liceum. Ścieżka prowadziła przez szkolne boisko, nad którym w upalne dni wznosiły się tumany kurzu, a w czasie deszczu zmieniało się w błotniste grzęzawisko.
Szkoły nie stać było na wybetonowanie jego powierzchni, nie stać jej nawet było na postawienie nowych bramek, więc dzieciaki po grze w piłkę wracały do domów brudne a rodzice targając je za uszy, powtarzali, że nigdy więcej nie pozwolą im tam grać.
Dzisiaj nie padał deszcz, Józek pomyślał, że ma szczęście i uśmiechnął się do siebie. Doszedł do końca boiska i przeskoczył przez płot.
Po drugiej stronie poczuł się w końcu wolny, ścieżka bowiem prowadziła dalej przez skrawek ziemi na której znajdowały się ogrody z pachnącymi i kwitnącymi o tej porze roku kwiatami i krzewami.
Przystanął na chwilę i zapalił papierosa.
Paląc, myślał o Zuzi, dziewczynie z trzeciej klasy za którą, nie licząc kilku nauczycieli, oglądali się niemal wszyscy ostro napaleni chłopacy i zazdrosne dziewczyny. Często obserwował ich ukradkowe spojrzenia a to co widział w jednym z nich szczególnie mu się nie podobało…… to spojrzenie należące do szkolnego katechety. Widział w nim błysk pożądania…..i czegoś jeszcze, czegoś niemiłego, nie pasującego do roli jaką pełnił; etycznego nauczyciela i moralizatora.
Właściwie nigdy wcześniej nie myślał o Zuzi, podobała mu się, ale nie chciał być jednym z „psów”, jak nazywał kolegów nie mogących oderwać od niej wzroku i fantazjujących w nocy przy zdjęciu jej klasy, na którym ona sama widniała jako ozdoba szarej masy innych licealistów. Józek miał to w dupie i tyle. Jednak dzisiejszy dzień wiele zmienił w stosunku do wcześniejszej olewatorskiej postawy naszego bohatera…..
Stał plecami do wahadłowych drzwi jadalni a przed sobą miał długi hol, który kończył się prostopadłym korytarzem prowadzącym do szatni i drugiego skrzydła szkoły. Po lewej w równych odstępach, na długości całego korytarza znajdowały się duże szklane drzwi, którymi można było wyjść na szkolne podwórko, po prawej w takich samych odstępach znajdowały się drzwi prowadzące do klas. Jakiś chłopak potrącił niechcący Józka wychodząc ze stołówki i szybko przeprosił, gdyż wiedział, że stojący obok niego szczupły, ciemnowłosy młodzieniec o zimnych niebieskich oczach, był wybuchowy i często skory do bójki. Jednak Józek nawet nie poczuł lekkiego uderzenia w ramię i przeprosin nieznajomego, widział tylko Zuzię, która patrzyła mu prosto w oczy.
Stała klika metrów przed nim. Dziewczyna, której intensywnie czarny kolor włosów mógłby wchłonąć ciemność najdalszych obszarów wszechświata, najgłębszych kopalni i najciemniejszych tuneli na świecie. Opalona, jak grecka bogini, o czach przypominających barwą czarny opal. I usta, pełne, zmysłowe usta o wspaniałym różanym odcieniu. Jej delikatna twarz rozjaśniała swym pięknem półmrok holu. Stała tak chwilę, uśmiechnęła się i odeszła.
2

- Kurwa!– żar papierosa, którego trzymał w ręce Józek, poparzył mu palce.
Odrzucił niedopałek i miał zamiar ruszyć dalej, gdy jego wzrok przykuło coś, co nie pasowało do tutejszego krajobrazu. Pod wielką topolą, rosnącą przy płocie, wśród połamanych gałązek, zeschłych liści i rosnącej trawy, zauważył coś jaskrawego. Podszedł bliżej i zauważył, że to duży ptak o różowym zabarwieniu z długimi patykowatymi nogami i szyją, która wyglądała jak wygięta pod najróżniejszymi kątami elastyczna rura. Duże skrzydła miał rozłożone, co nadawało mu karykaturalny wygląd ptaka w locie.
Zwierze było martwe.
– Ale niedługo…. – pomyślał chłopak.
Martwy czy nie, taki okaz nie miał prawa znaleźć się w tym miejscu.
Józek poszukał wzrokiem czegoś, czym mógłby odwrócić martwe zwierze na plecy, i być może rozwikłać zagadkę tajemniczej śmierci. W krzakach nieopodal zauważył to czego szukał, podszedł tam i wziął do ręki sękatą gałąź.
Kiedy kij zetknął się z ciałem ptaka, chłopak usłyszał ciche mlaśnięcie, po którym jego twarz wykrzywił grymas obrzydzenia.
Józek z łatwością obrócił zwierze. Ile mogło ważyć? Trzy kilo….cztery, nie miał pojęcia. Zresztą nie miało to najmniejszego znaczenia, bo to, co zobaczył zmroziło mu krew w żyłach. Odruchowo przechylił głowę i mało brakowało a dzisiejszy obiad zwróciłby na ogromny pień topoli. Zdążył się jednak powstrzymać.
Obejrzał się i spojrzał jeszcze raz, dokładniej. Był blady i znowu zaczęło zbierać mu się na wymioty.
Flaming (Józek widział je w telewizji), właściwie nie miał przedniej części tułowia, została ona wyszarpana lub wycięta. Wielka i głęboka rana tworzyła jakiś symbol, trudny do zinterpretowania, gdyż wnętrzności ptaka znajdowały się poza jego klatką piersiową a całość pokrywała zaschnięta już, niemal czarna krew.
Ciało od wewnątrz toczyło setki wijących się tam robaków; małych, białych larw, chrząszczy i wielu innych, których Józek nie potrafił nawet scharakteryzować. Dziesiątki z nich, przy „operacji” przewracania zwierzęcia na grzbiet, dosłownie wyleciało lub wypadło na ziemie. Do tego doszedł zapach gnijącego mięsa.
Poczuł, że atmosfera w tym miejscu gęstnieje, staje się ciężka, po prostu nie do wytrzymania. Wyrzucił gałąź i odszedł a właściwie odbiegł, wijącą się wśród zarośli ścieżką.
Niebo tamtego dnia było zasnute gęstymi i ciemnymi chmurami, więc może to (nie wspominając o zdeformowanym ciele) sprawiło, że w półmroku ogrodowego poszycia, Józek nie zauważył symbolu wyszarpanego na ciele ptaka, którym było….. krwawe serce……..
3
Marian i Zenek jak zwykle późną wiosną (wczesną również, jak i latem oraz jesienią, aż do pierwszych mrozów) siedzieli na platformie do załadunku towaru osiedlowego sklepu i kontemplowali otoczenie. Żeby nie zanudzić się na śmierć, urozmaicali sobie czas rozmawiając, paląc coś dziwnego ze szklanej, przezroczystej rurki i od czasu do czasu papierosy. Czekali na telefon od któregoś ze znajomych z propozycją bardziej kreatywnego spędzenia reszty dnia, lub po prostu na przyjście kogoś z osiedla, z pobliskich bloków. Dzisiaj jednak nikt nie zadzwonił a tym bardziej nie raczył pojawić się na „Platformie.
Dzień był parny a powietrze zdawało się być niemal namacalne, gęste i duszne.
Marian wstał i miał zamiar udać się do domu, gdy jego uwagę przykuł chłopak w niebieskich, znoszonych dżinsach i trochę za małej bluzie z kapturem. Stał na ścieżce prowadzącej w stronę pobliskich ogrodów i dalej; szkoły. Wyglądał na przestraszonego.
- Nie lubię kutasa….- mruknął Marian.
- Jaaa, też nie. – przytaknął Zenek, przeciągając się i ziewając.
Reakcja Mariana na widok chłopca w dżinsach była zrozumiała dla większości jego znajomych, gdyż Gówniarz, jak nazywał go Marian, wygrał z nim bójkę, choć był o dwa lata młodszy. Chłopiec z „Platformy” obserwował przybysza jeszcze przez chwilę, po czym udał się w kierunku domu.
- Gdzie idziesz? – zapytał Zenek.
Maryś nie odpowiedział. Szedł przed siebie, jak zaprogramowany cyborg, który ma do wykonania ważne zadanie i nie zwraca uwagi na otaczający go świat. Zenek zeskoczył z platformy i poszedł za nim.

4

…….Józek biegł. Wciąż czuł smród padliny a przed oczami miał kolonie owadów gnieżdżących się w ciele ptaka. Nie bał się, w swoim życiu widział dużo bardziej drastyczne sceny. Jednak ten flaming, ta atmosfera wśród zarośli, pod wielką topolą…..coś było nie tak i Józek dobrze o tym wiedział.
Zatrzymał się u wylotu ścieżki, w miejscu w którym krajobraz z sielankowego zmieniał się w industrialny. Wziął parę głębokich wdechów, zamknął oczy, ochłonął…….i poczuł się jak idiota. Dlaczego się tak przejął tym flamingiem, dlaczego uciekał z tamtego miejsca? Nie potrafił sobie odpowiedzieć na te pytania. Najważniejsze jednak było to, że wszystko wróciło do normy. Nie czuł już tej dziwnej obawy, szalonej i ciężkiej atmosfery zarośli pod smukłą topolą……. Przed sobą jednak, widział szalony wytwór wyobraźni socjalistycznych planistów i architektów. Masywny, dziesięciopiętrowy blok, który wyglądał tak, jakby był zbudowany z klocków ułożonych przez gigantyczne dziecko. Obok, stał taki sam dziesięciopiętrowy budynek. Trochę przed nimi, na prawo od Józka, był sklep spożywczy a raczej jego tyły, z widoczną stąd platformą do załadunku towarów.
Teraz, gdy się uspokoił, zwrócił uwagę na dwóch chłopaków, którzy bacznie go obserwowali. Wiedział kim jest jeden z nich. Poznali się jakiś czas temu, w głównym szkolnym korytarzu, wśród dziesiątek zaciekawionych oczu.

5
Pamiętał ten dzień bardzo dobrze; mroźny, szary i przytłaczający. Wszędzie wokół widział blade i obojętne twarze. Stał w kolejce do szatni, w której królowała pani Zosia .
Józek nienawidził zimy z najróżniejszych powodów. Jednym z nich było czekanie w kolejce po kurtkę. Nie mógł znieść tłoczenia się wśród masy licealistów, przepychania, wręcz walki o dostęp do magicznych rąk pani Zosi. Stał trochę z boku. Miał czas, Pan Od Matematyki nie pojawił się tego dnia w szkole, chociaż umówił się z Józkiem na poprawkę sprawdzianu.
Zimne niebieskie oczy chłopca lustrowały otoczenie w złudnej nadziei wypatrzenia „nauczyciela który nie potrafił dotrzymać słowa”, niestety daremnie. Jego wzrok zatrzymał się za to na kimś, kto przypatrywał mu się z wyraźną niechęcią. Ten ktoś miał na sobie czarny sweter, był niemal łysy a jego twarz przypominała pysk wściekłego Amstaffa .Wiedział, że to Marian, ulubieniec dziewcząt i skurwysyn w jednej osobie. Józek nie spuścił wzroku ani się nie odwrócił i chyba to spowodowało, że „czarny sweter” ruszył w jego kierunku. Po drodze zdążył jeszcze klepnąć jakąś dziewczynę w pośladek.
- Cześć, mam na imię Marian. Miło mi cię poznać…..- Józek dobrze wiedział kim jest chłopiec stojący przed nim. Szczerzący zęby w sztucznym uśmiechu bałwan nie może być tak miły, więc zachował czujność.
- ….. a teraz powiedz jaki masz problem? Daje ci pięć sekund. Później albo odejdziesz spokojnie, albo stracisz kurwa kilka zębów! – Mówiąc to a właściwie głośno bełkocząc, zalał Józka strumieniem śliny.
- Właśnie czekam na mojego nauczyciela z matematyki, mam do zaliczenia sprawdzian i…..-
- Zamknij się, myślisz, że jesteś taki cwany, że możesz się ze mnie naigrywać?! Widziałem jak na mnie patrzysz ty kupo gówna! – „czarny sweter” był wściekły i nie krył już tego. Natomiast Józek był całkiem spokojny.
Wokół nich zrobiło się niespodziewanie dużo miejsca. Głośne rozmowy zaczęły cichnąć i coraz więcej osób przypatrywało się dwójce nastolatków. „Niemal łysy” i „ciemnowłosy” patrzyli sobie prosto w oczy. Ktoś w tłumie krzyknął, że zachowują się jak dzieci. Dwa czy trzy inne głosy odkrzyknęły żeby się zamknął.
Pierwszy zaatakował Marian. Był szybki i zdołał musnąć wyprostowaną nogą klatkę piersiową Józka, ale ten odchylił się do tyłu i właściwie uniknął ciosu. Chwilę później, która trwała nie dłużej niż sekundę, Józek wyprostował się. Marian, który miał przypuścić kolejny atak, zawahał się widząc stojącą przed sobą postać, która nagle wydała mu się kimś, kogo jeszcze przed chwilą tu nie było. Dziwna postać o zarumienionej twarzy i błyszczących oczach, która mogłaby uchodzić za piękną, gdyby nie jej wyraz. Zdeterminowany i szalony. Natomiast twarz Mariana, która na co dzień przypominała pysk wściekłego psa, w tym momencie wyglądała jak mordka potulnego pudla. Zawahał się i to był błąd, bo zdawałoby się że znikąd spadł na niego potężny cios. Nos nie miał szans w konfrontacji z twardą pięścią. Marian zatoczył się i uderzył plecami o ścianę. Zebrani wokół licealiści zobaczyli strużkę krwi, która pojawiła się na pokiereszowanej twarzy jednego z chłopców.
Józek złapał go mocno za gardło tak, że tamten miał trudności z oddychaniem. Stali oparci o ścianę, znowu patrzyli na siebie, nie zwracając uwagi na otaczający ich tłum i okrzyki zgromadzonych.
Marian nigdy nie zapomniał tej chwili, to co poczuł i zobaczył tamtego dnia mocno wryło mu się w pamięć. Oprócz wściekłości widział w niebieskich oczach młodszego od siebie chłopca coś jeszcze, ledwie to dostrzegł ale na pewno się nie mylił. Wiedział, że w jego oczach czai się obłęd…..
6

Na wspomnienie tamtego dnia, twarz Józka rozjaśnił szeroki uśmiech. Marian widząc go, odwrócił się i odszedł, a w ślad za nim ruszył jego towarzysz.
Józek udał się w kierunku „Platformy”. Był to krótki i wąski betonowy taras, który wyglądał tak, jakby nie był używany od co najmniej 10 lat. Na ścianie zaczynało brakować miejsca na nowe sprayowe dokonania a wszędzie wokół; na, pod i w promieniu dziesięciu metrów od tego miejsca walały się śmieci.
Wchodziło się na nią po małych schodkach. Po prawej znajdowały się stare, metalowe drzwi prowadzące na zaplecze sklepu, do których dawno dobrała się już rdza. Po lewej, na rogu, wyrastała z betonowej podłogi i nikła w suficie metalowa kolumna, element konstrukcji podtrzymującej całość. Naprzeciwko schodków po których wchodziło się na platformę, było zakratowane pomieszczenie w którym walały się różnego rodzaju drewniane palety, kartony i Bóg wie co jeszcze.
Józek wszedł po schodkach, odgarnął nogą śmieci i usiadł krzyżując nogi. Patrzył przed siebie na ruchliwą ulicę, której skrawek widać było w przerwie pomiędzy blokami i rzędem kamienic. Jakiś bezpański pies, mały kundel, przebiegł po podwórku pomiędzy sklepem a starym i zniszczonym budynkiem merdając ogonem i sprawiając wrażenie uśmiechniętego. Nieco po prawej stronie, w pobliżu kamienicy stał niewielki, krzywy trzepak, obok którego bawiła się mała dziewczynka. Siedziała na ziemi, trzymając w ręce brudną lalkę i spoglądając w niebo, jakby w oczekiwaniu na deszcz, który mógł spaść w każdej chwili z nisko wiszących ciemnych chmur. Jakaś stara kobieta o pomarszczonej twarzy i chuście na głowie patrzyła przez okno i obserwowała dziewczynkę.
Do uszu Józka dotarła muzyka; spokojna, wolna i melancholijna. Były to najpiękniejsze dźwięki jakie kiedykolwiek słyszał. Wydawało mu się, że melodię wyśpiewuje anielski chór przy akompaniamencie delikatnej gry fortepianu. Teraz zrozumiał, że muzyka może być kojącym balsamem dla duszy; jak widok zachodzącego słońca nad morzem, skalistych zboczy dzikich gór albo piaszczystej pustyni z widoczną na horyzoncie oazą i błękitnym niebem po którym leniwie przepływają białe chmury.
Skąd dolatywały te piękne dźwięki? Nie wiedział na pewno, ale podejrzewał, że z otwartego okna w którym widział staruszkę. Pomyślał, że gdyby zamiast niego siedział tu jakiś wybitny malarz i czuł to, co w tej chwili on czuje, stworzyłby dzieło sztuki mając do dyspozycji ubogi i zdawałoby się przeciętny krajobraz. To atmosfera miejsca, wpływ kojącej muzyki i czegoś jeszcze, chyba najważniejszego, wrażliwości na piękno, stworzył niesamowitą aurę otaczającej go przestrzeni. W tym momencie Józek widział „Podwórko” z zupełnie innej perspektywy, niż jeszcze parę minut temu. Wpływ kilku czynników pobudził wyobraźnię chłopca. Teraz potrafił dostrzec iskierkę piękna nawet w krzywym trzepaku stojącym nieopodal. Ile to już razy powtarzał sobie, żeby kupić dobry aparat i uwieczniać chwile takie jak ta?
Ludzie go nie rozumieli. Jak to możliwe, że zubożała, zapomniana przez Boga i ludzi dzielnica może być piękna? Staruszka w oknie, brudna i pewnie głodna dziewczynka siedząca na ziemi i to przyprawiające o zawrót głowy rzępolenie jakże archaicznego fortepianu. Tylko świry podniecają się czymś takim – jak stwierdziłby Marian.
Józek jednak nie był świrem , przecież dobrze o tym wiedział……..


7

Szczupły chłopiec siedzący na tyłach sklepu spożywczego sprawiał wrażenie pochłoniętego jakimś niesamowitym zdarzeniem rozgrywającym się przed jego oczami. Szeroko otwarte źrenice i skupiona twarz wyglądały jak skamieniałe. W tle cały czas słychać było melodyjne dźwięki fortepianu. Z transu wyrwało go dopiero ujadanie psa, który najwyraźniej znajdował przyjemność w przeganianiu kotów, dla których teren wokół „Platformy”, był miejscem obfitującym w pożywienie.
Józek wstał i skrzywił się, od siedzenia na twardej betonowej podłodze w niewygodnej pozycji zdrętwiały mu nogi. Zeskoczył na ziemię i ruszył przed siebie. Teraz nie myślał już o pięknie, o wpływie muzyki na psychikę człowieka i krzywym trzepaku, lecz o martwym ptaku, którego widział nie tak dawno temu w zaroślach koło szkolnego boiska…..


8
Maria siedziała na drewnianym krześle. Ręce, oparte na okrągłym stole, który przykryty był szarym obrusem, miała złożone jak do modlitwy. Duży, stojący w rogu pokoju zegar wybił dostojnie i z patosem trzecią po południu.
W salonie panował półmrok, gdyż dziwnym trafem nie było w nim żadnego okna, tylko czworo drzwi. Te naprzeciwko niej prowadziły do kuchni i sypialni, te po prawej do pokoju jej syna a te za nią prowadziły na klatkę schodową i tam było najciemniej. Życiodajne światło sączyło się zza trojga pozostałych drzwi.
 

Nameless

Szatan na kółkach
Moderator
Dołączył
30.1.2005
Posty
1774
Opowiadanie dobre, nic nie jestem mu wstanie zarzucić. Wciąga, bardzo wciąga. Wątek jest chyba nie dokończony i liczę że pojawi się coś dalej. Czytając nie natknąłem się na błędy. Czekam na ciąg dalszy. Na razie 10/10 : )
 

Bojan

Spirit Crusher
Weteran
Dołączył
12.1.2008
Posty
2680
No cóż... Póki co, jak zwykle z resztą, nie ma się do czego przyczepić ^^. Ciekawa fabuła, mam nadzieję, że będą następne części i rozwiniesz jakoś wątek z Zuzią ;P. Standardowo praca niemal perfekcyjna, znalazłem tylko jedną literówkę
CYTAT
o czach
- powinno być "o oczach"
CYTAT
albo stracisz kurwa kilka zębów!
- zmienił bym trochę szyk w tym zdaniu, mianowicie zamienił bym "stracisz" z "kurwa". Myślę, że lepiej wyrazi to irytację Mariana ;)
Poza tym chyba wszystko dobrze. Czekam z niecierpliwością na dalszy rozwój akcji ;]
 
Do góry Bottom