Nie demonizowałabym idei GMO jako takiej. Przede wszystkim należy zdać sobie sprawę, że produkty, które jemy na co dzień, niewiele mają wspólnego z „naturą”. Człowiek od wieków dokonywał modyfikacji genetycznych wszystkiego, co sadził i hodował. Znane nam obecnie zboża, rośliny uprawne, zwierzęta hodowlane to mutanty, które w warunkach naturalnych nie występują. Selekcja, celowa hodowla miała zawsze na celu uzyskanie „produktu”, który najlepiej spełnia nasze określone potrzeby: zboże ma mieć więcej ziaren w kłosie, kapusta ma być większa, jabłka słodsze, świnia tłustsza, a pies polujący na lisy niski, długi i na krótkich łapkach, żeby się zmieścił do nory. Robimy to, odkąd istnieje hodowla i rolnictwo. Poprzez selekcjonowanie odpowiednich egzemplarzy wzmacniamy sztucznie pewne cechy, a eliminujemy inne, tworzymy rasy i krzyżówki międzygatunkowe, które w przyrodzie nie mają racji bytu i pozostawione same sobie albo giną, albo po pewnym czasie wracają do stanu zbliżonego do pierwotnego - zdziczała jabłoń z roku na rok rodzi coraz mniejsze i kwaśniejsze owoce, zdziczałe zboże ma mniejsze i rzadsze kłosy, a jeśli zdziczałe zwierzęta zdołają przetrwać i się rozmnożyć, to kolejne osobniki nabiorą stopniowo cech ułatwiających przetrwanie (ubarwienie ochronne, gęstsza sierść, mniejszy lub większy rozmiar itp.).
Krótko mówiąc, dłubiemy w genach z dawien dawna, nierzadko w dość brutalny sposób, tyle, że prymitywnymi środkami i trochę na oślep. Rozwój genetyki pozwala robić to samo niejako na skróty, „od środka”, czyli zamiast krzyżować ze sobą kolejne pokolenia osobników posiadających określoną cechę, nauczyliśmy się przestawiać ich „genetyczne cegiełki” tak, by uzyskać ten sam efekt z mniejszym marginesem błędu.
Niestety określenie „modyfikacja genetyczna” budzi u wielu ludzi skojarzenia rodem z horrorów i wyobrażenia jakichś absurdalnych monstrów, które „zatrują” czy „zmutują” nasze organizmy. Faktem jest, że i tak już faszerujemy się różnorakimi substancjami, które, nawet jeśli spełniają określone, pozytywne role, to w innych rejonach szkodzą, choćby antybiotyki.
Modyfikacja genetyczna żywności nie jest sztuką dla sztuki. Teoretycznie ma określone cele, jak zwiększenie plonów czy odporność na choroby lub szkodniki – a więc cele, które „naturalna” hodowla miała zawsze. Jest nas na świecie coraz więcej i niestety, czy nam się to podoba czy nie, istnieje konieczność zapewnienia tej liczbie ludzi odpowiedniej ilości żywności. Podział tej żywności na świecie to już osobne zagadnienie, ale nasza liczebność to sztuczna sytuacja, którą trzeba ratować następną sztuczną sytuacją.
To jednak, co w tym artykule może niepokoić, to wzmianka o tym, iż w praktyce możliwości modyfikacji roślin uprawnych wykorzystywane są raczej dla nadania im odporności na opryski, a więc ułatwiają wprowadzanie do organizmów roślinnych obcych, zewnętrznych substancji, mogących już mieć negatywny wpływ na organizmy, które te rośliny spożywają. Może to wywoływać słuszne podejrzenie, że zasadniczym celem upraw GMO jest raczej nabijanie kabzy producentów tych chemikaliów, niż próba zwiększenia puli dostępnej żywności i polepszenia jej jakości, a to już brzmi paskudnie, zwłaszcza kiedy się pomyśli, że odpowiednia modyfikacja mogłaby właśnie wyeliminować potrzebę stosowania niebezpiecznych substancji przy uprawach.
Jednym słowem – nie boję się zmodyfikowanej żywności dla niej samej. Obawiam się jedynie wykorzystania możliwości inżynierii genetycznej na dużą skalę do celów innych niż te, którym w założeniu powinna służyć.
No i jestem za oznaczaniem