Gdy Wzywa Śmiejący Się Bóg.

Gregori

Member
Dołączył
22.1.2005
Posty
385
1.
- Kapitanie, ich statek zaraz wybuchnie. Oddalić się na minimalną odległość? - zniekształcony przez komunikator głos podporucznika rozbrzmiał w głośnikach hełmu kapitana Ralvasa z zakonu Ognistych Jastrzębi. Ciężki, wypolerowany pancerz bojowy, „żółty niczym Słońce”, jak lubiono o nim mówić, o przyozdobiony czerwonym motywem płomieni, odbijał mocne światło lamp. Sam kapitan, o bladej, pociągłej twarzy, w której oczy lśniły niczym dwa topazy, nie zastanawiał się długo nad odpowiedzią. Przechylając lekko głowę w bok przytknął usta do nadajnika i wypowiedział kilka zaledwie słów, mających stać się zagłada dla napotkanego krążownika Eldarów:
- Wycofać się nie dalej, niż to konieczne, nie przerywać ostrzału.
Kapitan sądził, że w połowie zniszczony statek, którego działa nie nadawały się już do użytku, w którym wysiadł nawet system maskowania, będzie łatwym łupem dla Nieśmiertelnego Imperatora. Ralvas nie podejrzewał nawet, że tak daleko od jakichkolwiek placówek obcej rasy ktokolwiek przyjdzie na pomoc okrętowi.
Niesłusznie.

* * *
Kiar, przywódca lekkiego krążownika klasy zwanej przez eldarskich wojskowych Akolitą nerwowo stukał w osmalony panel nawigacji. Po wysadzeniu silników i większej części elektroniki wiele z paneli takich jak ten wybuchło, zalewając mostek na chwilę deszczem iskier, po czym pozostawiając go w pogłębiającej się ciemności. W tej chwili w całym pomieszczeniu błyskało światłami jeszcze tylko kilka kontrolek, w większości te informujące o statusie wystrzelonych kapsuł ratunkowych oraz o systemie komunikacji. Kiar, jako odpowiedzialny przywódca, wezwał wszystkich wojowników do ewakuacji. Jako odpowiedzialny przywódca dopilnował, by wszystkie kapsuły były maksymalnie wypełnione. Ale, jako odpowiedzialny, lecz pragnący przeżyć przywódca, pozwolił kilku Strażnikom zostać z sobą, w obawie, że barbarzyńscy Ludzie wedrą się na pokład. Wydarzenia ostatnich kilku minut pokazały mu jasno, że takiej opcji Ludzie nawet nie brali pod uwagę, koncentrując się na ustawicznym odrywaniu pozostałych płyt pancerza i podzespołów od statku. Kiar miał jedynie nadzieję, że pomoc, która jako odpowiedzialny przywódca wezwał, zdąży uratować jak najwięcej z jego ludzi, nim wyczerpią się zapasy powietrza.
Kiar sądził, że samemu nie uda mu się wyjść cało z opresji. Kiar nawet nie podejrzewał, że wezwane posiłki przybędą na tyle szybko, by pokonać agresorów. Komandor krążownika nie wyobrażał sobie nawet sytuacji, w której całymi posiłkami byłaby jedna korweta.
Równie niesłusznie, jak kapitan Ralvas.

* * *
Na mostku wstrząsanego nieustającymi eksplozjami krążownika pojawił się niewielki owal białawego światła. Z owalu wystrzeliły nagle cienkie promienie, wijąc się i prostując wśród rozbłysków powiększającego się owalu, by wreszcie zastygnąć w miejscu, tworząc w pomieszczeniu portal wysokości rosłego człowieka. Przez przejście wychynęła najdziwniejsza postać, jaką Kiar i jego wojownicy kiedykolwiek widzieli. Cała twarz przybysza zakrywała rzeźbiona maska, zdobiona misternymi wzorami. Kolorowe ubranie podzielone na siatkę złotoczerwonych rombów wyglądało wręcz nie na miejscu w zrujnowanym wnętrzu. Czerwony klejnot wkomponowany w szeroką szarfę okalającą biodra postaci błyszczał w słabym świetle pozostałych lamp. Sam mężczyzna - płeć poznać można było po posturze i ukształtowaniu maski - wydawał się być nieustannie w ruchu, mimo iż nie uczynił ani kroku w stronę pozostałych Eldarów, zupełnie jakby był zdziwiony tym, że kogoś jeszcze tu zastał. Oni z kolei, mimo oczywistego zaskoczenia, doskonale wiedzieli, z kim mają do czynienia.
Z Arlekinem.
Potwierdzał to dodatkowo ekwipunek przybysza: wąska tuba przyczepiona do przedramienia, znana jako Pocałunek Arlekina, charakterystycznie przerobiony pistolet shurikenowy trzymany w tej samej ręce oraz miecz energetyczny, który, choć używany przez inne formacje, nie był wśród nich aż tak częsty, z reguł co najwyżej Egzarchowie nimi władali.
Arlekin wciągnął słyszalnie powietrze pachnące ozonem, utrzymującym niegdyś rdzenie silników w stabilnej temperaturze, po czym odezwał się do zastygłych jak słupy soli wojowników czystym, melodyjnym głosem, w którym wyraźnie pobrzękiwały zarówno nuty tak miłe dla ucha i spokojne, jak szumiący w koronach drzew wiatr, lecz również ten nieuchwytny ton, sprawiający, że każdy, kto się z nim zetknął natychmiast poważniał:
- Wchodźcie, mili panowie, mamy jeszcze sporo Mon-Keigh do ubicia.
Strażnicy rozpoznali ten ton. Ton wojny. Trwającej już od niezliczonych mileniów wojny, która czasem przygasała, czasem wybuchała z nową siłą, ale zawsze była obecna.
Żołnierze szybko, zdyscyplinowanie przeszli przez portal. Kiar zatrzymał się jeszcze na chwilę przed Arlekinem, chcąc mu podziękować, lecz patrząc na tę pozbawioną emocji maskę, którą Arlekin nosił - albo i która już od niezliczonych lat była jego twarzą, tak realną, jak miecz trzymany w dłoni - zdobył się jedynie na lekkie kiwnięcie głową.
Wybawca resztek załogi skłonił się mu teatralnie, po czym rzekł złowrogim tonem:
- Na podziękowania jeszcze przyjdzie czas... Teraz nadszedł czas walki, czas śmierci i czas Tańca!


Uprzedzając, nawet jak się nie spodoba, to będzie więcej, bo o eldarskich Arlekinach po prostu muszę coś pisać ^^ I w następnych kawałkach (nie ośmielę się tego nazwać choćby rozdziałem, więc niech będzie 'kawałek') będzie na pewno więcej akcji.
 

Nekromanta Boom

Dzika Karta
Weteran
Dołączył
1.10.2004
Posty
3777
By nie owijać w bawełnę.
Bardzo podobają mi się twoje opisy, choć wolałbym aby scena walki była trochę dłuższa, a także nie wiadomo jest jak doszło do tej walki ( ale to być może opowiesz później ).
Jest też pare błędów, ot zjedzona literka, czasem brakuje przecinków, ale ogólnie oceniam to opowiadanie bardzo pozytywnie.

I dłuższe, proszę. Takie o wiele lepiej się czyta.
 

Gregori

Member
Dołączył
22.1.2005
Posty
385
Lekka korweta Arlekinów lawirowała między obłokami gazu wydostającymi się z wielkich silników oddalającego się pancernika Ludzi a odłamkami statku Eldarów. Dla każdego pilota z bardziej prymitywnych ras taki manewr byłby samobójczy; lecące często z wielką prędkością po losowych trajektoriach kawałki poszycia i systemów nie pozwalały wyznaczyć bezpiecznego kursu przez komputery, a okazjonalne eksplozje, gdy owe elementy zderzały się z gazem, dodatkowo utrudniały zadanie. Ale Eldarowie, w przeciwieństwie do innych ras, zostali pobłogosławieni przez swych bogów nieprzeciętnym refleksem i zwinnością, czym jeden z pilotów miał okazję się pochwalić właśnie teraz. Statek, omijając strzały z dział pancernika, podleciał do jego burty, po czym doczepił się do niego cienkimi nićmi z upiorytu, pozwalającymi zarówno na utrzymanie korwety w jednej pozycji, jak i na ustabilizowanie portalu w środku ludzkiego okrętu.
Załoga pancernika z całą pewnością nie spodziewała się ataku. Arlekini mogli to zauważyć, jeszcze nim dotarli do kwater regularnych żołnierzy czy na mostek. Ale nawet gdyby personel miał czas na przygotowania, niewiele by im to pomogło. Każdy z wojowników Śmiejącego Się Boga w ciasnych korytarzach stanowił armię sam z siebie, a całą trupę mogliby pokonać co najwyżej terminatorzy, w pancerzach dających wystarczającą ochronę, by nie pozwoliły na pocięcie właściciela już w kilku pierwszych sekundach walki. Dla obsługi statku ataki Arlekinów wydawały się chaotyczne, zupełnie jakby każdy z nich rywalizował z resztą to, jak daleko oddali się od grupy. Żaden z ludzi nie zauważył, że wszyscy Arlekini posuwają się w kierunku jednego pomieszczenia na statku.
W kierunku mostka.
Mistrz Trupy doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że dopóki nie zabije dowództwa, zwykli żołnierze Gwardii Imperialnej się nie poddadzą. Na zawieszenie broni przez Adeptus Astartes nie miał nawet co liczyć; każdy z tych mocarnych wojowników został specjalnie wyhodowany i wyszkolony, by nie ustąpić przeciwnikowi choćby kroku na polu walki. Ale wyeliminowanie z czynnej walki zwykłych Gwardzistów pozwoliłoby choćby ograniczyć straty w oddziale Strażników, którzy uparli się, by pomścić swój statek.
Jaki wzruszający powód, pomyślał Mistrz Trupy, przebijając mieczem kolejnego człowieczka. I jednocześnie jaka świetna wymówka, by dać się zabić. Najwyraźniej młodzi jeszcze nie do końca zrozumieli, że trzeba przede wszystkim dbać o życie wszystkich żołnierzy. W końcu Imperium czy orki mogą pozwolić sobie na stratę choćby tysiąca ludzi, a dla Eldarów strata jednego jest nieodwracalna, skwitował z melancholią, rozpryskując mózg Gwardzisty o ścianę celną wiązką shurikenów z pistoletu. Mistrz Trupy, choć osamotniony w walce, prawie że beztrosko wyrąbywał sobie drogę do pomieszczeń sterowania, by w miarę możliwości własnoręcznie zakończyć żywot kapitana, który dopuścił do tak bezsensownego zniszczenia piękna, jakim był niegdyś krążownik umierającej rasy oraz ci wszyscy, którzy zginęli, broniąc go.

* * *
Zobaczyć tańczących Arlekinów to jak zobaczyć tornado: stojący zazwyczaj w centrum formacji Błazen Śmierci jest spokojny i opanowany, a jego ciężkie działo strzelające zmodyfikowanymi shurikenami nasączonymi toksynami stopniowo wyrąbuje drogę wśród przeciwników. Walczący dookoła niego Arlekini natomiast to ucieleśnienia zwinności i zabójczej precyzji. Niektórzy z nich, gdy rozpoczną Taniec Śmierci, poruszają się tak szybko, że ludzkie oko nie jest w stanie wyłapać poszczególnych ruchów, o ile dany Arlekin nie raczy przed człowiekiem nieco zwolnić, by zyskać pewność, że zwykły Mon-Keigh dowie się, co tak właściwie go zabiło.
Kapitan Ralvas czuł się, jakby w jego kajucie, do której walka przeniosła się z mostka, rozszalało się właśnie takie tornado. Topniejące ustawicznie szeregi oddziału Adeptus Astartes w pełnym pancerzu bojowym nie były w stanie powstrzymać żywiołu, który spuścili sobie na głowy nierozważnym atakiem. Ralvas miał pierwszą i ostatnią szansę przekonać się, jak przerażająco zabójczą siłą są Eldarowie, gdy mają powód do zemsty.
Kapitan, ostrzeliwując bolterem wejście do kwatery, nie baczył już na to, że strzela w plecy swoim żołnierzom; chciał po prostu zabrać z sobą do grobu jak najwięcej plugawych kosmitów, a przede wszystkim nie zawieść Imperatora, który z pewnością oczekiwał, że nie odda statku bez walki. Strzelał tak mniej więcej do momentu, gdy spojrzenie jego szarych oczu spotkało się z głęboką zielenią oczu błyszczącą w masce jednego z Arlekinów. Ralvas wiedział, że jego chwile są policzone.
Wiedział to mniej więcej od chwili, gdy w oczach Eldara zapaliły się szmaragdowe ognie, a on sam, nie przerywając walki, zaczął mozolnie przemieszczać się w kierunku kapitana.
Czerwony klejnot w szarfie Arlekina zabłyszczał, gdy wojownik Śmiejącego Się Boga przeskoczył nad szeregiem przeciwników, odbił się nogami od sufitu kajuty i wylądował przed kapitanem. Parując ciosy miecza łańcuchowego własnym mieczem, zbliżał się do niego konsekwentnie. Ralvas nie podejrzewał, jak Eldar chce go pokonać, będąc tak blisko, że walka na miecze stawała się niewygodnym przymusem. Dowiedział się dopiero wtedy, gdy druga ręka Tancerza śmignęła w powietrzu, wbijając wąską tubę przyczepioną do przedramienia w osłabiony strzałami pancerz na jego brzuchu. Prawie w tej samej chwili zgromadzony w tubie, ciasno zwinięty drut z upiorytu odwinął się w ciele człowieka, zamieniając jego wnętrzności w parującą miazgę krwi, kości i narządów. Szybko zachodzące mgłą oczy Ralvasa jako ostatni obraz zabrały z sobą na tamten świat maskę Arlekina i wpatrujące się w niego szmaragdowe płomienie, wręcz z ciekawością kontemplujące śmierć przeciwnika.
Gwardziści pchający się korytarzem do walki prawie natychmiast zrejterowali, gdy przez drzwi kwatery kapitańskiej zobaczyli ciało dowódcy. Pozostali przy życiu Adeptus Astartes, wierni swemu szkoleniu i swym ideałom, walczyli do końca, ale bez wsparcia w końcu i oni ulegli. Nie pomogli im zbytnio nawet ci z Gwardzistów, którzy, wykazując się niesłychaną jak na nich odwaga, zostali, by zginąć z honorem. Z honorem, ale i ze strachem w oczach.
Bo jakże się nie bać, gdy Arlekin Cegoracha tańczy u twego boku?

* * *
Kiar kucnął nad dymiącym z dziur po kulach ciałem Strażnika i zamknął mu oczy dłonią. Kamień duszy, w którym po śmierci lokuje się świadomość poległego Eldara, został już dawno wyjęty z pancerza wojownika, ale przywódca zniszczonego krążownika, wierny obyczajom swego Światostatku, odmówił za jego duszę krótką modlitwę do Ishy, po czym wstał i wolnym krokiem udał się do portalu wiodącego z powrotem na pokład korwety. Po drodze, zatopiony w rozmyślaniach, omal nie wpadł na jednego z Arlekinów, który wychynął nagle z maszynowni pancernika. Strażnik popatrzył na niego obojętnie i zamarł, gdy uświadomił sobie, na kogo patrzy.
Kiar stał blisko - niebezpiecznie blisko - Solitera, jednego z najgroźniejszych i najdziwniejszych z Arlekinów; wiecznie samotny, którego dusza już za życia oddana jest Tej, Która Pragnie. Soliterzy stronią od innych Eldarów, nawet od Arlekinów, a mimo to podczas bitwy potrafią być równie skuteczni jak cały oddział ich braci. Dzieje się tak głównie dlatego, że Soliter zdaje sobie sprawę z tego, że jego dusza jest zgubiona, a przez to nie obawia się śmierci, gdyż wie, że i tak bez względu na to, jaka to będzie śmierć, Slaanesh sobie o nim wówczas przypomni. Powszechnie mówiło się, że zamienić słowo z Soliterem czy choćby przeciąć jego drogę jest porównywalne do zsyłania na siebie potępienia, które jest losem Solitera.
Ale mimo tych ponurych opowieści myśli Kiara, wciąż oszołomionego Tańcem Śmierci, krążyły tylko wokół tego, jak można by dołączyć do Arlekinów. Słyszało się przecież czasem nawet o Wojownikach Aspektów, którzy przeszli Rytuał i stali się wiernymi wojownikami Śmiejącego Się Boga Cegoracha.
Soliter, wyczuwając jakby te myśli, odwrócił do Strażnika okrytą maską twarz, wciągnął chrapliwie powietrze, po czym w umyśle młodzika pojawił się, drażliwie jak odblask Słońca pod powiekami:
- Dla Niego my wszyscy jesteśmy jak dziećmi, ale ty do nas nie pasujesz. Nie zginiesz podczas Tańca, młodziku...
Kapitan Strażników, wstrząśnięty, skłonił się sztywno Arlekinowi i ruszył szybkim krokiem do korwety. Przez całą drogę po poplamionych krwią pancernych płytach korytarza starał się zapomnieć o słowach Solitera. Bo choć nie zostało to powiedziane bezpośrednio, Kiar przeczuwał, że właśnie przepowiedziano mu śmierć.


A, jakby były błędy, choćby zjedzone literki czy brak przecinków, to prosiłbym o wzmiankę, gdzie konkretnie.
 
Do góry Bottom