Reynevan
de Tréville
- Dołączył
- 30.10.2004
- Posty
- 1999
Mam nadzieję, że czytając to przeżyjecie katharsis...
Dziwkarz
Minęła już godzina, odkąd utkwił przy skrzyżowaniu. Nie był pewien czego w zasadzie szukał, ale jakiś wewnętrzny głód rwał go od środka. Wciąż nasuwało mu się pytanie: czego ja chcę? Wyciągnął z kieszeni paczkę z fajkami. Były mokre.
- Szlag...
Miał jednak wrażenie, że to nie o to chodzi. Spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta. Ruch zelżał już nieco, większość mieszkańców odpoczywała teraz po pracy zadowalając się czymś, czego on nigdy nie był w stanie pojąć. Spojrzał w dół ulicy. Znowu coś nim szarpnęło. Tym razem był pewien. Minęły trzy dni, a to znowu go wzywało. Przeklęta natura człowieka. Ręce zadrżały mu lekko, przy czym zaczerwienił się potwornie, co jeszcze pogorszyło jego stan. Już sie nie kontroluję - pomyślał przelotnie, lecz szybko jego myśli zdominowała narastająca potrzeba. Ruszył chwiejnym krokiem przed siebie, utkwiwszy spojrzenie w końcu ulicy. Pragnął tego coraz bardziej. Ciało wtórowało jego wrażeniom. Cholera, co teraz? - pomyślał gniewnie, jakby jego członek stał się jego wrogiem. Wcisnął dłonie głęboko w kieszenie i zaczął miętosić ekwipunek, aby nie był aż tak widoczny. Mijający go ludzie nie zwracali jednak na to uwagi. Po cholerę mi to, po jaką cholerę? Szedł jednak dalej, wciąż starając się ukryć całą tą swoją walkę wewnętrzną. Po chwili było już je widać. Młode, stare, poobijane, jakieś nowe, ogólnie jak w sklepie - dla każdego coś "miłego". Patrzyły lubieżnie na przechodzących się mężczyzn. Kobiet tu nie było, dosłownie. Uśmiechnął się blado. Już nie było hamulców, sumienie, jeśli kiedykolwiek coś mogło powiedzieć, wyparowało. Uhh....
Ochota zdawała się zaślepiać do reszty. Widział jednak. Dostrzegł ją. Była przerażona. To był chyba jej pierwszy dzień. Była ubrana skromnie, niemniej wciąż starała się zakryć to i owo, jakby nie mogła się przemóc do tego co ją czeka. Inne patrzyły na nią z politowaniem. I jej oczy... pełne łez, których jednak widać nie było.
- Witaj kochasiu – padło nagle
Krwawe od szminki usta rozchyliły się w lubieżny uśmiech. Stara stała obok niej.
- Zobacz, jaki ładniuśki towarek tu mam, chcesz może?
Przeszył go zimny dreszcz. Przecież ta dziewczyna nie ma nawet osiemnastu lat. Lecz nagle zabębniło mu w uszach. Tak... tak... chcę ją, tylko ją, dawaj...
- Ile? – rzucił krótko
Dziewczyna zbladła.
- Jest świeża – wycedziła z uśmiechem – dostaniesz ją za czterdzieści dolarów
Czuł to, a w zasadzie nic nie czuł.
- Dobra... – już niemal szeptem odparł.
Jej oczy wyrażały wszystko, co najgorsze, ale najbardziej strach. Nie mogła, musiała...
Wziął ją za rękę. Chciała się bronić, ale nie starczyło jej sił. Prawie zemdlała.
Była tam kamienica. Wygoda dla tych, którzy woleli załatwiać „takie sprawy” na miejscu. Wolne miejsca były zawsze, przecież nie zajmowało to wiele czasu. Był klucz i teraz. Wyszarpał go z szafki i ciągnąć dziewczynę po schodach nie widział już nic poza tym... tylko to grało w jego duszy marsz pogrzebowy dla niej.
Pokój dziewiętnasty – zatęchła klitka, parę metrów kwadratowych i wielki barłóg z pościelą zmienianą raz na miesiąc. Okno – nie myte chyba nigdy – przypominało wejście do jakiegoś grobowca, nad którym pisać powinno D.O.M.
Śmierdziało.
Pchnął ją na łóżko. Płakała. Nie broniła się, ale ryczała jak bezbronne dziecko. Był ślepy... przez cały czas, przez całe następne pół godziny. Był ślepy...
Cisza. Wszędzie wokół. Od czasu do czasu coś skrzypiało na schodach. Pustka zalęgła za oknem, za otwartymi drzwiami, pod łóżkiem, w jej oczach. Nie ruszała się. Gdyby nie miarowe unoszenie się jej piersi, można by sądzić, że faktycznie była martwa. Musiała... lecz czy aby na pewno? Głód, oni, ta rozpacz, jak można było inaczej... to... nie, nie mogła tak po prostu zrozumieć. Już nic nie wiedziała. Coś umarło. Ból był nie do zniesienia. Ten duchowy. Żadna cała myśl nie była w stanie przebić się przez tą czarną dziurę w jej umyśle.
Minęła godzina. Nikt nie przyszedł. Jej oczy były jeszcze bardziej puste. Nie mogła już oddychać... Z trudem dobrnęła do okna. Otwarła je, lecz nic to nie pomogło. Zakręciło jej się w głowie. Patrzyła na ulicę. Nie... wsparła się o framugę i pochylając się jeszcze bardziej do przodu, zaczęła powoli wysuwać się z okna. Pchnęła lekko ręce do tyłu...
Przysiadł na krawędzi skały. Zmęczył się, choć wiedział, że jeszcze dużo ma mil do pokonania. Sama podróż, chodź wiodła przez tyle różnych pięknych krain, była ciężka, a on sam – lecąc tędy dopiero drugi raz w życiu – wciąż czuł strach przed ogromem przestrzeni, jaką podziwiał. Poprawił lotki. Wtem nagle usłyszał znajome dźwięki. Ktoś nadlatywał. Nie widział jej nigdy. Była jakaś dziwna. Choć podobna do niego, lecz nie był pewien czy mógł mówić o pokrewieństwie. Nie, z cała pewnością była tu nowa...
Spojrzał na skrzyżowanie. Cholera... Jego ręka szybko powędrowała do kieszeni, lecz uświadomił sobie znowu, że fajki były mokre. Zegarek wskazywał szósta. Jutro do roboty na rano – pomyślał. Obrócił się jeszcze i uśmiechnął dziwnie, po czym swobodnym już krokiem ruszył do domu. Pewnie znowu będzie się pytać, czemu tak późno wracam...
End
Dziwkarz
Minęła już godzina, odkąd utkwił przy skrzyżowaniu. Nie był pewien czego w zasadzie szukał, ale jakiś wewnętrzny głód rwał go od środka. Wciąż nasuwało mu się pytanie: czego ja chcę? Wyciągnął z kieszeni paczkę z fajkami. Były mokre.
- Szlag...
Miał jednak wrażenie, że to nie o to chodzi. Spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta. Ruch zelżał już nieco, większość mieszkańców odpoczywała teraz po pracy zadowalając się czymś, czego on nigdy nie był w stanie pojąć. Spojrzał w dół ulicy. Znowu coś nim szarpnęło. Tym razem był pewien. Minęły trzy dni, a to znowu go wzywało. Przeklęta natura człowieka. Ręce zadrżały mu lekko, przy czym zaczerwienił się potwornie, co jeszcze pogorszyło jego stan. Już sie nie kontroluję - pomyślał przelotnie, lecz szybko jego myśli zdominowała narastająca potrzeba. Ruszył chwiejnym krokiem przed siebie, utkwiwszy spojrzenie w końcu ulicy. Pragnął tego coraz bardziej. Ciało wtórowało jego wrażeniom. Cholera, co teraz? - pomyślał gniewnie, jakby jego członek stał się jego wrogiem. Wcisnął dłonie głęboko w kieszenie i zaczął miętosić ekwipunek, aby nie był aż tak widoczny. Mijający go ludzie nie zwracali jednak na to uwagi. Po cholerę mi to, po jaką cholerę? Szedł jednak dalej, wciąż starając się ukryć całą tą swoją walkę wewnętrzną. Po chwili było już je widać. Młode, stare, poobijane, jakieś nowe, ogólnie jak w sklepie - dla każdego coś "miłego". Patrzyły lubieżnie na przechodzących się mężczyzn. Kobiet tu nie było, dosłownie. Uśmiechnął się blado. Już nie było hamulców, sumienie, jeśli kiedykolwiek coś mogło powiedzieć, wyparowało. Uhh....
Ochota zdawała się zaślepiać do reszty. Widział jednak. Dostrzegł ją. Była przerażona. To był chyba jej pierwszy dzień. Była ubrana skromnie, niemniej wciąż starała się zakryć to i owo, jakby nie mogła się przemóc do tego co ją czeka. Inne patrzyły na nią z politowaniem. I jej oczy... pełne łez, których jednak widać nie było.
- Witaj kochasiu – padło nagle
Krwawe od szminki usta rozchyliły się w lubieżny uśmiech. Stara stała obok niej.
- Zobacz, jaki ładniuśki towarek tu mam, chcesz może?
Przeszył go zimny dreszcz. Przecież ta dziewczyna nie ma nawet osiemnastu lat. Lecz nagle zabębniło mu w uszach. Tak... tak... chcę ją, tylko ją, dawaj...
- Ile? – rzucił krótko
Dziewczyna zbladła.
- Jest świeża – wycedziła z uśmiechem – dostaniesz ją za czterdzieści dolarów
Czuł to, a w zasadzie nic nie czuł.
- Dobra... – już niemal szeptem odparł.
Jej oczy wyrażały wszystko, co najgorsze, ale najbardziej strach. Nie mogła, musiała...
Wziął ją za rękę. Chciała się bronić, ale nie starczyło jej sił. Prawie zemdlała.
Była tam kamienica. Wygoda dla tych, którzy woleli załatwiać „takie sprawy” na miejscu. Wolne miejsca były zawsze, przecież nie zajmowało to wiele czasu. Był klucz i teraz. Wyszarpał go z szafki i ciągnąć dziewczynę po schodach nie widział już nic poza tym... tylko to grało w jego duszy marsz pogrzebowy dla niej.
Pokój dziewiętnasty – zatęchła klitka, parę metrów kwadratowych i wielki barłóg z pościelą zmienianą raz na miesiąc. Okno – nie myte chyba nigdy – przypominało wejście do jakiegoś grobowca, nad którym pisać powinno D.O.M.
Śmierdziało.
Pchnął ją na łóżko. Płakała. Nie broniła się, ale ryczała jak bezbronne dziecko. Był ślepy... przez cały czas, przez całe następne pół godziny. Był ślepy...
Cisza. Wszędzie wokół. Od czasu do czasu coś skrzypiało na schodach. Pustka zalęgła za oknem, za otwartymi drzwiami, pod łóżkiem, w jej oczach. Nie ruszała się. Gdyby nie miarowe unoszenie się jej piersi, można by sądzić, że faktycznie była martwa. Musiała... lecz czy aby na pewno? Głód, oni, ta rozpacz, jak można było inaczej... to... nie, nie mogła tak po prostu zrozumieć. Już nic nie wiedziała. Coś umarło. Ból był nie do zniesienia. Ten duchowy. Żadna cała myśl nie była w stanie przebić się przez tą czarną dziurę w jej umyśle.
Minęła godzina. Nikt nie przyszedł. Jej oczy były jeszcze bardziej puste. Nie mogła już oddychać... Z trudem dobrnęła do okna. Otwarła je, lecz nic to nie pomogło. Zakręciło jej się w głowie. Patrzyła na ulicę. Nie... wsparła się o framugę i pochylając się jeszcze bardziej do przodu, zaczęła powoli wysuwać się z okna. Pchnęła lekko ręce do tyłu...
Przysiadł na krawędzi skały. Zmęczył się, choć wiedział, że jeszcze dużo ma mil do pokonania. Sama podróż, chodź wiodła przez tyle różnych pięknych krain, była ciężka, a on sam – lecąc tędy dopiero drugi raz w życiu – wciąż czuł strach przed ogromem przestrzeni, jaką podziwiał. Poprawił lotki. Wtem nagle usłyszał znajome dźwięki. Ktoś nadlatywał. Nie widział jej nigdy. Była jakaś dziwna. Choć podobna do niego, lecz nie był pewien czy mógł mówić o pokrewieństwie. Nie, z cała pewnością była tu nowa...
Spojrzał na skrzyżowanie. Cholera... Jego ręka szybko powędrowała do kieszeni, lecz uświadomił sobie znowu, że fajki były mokre. Zegarek wskazywał szósta. Jutro do roboty na rano – pomyślał. Obrócił się jeszcze i uśmiechnął dziwnie, po czym swobodnym już krokiem ruszył do domu. Pewnie znowu będzie się pytać, czemu tak późno wracam...
End