Cień Przeszłości

Johny

Member
Dołączył
23.1.2005
Posty
61
Cień Przeszłości



AKT I

Słońce chyliło się ku zachodowi. Kvasir nigdy nie lubił spędzać wiele czasu w karczmie, ale dziś jakoś naszła go ochota. Siedział tak, w rogu, sącząc piwo. Nie lubił piwa. Niestety, nie miał specjalnego wyboru. Patrzył się na dwojącego i trojącego się karczmarza podającego potrawy oraz napoje. Spokojnie zbliżał się wieczór. Kvasir coś przeczuwał. Czuł, że coś się stanie. Czas płynął powoli. Siedział tam dobre kilka godzin i rozmyślał nad swoim marnym losem. Znowu miał robotę. Coraz więcej pracy dla takich jak on. Takich jak on... Był na siebie zły. Znów nie mógł sobie tego wybaczyć. Został jednym z największych szumowin na tym świecie. Jego praca była ciężka. Taka profesja z reguły była niebezpieczna, ale jemu chodziło o kwestię psychologiczną i emocjonalną. Co, jak co, ale praca zaodowego mordercy nie była przyjemna. Pocieszał się tym, że on miał zasady. Niestety, wiedział, że wszyscy z niego drwią. Uważają, że zabije każdego, wystarczy tylko odpowiednio zapłacić. Co gorsza, mieli rację.
Mieli...
Do dzisiaj. Dzisiaj przyjął ostatnie zlecenie w „karierze”. Namyślał się długo nim podjął tę decyzję. Nie wiedział, z czego dalej żyć, lecz wolał nie tego nie wiedzieć, niż egzystować tak jak przedtem. Nienawidził tego życia. Zdarzały się oczywiście momenty, gdy zbijał z wielką satysfakcją, cieszył się z tego, ale to mijało. Szybko. Momentalnie po walce. Widok rozpłatanych ciał wrogów... Nawet nie wrogów. Celów... Nie napawał szczęściem, satysfakcją i ulgą. Przeciwnie. Napawał strachem, żalem i innymi niezbyt ciekawymi uczuciami. Zdawał sobie sprawę, że on także kiedyś zostanie bezlitośnie zabity, tak jak on zabijał. Rozpłatany. Przecięty prostym cięciem w tętnicę, lub skomplikowanym od szyi, aż po pachwinę. Bał się tego. Sądził, że po skończeniu z dawnym życiem uniknie tego. Nie wiedział jeszcze, co będzie robił, ale przyszłości nie wiązał bynajmniej z zabijaniem. Nie wiedział, że cień przeszłości będzie się za nim ciągnął bez końca. Naprawdę nie lubił mordować. Robił to tylko dlatego, że to umiał najlepiej. Sztukę szermierki opanował do perfekcji, i mało było osób, które mogły mu w tym dorównać. Wielu się o tym przekonało. Na początku „kariery” liczył ofiary, ale potem przestał. Uznał to za bezcelowe. I tak są tacy, co policzą za niego. Tacy, którzy wszystko wiedzą. Nie lubił takich ludzi.
Popatrzył na swój miecz.
Jego miecz...
Nieodłączny towarzysz. Wspaniała robota wykonana przez krasnoludów. Długi na około czterdzieści pięć cali. Głowica w kształcie dwóch lisich twarzy szczerzących zęby. Piękna rękojeść z małymi wypustkami zabezpieczających przed ślizganiem się w dłoni. Klinga ozdobiona runami starożytnego języka. Kvasir znalazł kiedyś uczonego, który przetłumaczył mu napis. Znaczyło to: lisia śmierć. W starożytnym lisia śmieć znaczyła bardzo brutalny zgon od miecza. Dlaczego akurat lisia, tego nikt nie wiedział. Kvasir przyzwyczaił się do tej nazwy, jak i do przezywania broni, po prostu, lis. Krawędzie miecza były ostre niczym brzytwa. Zdarzało mu się nim golić, gdy nie miał jej pod ręką.
- Tym razem posłużysz mi ostatni raz.- pomyślał.
Później przypomniał sobie to, co wtedy pomyślał i zadał sobie pytanie.
- Jak mogłem być aż tak głupi?





Szedł uliczkami miasta obserwując barwne domki przylegające do siebie w nietypowy sposób, zataczając się od czasu do czasu. Po mętnym piwie w karczmie zamówił o wiele mocniejszą gorzałkę, która dawała się teraz we znaki.
- Do diabła! Znowu... - pomyślał - Czy zawsze tak jest, że człowiek nigdy nie pomyśli o skutkach, zanim coś zrobi? Qferte’s hef ces wagh... - zaklął.
Dotarł wreszcie do gospody. Wielki szyld oznajmiał wszem i wobec o posiłkach, noclegach i innych ciekawych atrakcjach. Z wielkim trudem zachowując pozory trzeźwości, wszedł do środka i, robiąc dość długie przerwy po każdym kroku, podążył w stronę recepcjonisty.
- Zamawiałem pokój... - powiedział w sumie dość trzeźwo.
- Pańska godność?
- Teilo z Sankasu.
- Taaaak... Pokój piąty z lewej na drugim piętrze.
- Dzięęę...kuję - nie opanował się.
- Taaaak... - powtórzył z przekąsem recepcjonista - widać było to jego ulubione powiedzonko, używane przy każdej okazji. Przy ich pierwszym spotkaniu służący też szastał nim na prawo i lewo.
Kvasir nigdy nie podawał swojego prawdziwego imienia. Nauczyli go tego. Miał wielu wrogów, a ci znając jego tożsamość mogliby go łatwo wyśledzić i zabić z nie większym trudem. No, w szermierce był dobry, ale nie uważał, że zabiłby, np. dwadzieścia osób naraz, co jednak nie było niemożliwe - wszystko zależało od przeciwników i ich wyszkolenia.
Bardzo powoli dotarł do pokoju, odłożył miecz, rozebrał się i bez zastanowienia padł na dosyć duże, mocne, mahoniowe łoże.







Rano nie mógł wstać. Głowa bolała go niemiłosiernie i wcale nie chciała przestać. Na szczęście dzień wydawał się słoneczny i ciepły.
- Bogowie... Moja głowa... Całe szczęście, że zabrałem ją ze sobą. Całe szczęście...
Wstał i zaczął grzebać w tobołku. Ucieszony, wydobył szklaną menzurkę z przeźroczystym płynem. Był to niezawodny środek na wszelaki ból głowy począwszy od obrażeń mechanicznych, a kończąc na kacu. W dodatku napój bardzo szybko doprowadzał do świetnego nastroju i dawał potężną dawkę wigoru. Eliksir, choć tak wspaniały, miał jedną zasadniczą wadę - był diabelnie drogi. Tak czy inaczej Kvasir korzystał z niego dość często, bynajmniej nie z powodu kaca, choć czasem też się zdarzało. Kupował go od pewnego znajomego mu maga. Mag dysponował nielichym asortymentem, od eliksirów, przez amulety, kończąc na runach. Wielu uważało go za szarlatana, sądząc, że każdy szanujący się czarodziej nie zniżyłby się do roli bazarowego handlarza. Czy było tak, czy nie, nieważne, Kvasira to nie obchodziło. Ważne, że eliksiry działały, i nie czuł nigdy żadnych skutków ubocznych. Tak było też za sprawą ekstraktu od bólu głowy.
Wypił łyk, i od razu czując się lepiej, zaczął się ubierać. Nałożył pas z mieczem na plecy, chwycił tobołek i dziarskim krokiem zszedł na dół. Był w świetnym nastroju. Recepcjonistę powitał radosnym „dobry dzień!”, na co ten odpowiedział swoim ulubionym powiedzonkiem. Kvasir, nie przejmując się, oznajmił, że wyjeżdża i podziękował z gościnę.
Pozdrów kucharza! - dodał.
Wczoraj rankiem, jedząc śniadanie, miał paskudny nastrój. Gdy służący przyniósł posiłek, a Kvasir go spróbował, rozpętała się niezła awantura. Na sam zapach potrawy chciało się rzygać. Ponieważ kucharz po dobroci nie chciał podać czegoś innego, Kvasir przystawił mu sztylet do gardła. Dopiero wtedy, z wielkimi wyrazami szacunku, grubas przyrządził najlepsze mięso, jakie miał.
Gdy morderca wyszedł z gospody, aż westchnął z zachwytu.
- Piękny dzień...- pochwalił - W sam raz na zabijanie - dodał, uśmiechając się wrednie.
Szybkim krokiem podążył do stajni. Miał do przejechania kilkanaście mil. Koń niespecjalnie ucieszył się na widok jeźdźca. Wiedział, że znów musi biec, a tutaj tylko odpoczywał i dostawał najlepszej jakości paszę. Cóż, Kvasir miał pieniądze, a na konia ich nie żałował. Rumak był narowisty, ale za to bardzo szybki, zwinny i wytrzymały.
- Dobra, stary wałachu! Czas do roboty! Koniec obijania!
Koń prychnął lekceważąco.
- No, nie obrażaj się. To tylko kilka mil, nie tyle biegałeś, Victis!
Koń powtórzył prychnięcie.
Szybkimi ruchami Kvasir osiodłał i dosiadł rumaka. Nałożył starannie chustę na dolną część twarzy i pognał ulicami w stronę bram miasta.







Na początku jechał traktem, lecz później zboczył na mniej uczęszczaną drogę. Powód był prosty, morderca nie chciał się afiszować. Po jakiejś godzinie drogi, nie napotykając nikogo, zaczął słyszeć dziwne szmery. Nie przejął się specjalnie, myślał, że to zwierzęta. Potem przekonał się, że to nie były one.
Nadal jechał kłusem, nie spieszył się. W pewnym momencie usłyszał wyraźne poruszenie wśród leszczyny i zobaczył oczy.
- Nie radzę. - powiedział głośniej niż było trzeba.
Wyszli mu na spotkanie. Dwaj ludzie, jeden elf.
- Nie radzę... - powtórzył - Zatrzymywać mnie... To się może źle skończyć.
- Ciekawe, dla kogo? - zapytał elf wyciągając miecz.
- Chcecie, proszę bardzo... - pomyślał.
Ludzie także wyjęli miecze. Kvasir ściągnął wodze i szybkim ruchem znalazł się na ziemi, tuż obok Victisa.
- Ładny koń, będzie z niego pożytek.
- Ostrzegam, jest narowisty.
- Jaki hardy... Tak jak ten, co żeśmy go przywiązali do drzewa milę dalej. Zobaczymy, jaki będziesz za chwilę gagatku.
Skoczyli ku niemu. Kvasir miał wprawę. Niezauważalnym ruchem wyjął miecz i zawirował między nimi rozplatając jednego. Odwrócił się i parując cios elfa, z piruetu ciął drugiego. Dostał w tętnicę, nie zdołał się osłonić. Morderca uskoczył, stanął twarzą w twarz z elfem.
Puścił miecz jedną ręką. Zawirował bronią. Elf skoczył atakując. Kvasir odbił, wykonał mieczem gest cięcia, Elf sparował, ale nie miał jak zasłonić się przed pięścią trafiającą w skroń. Cios zachwiał nim. Teraz nie miał żadnych szans. Ułamek sekundy później leżał z rozciętym brzuchem wylewając na piaszczystą drogę swoje wnętrzności.
- Ostrzegałem... - powiedział Kvasir patrząc na elfa. - Ostrzegałem...
Wsiadł szybko na konia, poszedł w cwał. Chciał zastać tego człowieka żywego.
Rzeczywiście, milę później spoczywał, jeśli tak można powiedzieć, człowiek. Na widok wojownika ożywił się bardzo.
- Szlachetny rycerzu... Uwolnij biednego podróżnika.
Morderca wyjął sztylet i zaczął rozcinać więzy.
- Dzięki serdeczne szlachetny panie...
- Zamknij się. - przerwał Kvasir - Po pierwsze nie tytułuj mnie. Taki ze mnie szlachetny rycerz, jak z ciebie biedny podróżnik. Patrząc na twój rynsztunek leżący w chacie kilka kroków dalej można wiele wywnioskować. Biedny podróżnik... Koń by się uśmiał.
Victis parsknął.
- Po drugie - ciągnął - Sztucznością śmierdzi od ciebie na milę. Bądź normalny. Nie martw się, nie zarżnę cię jak prosiaka i nie zabiorę twojej broni, choć miałem na to ochotę. Masz, twój bagaż - w stronę nieznajomego poleciały kolejno tobołek, pas i miecz. Piękny miecz, długością zbliżoną do Kvasirowego lisa, o głowicy w kształcie rzeźbionego orła. - Weź tego konia - wskazał na siwka stojącego parę kroków dalej. - I nie dziękuj. - morderca odwrócił się i dosiadł swego narowistego rumaka.
- Czekaj! - odezwał się za nim głos „biednego podróżnika” - Podążamy w tę samą stronę świata. Czy mógłbym jechać z tobą?
- Czemu nie... Przyda się dodatkowa para rąk gdyby napadli nas zawodowcy. Tamci, to byli amatorzy.
Podróżny wsiadł na konia i wyciągnął rękę.
- Xiros
- Teilo - zełgał Kvasir ściskając podaną dłoń. - Teilo z Sankasu.
- Jedźmy więc.
- Jedźmy.







Droga minęła spokojnie, bez niespodzianek. W krótkim czasie zobaczyli przed sobą miasto nazywane z dawien dawna Caerf. Spokojna mieścina, czasami dochodziło tu do awantur, ale wszędzie tak było. Tu morderca miał zamiar popytać, dowiedzieć się o swoje ostatnie zlecenie, a właściwie o swój cel. Xiros zaproponował spotkanie się jutro w południe przy rynku, ponieważ on także musiał pozałatwiać swoje sprawy. Kvasir zgodził się, z tymże zastrzegł, że jeśli nie będzie go w południe, by towarzysz na niego nie czekał i nie przejmował się nim. Tak, więc, idąc z poczuciem obowiązku morderca udał się do karczmy. Wszak wiadomo, że tam informacje są najświeższe, co innego z potrawami.
Wnętrze było bardzo duszne. Gości było niewielu. Pytając karczmarza usłyszał, by spytać się jegomościa siedzącego w kącie. Człowiek bardzo chudy i oprócz tego nic nie można dostrzec, ponieważ był zakapturzony, tak by nie było widać twarzy. Podobno nazywał się Gaserd. Kvasir usiadł obok niego.
- Podobno wiesz trochę o interesujących mnie rzeczach...
- Zależy, jakie rzeczy cię interesują - nieznajomy nadal nie zmienił pozycji.
- Ile? - spytał wojownik bez zbędnych ceregieli.
- A co chcesz wiedzieć?
- Gdzie znajdę Natiana Sewasa?
- Dwadzieścia.
Na stole wylądował niewielki mieszek pieniędzy. Stawka była mała, waluta tego regionu nie była droga.
- Charakterystyczny bogaty dom w dzielnicy portowej. Otoczony kamiennym murem.
- Dzięki. - Kvasir wstał i wyszedł z karczmy.
Długo panowała cisza. Przerwał ją bardzo cichy, niezrozumiały dla nikogo szept zakapturzonego jegomościa siedzącego w kącie.
- Po co ci to wiedzieć, Kvasirze z Wabretty, zawodowy morderco... Po co ci te informacje... Mam nadzieją, że nie zamierzasz zabić Natiana... Tak bezwzględny chyba nie jesteś... To byłby wielki błąd. - Nieznajomy schował mieszek do kieszeni.
Miał rację.







Popołudnie minęło po pierwsze na rekonesansie, po drugie na zakupach. Morderca zwiedził dzielnicę portową, dom Sewasa znalazł dość szybko. Następnie wrócił na rynek, zamierzał zmienić ubranie. To było już zużyte. Wybieranie zajęło mu dużo czasu. Kupował po cichu, nie żałując pieniędzy. Nowy ubiór prezentował się gustownie. Potem przyszedł czas na eliksiry leczące. Spodziewał się czegoś po tej misji, sam nie wiedząc, dlaczego.
Wieczór nadszedł szybko, ciemność rozlała się po niebie.
Rzekomego domu najbliższej ofiary strzegła trójka ludzi. Pierwszy patrolował posesję, dwóch stało przy drzwiach. Prosta robota.
Kvasir skradając się przeskoczył przez mur. Swoją drogę dostosował do drogi człowieka patrolującego teren. Ukryty w cieniu czekał na niego. Doczekał się
Szybki doskok, zastawienie ust dłonią, wyjęcie sztyletu, cięcie przez gardło. Banał.
- I za to mam dostać dwieście sztuk złota? - pomyślał maskując ciało leżącymi w pobliżu badylami. - Zbyt proste. Zdecydowanie zbyt proste.
Słyszał rozmowę pozostałych dwóch. Zaczęli coś podejrzewać.
- Co go tak długo nie ma... - powiedział strażnik głosem bardzo szorstkim i nieprzyjemnym - Idź sprawdź..
- Pewnie leje gdzieś przy murze. - odrzekł dźwięczny głos drugiego.
- Jak mówię, że masz iść sprawdzić, to masz iść sprawdzić. Zrozumiano?
Przez chwilę było słychać tylko ciche kroki i równie ciche przekleństwa pod adresem tego z nieprzyjemnym głosem
Morderca chciał, żeby strażnik go zobaczył.
Na widok Kvasira zaniemówił, otworzył szeroko usta, lecz nie zdążył nic powiedzieć, ponieważ ręka mordercy wyraźnie to utrudniała.
- Ciii - szepnął Kvasir wbijając mu sztylet pod żebra - Spokojnie.
Położył bezładne ciało na ziemię.
Został tylko jeden.
Powolne, bardzo ciche podejście, równie cichy doskok. Sekunda, kolejne ciało ląduje na ziemi.
Morderca schował sztylet i wyjął miecz.
Powoli otworzył drzwi i wkroczył do środka.
Ktoś się go spodziewał.
Zaatakował znienacka, tyłem. Kvasir miał ogromne szczęście, usłyszał go dosłownie w ostatniej chwili. Odskoczył i ciął przez brzuch. Strażnik zawył. Usłyszeli. Natychmiast zjawiło się następnych dwóch. Gdy tylko się pojawili, Kvasir zaatakował, nie dając czasu na obronę pierwszemu. Został rozpłatany. Drugi wykorzystał sytuację, ciął. Morderca w ostatniej chwili odskoczył, padł na klęczki. Poczuł ból. Przeciwnik trafił w rękę, krew powoli zaczęła ciec po rękawie. Strażnik myślał, że cios był śmiertelny, wzniósł miecz do cięcia, odsłaniając się całkowicie. Kvasir nie dał mu żadnej szansy. Ciął od pachwiny, aż do obojczyka. Podłoga zadudniła pod ciężarem zabitego. Morderca podszedł do ciała, zdarł rękaw i owinął wokoło rany. Ta na szczęście nie była zbyt rozległa. Szybkim krokiem szedł dalej penetrując kolejne pokoje. Nikogo tam nie było. Pustki. Został tylko jeden pokój. Musiał tam być.
Kvasir szedł powoli, popchnął drzwi i zobaczył.
Zobaczył i zdębiał.
Na środku pokoju stało dziecko.
Przybrawszy dziwną postawę, trzymało w ręku kozik. Chłopiec miał około czternastu lat, długie włosy opadające na czoło i dziwnie się trzęsło. Prawdopodobnie ze strachu.
- Nie dam się zabić - powiedział
Kvasir nadal stał zamurowany.
- Natian Sewas? - zapytał.
Chłopak wyraźnie się zdziwił.
- Oczywiście, a coś ty myślał
- Qferte’s hef ces wagh... - pomyślał Kvasir - Caser kazał mi zabić dziecko? Qferte’s hef ces wagh... Jak go dopadnę… Caser gert we’f wagh rasf.
- Nie dam się zabić - powtórzył chłopiec
Morderca zbliżył się, schował miecz.
- Nie martw się, nie zabiję cię. Nie jestem dzieciobójcą.
W tym momencie do pokoju wpadło dwóch ludzi z wyciągniętymi mieczami. Kvasir odruchowo wyciągnął broń.
- Odsuń się, to może cię nie zabijemy - zaproponował pierwszy drab.
- Uciekajcie, będziecie mieli szansę ujść z życiem. - odpowiedział morderca
- Odsuń się, nie ma sensu ryzykować życiem dla tego bachora.
- Lepiej uciekajcie, daruję wam życie
- Ile ci zapłacił? Odsuń się, damy dwa razy więcej.
- Uciekajcie, to ostatnie ostrzeżenie.
- Grozi nam... Zaraz zobaczy, że nie trzeba było tego robić.
Kvasir wiedział, że nie ustąpią. Skoczył, zawirował, zabił pierwszego. Drugi wiedząc, co się święci, rzucił się na chłopaka. Nie zdążył. Po chwili leżał na podłodze ze sztyletem w plecach.
- Dziękuję - odezwał się trzęsącym się głosem chłopiec - Chyba jednak można ci zaufać.
- Powiedz mi jedno. Dlaczego wszyscy chcą cię zabić?
- Nie wiem... Na początku zabili mi rodziców. Spalili dom. Teraz ukrywali mnie ci, których zabiłeś. Chcieli okup, czy coś takiego...
- Chodź ze mną. Ukryjemy się gdzieś. Jeżeli zostaniemy tutaj, przy takim tempie przybywania zabójców, nie dożyjemy do świtu.







Ukryli się w pewnej spelunie znajdującej się w dzielnicy portowej. Kvasir dokładnie przebrał Natiana, tak by twarz była dobrze zakryta. Nie spali w ogóle. Przeczekali tam do południa następnego dnia. Na szczęście knajpa nie miała żadnych gości.
W południe wsiedli na konia, zaułkami udali się do centrum.
Xiros czekał w umówionym miejscu, nieafiszującym się. Na widok dzieciaka, co było oczywiste, bardzo się zdziwił.
- Kogoś tu przywiózł?
- Nieważne, wyjaśnię później, za miastem, jeżeli oczywiście chcesz jechać ze mną. Decyduj.
- Chcę, i tak nie mam dokąd iść, a z tobą bezpieczniej na szlaku, Kvasir. - ostatnie słowo wyszeptał.
- Skąd... Skąd wiesz?
- Lubię wiedzieć różne rzeczy, a w tym mieście nie brakuje informatorów. Dobra, dość gadania, jedźmy.
- Jedźmy, byle szybko.







- Gdzie chcesz go oddać? - Zapytał znowu ze zdziwieniem Xiros - Czyś Ty kompletnie zwariował?
Była ciemna noc, Natian dawno już spał, rozmowa toczyła się w pewnej odległości od dogasającego się już ogniska.
- Nie martw się, to dobry pomysł. A przynajmniej najlepszy z tych, które mam do wyboru. Tam będzie bezpieczny, nikt go nie będzie ścigał, a nawet, jeśli, to zapały mordercy szybko ochłoną, gdy dowie się gdzie jest ten, kogo szuka. Dodatkowo nauczy się przydatnych umiejętności.
- No nie wiem.
- Poza tym, mam tam do załatwienia pewną sprawę.
- Jaką, jeżeli można wiedzieć?
- Chciałbym się z kimś spotkać. Mam nadzieję, że będzie w domu.
Następnego dnia wstali o świcie, osiodłali konie, ruszyli w drogę gościńcem. Gościńcem, którym nikt nie podróżował. Kierunek na zachód. Jechali spokojnie. Do czasu. Kvasir już wcześniej przeczuwał, że dziwnym trafem nikt ich nie śledzi. Nie miał racji. Przekonał się o tym, gdy drogę zatarasowało im dziesięcioro uzbrojonych w miecze ludzi.
Kvasir zsiadł z konia, gestem nakazał to samo Xirosowi, wstrzymał ruchem ręki Natiana.
- Dawać bachora. - odezwał się jeden z ludzi, uzbrojony w nadziak przytwierdzony do pasa. Pozostali wyjmowali jeden po drugim broń.
Lis i orzeł także błyskawicznie wskoczyły w dłonie właścicieli.
- Po naszych trupach.
- Skoro ładnie prosicie.
Przeciwnicy rzucili się na nich. Pięciu obskoczyło Kvasira, pięciu Xirosa.
Morerca zastanawiał się, walcząc szybko i bez zbędnych ceregieli zabijając tego, który do nich przemawiał, czy Xiros umie porządnie wywijać mieczem.
Nie miałem jeszcze okazji sprawdzić, pomyślał rozpłatując dwóch kolejnych jednym cięciem miecza. Nitk z żyjących jeszcze zbirów nie miał już szans na ucieczkę. Pierwszy dostał w tętnicę, drugi z łokcia i przez brzuch, trzeci zerwał się do biegu. Kvasir doskoczył, ciął przez całą długość pleców. Zbir zawył. Morderca odwrócił się, gotowy pomóc towarzyszowi, ale nie było to potrzebne. Dwóch przeciwników, którzy walczyli z Xirosem, padło ułamek sekundy po zweryfikowaniu sytuacji przez Kvasira.
- Amatorszczyzna... - powiedział, wycierając miecz o rękaw jednego z zabitych - Wstyd... Kogo za nami posyłają
- Prawda. Mogliby się trochę wysilić. - przyznał Xiros.
- Wysilą się. Wysilą... Prędzej czy później. Trzeba jak najszybciej dotrzeć do Hrarn’aaku. Tam nas szukać nie będą.
- Jedźmy już, nie ma co tracić czasu.







Minęło sporo czasu nim zobaczyli przed sobą wysokie szczyty gór Hrarn’aak. Gór wysokich, pięknych i słynących z jeszcze jednej rzeczy - mianowicie mieszkańców. To tutaj wracali po latach wędrówek, walk i tułaczek. Do domu. Kvasir szczerze radował się z perspektywy odwiedzin w Hrarn’aaku.
- A tak właściwie... - rzekł nagle Xiros - Co cię wiąże z tymi górami?
Morderca westchnął.







Stuk kopyt, wrzaski mordowanych. Rozgardiasz. Wrzaski. Wszędzie wrzaski...
Śmierć.
Tato?...
Tato, gdzie jesteś?
Tato!!!
Stuk kopyt. Błysk klingi. Śmierć. Pisk, przerwany kolejnym uderzeniem miecza.
Strach. Paraliżujący strach.
Opanuj się! Opanuj się!
Znaleźć schronienie...
Swąd dymu. Ogień.
Bieg. Szaleńczy bieg.
Piwnica. Jedyny ratunek.
Schody. Bieg. Ciemność.
Schronienie.







- Przesiedziałem w tej piwnicy kilka godzin. Ze strachu. Chyba rozumiesz.
- Tak. Rozumiem. A później?
- Później wylazłem na powierzchnię.







Ogień już się nie palił. Pozostał tylko odór spalenizny. Wszędzie leżały trupy, wszystkie budynki doszczętnie spalono.
Dziecko powoli stąpało przez spaloną wieś. Ogarniając wszystko swymi oczami, w których czaiło się jeszcze wiele strachu.
Nie chciało zobaczyć jednego ciała. Ale zobaczyło.
- Ta... Taaaaato!!!
Człowiek leżący na wznak na ziemi nie odpowiedział. Nie mógł. Dziecko jeszcze o tym nie wiedziało. Miał rozcięty brzuch oraz zmiażdżoną jedną rękę.
Chłopczyk podbiegł do ciała, odwrócił je. I momentalnie cofnął się o krok. Później padł na kolana. I rozpłakał się.







Bardzo długo panowała cisza. Słychać było tylko szum nielicznych drzew. Do momentu, gdy ciężkie buty nie zadudniły na wydeptanej ścieżce. Przez pogorzelisko maszerowało pięciu niskich, krępych, brodatych osobników. Pięciu krasnoludów.
- Do diabła! Derew, mówiłeś, że wojnę ominiemy szerokim łukiem. A tutaj - spalona wieś. Bardzo łatwo można było się napatoczyć na wojsko.
Derew przeczesał brodę swą potężną dłonią.
- To dziwne. Linia frontu jest dobre dwadzieścia mil na zachód. To musiał być jakiś wypad, zapuszczenie się na tyły wroga, lub partyzantka. Diabli wiedzą. Tak czy inaczej wojsko już odeszło. Chodźmy poszukać, może ktoś przeżył.
- Po co nam to? - odezwał się najmłodszy z krasnoludów, Muster. - Chcesz mieć piąte koło u wozu? Opiekować się kimś, karmić?
- Zamknij się. - odezwał się kolejny. - Muster zamknij się, bom gotów ci przypieprzyć.
Młodziak nadspodziewanie posłusznie zamilknął.
Chwilę później cała kompania rozdzieliła się szukając żywych.
Pierwszy znalazł Derew.
Zobaczył ciało martwego człowieka ze zmiażdżoną ręką i rozciętym brzuchem. Przy ciele klęczało dziecko. Płakało.
- Chodźcie chłopaki! - wydarł się krasnolud.
Nie minął nawet ułamek sekundy, a wszyscy brodaci zebrali się obok znalazcy.
Dziecko na ich widok wstało, cofnęło się dwa kroki do tyłu i zamarło ze strachem w oczach.
- Nie bój się… Nie jesteśmy wojskiem.
Dziecko nie zmieniło pozycji w której stało Wymamrotało tylko:
- Skąd mam wiedzieć?
- Widziałeś kiedyś krasnoluda w wojsku?
Dziecko przypomniało sobie to, co kiedyś powiedział mu jego ojciec.
Krasnoludy nienawidzą być dowodzonymi przez nikogo, podlegać czyimś rozkazom. Żaden krasnolud nigdy nie zaciągnie się do armii.
- Przechodziliśmy tędy. Czy mógłbyś nam wytłumaczyć, co się stało?
Dziecko po chwili zastanowienia wszystko wyznało. Łącznie z zabiciem jego rodziców.
Później zapanowała cisza. Długa cisza.







Kvasir popatrzył na masyw Hrarn’aaku.
- Wzięli mnie ze sobą. Przywieźli tutaj. Wychowali…
Xiros milczał.
- Wychowali… Na krasnoluda. Miałem wielki talent do machania mieczem. Zostałem wojownikiem… Najgorsze w tej profesji za młodu jest dokształcanie się. Wiesz, dlaczego?
Towarzysz nie uznał za celowe odpowiadać.
- Ponieważ treningi odbywały się zazwyczaj w Gun’raaku. To było cholernie ciekawe, wiesz? To stanie na czatach. Stałeś nieruchomo, tak, że motyl mógłby na tobie siedzieć, i nie spłoszyłby się. Stoi się tak i czeka. Czeka na to, co tym razem przyjdzie. Zawsze myślisz: „może dziś nic nie przylezie, może będzie spokój…”, ale zawsze coś przylazło. Coś, co uciekało dopiero wtedy, gdy było porządnie poharatane. Ale ty byłeś zawsze bardziej pocięty niż to, co przylazło. To, co tam mieszka, jest straszne. Pogłoski o rajskim lesie są wyssane z palca. Mówią, że krasnoludy nikogo przez swoje góry nie przepuszczają, by nikt nie zobaczył bogactw i cudów lasu Galros. Tak nazywa się to przeklęte miejsce po ludzku. Galros, szynszyla. Śmiechu warte. Powiedzieć, co znaczy nazwa Gun’raak? Bieska puszcza. Mamy szczęście, że Hrarn’aak oddziela go od reszty świata, bo nie wiadomo, co by się mogło stać, bez tych gór…
- W takim razie - Xiros nie wytrzymał - po co tam się pchaliście?
Kvasir westchnął.
- Ponieważ w pewnym sensie ludzie mają rację. W tym lesie jest bogactwo. Wielkie bogactwo. Ale, nie, nie takie jak myślisz. By zdobyć to bogactwo, musieliśmy walczyć. Walczyliśmy. I umieraliśmy za nie.
Kvasir zamilknął.
Jechali w stronę gór







Góry powitały ich zimnym wiatrem i śniegiem na szczytach. Kvasir prowadził. W końcu natknęli się na dwójkę krasnoludów stojących jakby na straży.
- Hress he rakk? - Zapytał jeden z nich, z długą czarną brodą.
- Gorso, he strat K’rvashir, dort wagh. - Odpowiedział po krasnoludzku Kvasir
-Aras wer ve’ss? - strażnik popatrzył na Xirosa i Natiana.
-Vawf dor ged barrde’s. - Spokojnie zripostował morderca.
- Sarr’ ver dos, faverqus... - skończył czarnobrody przepuszczając towarzyszy.
- Vart narr... - wtrącił Natian. Kvasir od pewnego czasu uczył go krasnoludzkiego, by ten mógł się swobodnie porozumiewać. Chłopak uczył się dość szybko, lecz język ten jest trudny, więc opanował tylko podstawowe zwroty i zdania.
Krasnolud wyraźnie się zmieszał.
- K’rvashir... Derg orn tyurk... Hrark?
- Zarkhi... Zarkhi...- odparł morderca uśmiechając się tajemniczo.
Odeszli na pewną odległość, gdy Natian odezwał się ciągnąc Kvasira za rękaw.
- Co to znaczy... Zarkhi?
- Niedługo się dowiesz... - odparł uśmiechając się morderca.







Kvasir liczył na to spotkanie. Bał się, że się przeliczy. Na szczęście nie miał racji.
Do spotkania doszło niedługo po spotkaniu strażników.
Obecność krasnoludów oznajmiły podniesione głosy, ewidentnie kłócące się ze sobą.
- Jak to?! - krzyczał jeden - Mam wyraźnie nakazane, i nie obchodzi mnie, co o tym myślisz, dawaj ten ładunek!
Głos był znajomy, morderca rozpoznał go od razu, zsiadł z konia.
- Zigers Sorn... Jedyny krasnolud wolący mówić tutaj we wspólnym, a nie po krasnoludzku... - powiedział wyłaniając się zza głazu sporych rozmiarów, zasłaniał w końcu trzy wierzchowce, no i jeźdźców.
Krzyczący krasnolud odwrócił się w jego stronę, zamrugał oczami ze zdumienia, zaśmiał się radośnie.
- Kvasir z Wabretty, człowiek wychowany przez krasnoludy... Stary druhu... Ty tutaj? Po co? Dlaczego?
- Dowiesz się... Później. Z kim się tak kłócisz?
- To transport z Dorn Varg. Na rozkaz Gresteyna mam to odebrać i doręczyć, a ten, tfu, posłaniec nie chce go oddać.
Posłaniec stał cały czas w niezmiennej pozycji, z niemym wyrazem twarzy.
- Mam to sam doręczyć do rąk własnych. - powiedział
Kvasir wzruszył ramionami, zwracając się do Zigersa:
- Daj mu doręczyć. Jak Gresteyn zobaczy, że nie oddał pakunku, posłaniec prędko tego pożałuje.
Zigers uśmiechnął się złowrogo w stronę posłańca.
- Co prawda, to prawda... Proszę z nami, panie posłaniec...
Posłaniec w tym momencie przestał być niewruszony.
- Eee... Przekonali mnie panowie...Proszę - powiedział wręczając Zigersowi małe zawiniątko.- Więc... Ja już pójdę...
I szybkimi krokami udał się w stronę przeciwną, niż cel marszu Kvasira.
Zigers skwitował całą sytuację szerokim uśmiechem i wrednym rechotem.
Było wiadome nie od dziś, że wśród ludzi krążyły opowieści o straszliwym władcy krasnoludów, Gresteynie, nie znającym litości. Mimo iż historie te były wyssane z palca, nie tylko dzieci w nie wierzyły.
W tym momencie zza głazu wyłonili się Xiros z Natianem na kulbace.
Zigers popatrzył podejrzliwie na nich, i zwrócił się do Kvasira:
- Oni z Tobą?
- Tak.
Krasnolud mruknął coś pod nosem.
- Więc... Co to za powód?







- Tak więc o to prosisz...
Stali w wielkiej grocie urządzonej jakby na kształt sali tronowej. Wielkie pasy bordowej tkaniny z wymalowanym godłem krasnoludów były widoczne wszędzie, począwszy od ścian, a kończąc na podłodze. Na podwyższeniu, w centralnym miejscu stał skalny tron. Była to pewna tradycja. Tron był od niepamiętnych czasów ten sam, skalny. Miał on symbolizować trud życia w kopalni. Ogólne wrażenie tej sali psuło jedynie to, że całość była urządzona w grocie, a nie w jakimś zamku.
Na tronie siedział Gresteyn, syn Hreddasa, wódz i władca krasnoludów. Był on jak na przedstawiciela swojej rasy dosyć wysoki, miał długą czarną brodę, ubrany był skąpo jak na wodza, mianowicie tak jak każdy krasnolud, wyróżniał się jedynie czerwonymi butami, oraz rękawicami w tym samym kolorze.
Oprócz Niego, Kvasira i Zigersa, nikogo w grocie nie było.
- Dobrze, zgadzam się...
- Dzię... - zaczął Kvasir
- Ale.. - przerwał mu władca - Miej na względzie to, że nie zgodziłbym się, gdyby nie byłbyś nam tak bliski, oraz gdybym nie miał wobec ciebie długu wdzięczności.
- Dziękuję.
- Nie dziękuj. Możecie odejść.
Kvasir zdecydował się.
- Panie, mam jeszcze jedną prośbę...
- Tak?
- Proszę, nie posyłajcie go do Gun’raaku. Nie chciałbym, by przeżywał to, co ja przeżywałem.
Władca nie odzywał się przez kilka sekund, w końcu popatrzył głęboko w oczy Kvasirowi.
- Rozumiem cię... Wiesz, że spotka się to z dezaprobatą innych, jeżeli mogę się tak wrazić, uczniów.
- Wiem, ale... Sam wiesz Gresteyn, jak...
Umilknął, zdumiony własną zuchwałością. Krasnolud widocznie to zauważył, zaśmiał się.
- Nie przepraszaj, pamiętam jak razem walczyliśmy, edukowaliśmy i wychowywaliśmy się. Nie mam ci tego za złe.
- Dziękuję...
- Nie dziękuj, nie ma za co.
Na krótko zapanowała cisza. Przerwał ją głos Gresteyna.
- Odnośnie Gun’raaku, masz moje słowo, nie poślą Go tam.
- Dziękuję...
- Nie dziękuj. - Władca znów przerwał Kvasirowi. - Nie ma za co. Możecie odejść.

uff.. I jak wam się podoba? Proszę o szczerą krytykę.
P.S Myślę że będzie ciąg dalszy
 

Luki-7

Member
Dołączył
21.1.2005
Posty
106
Jeśli ty to naprawdę pisałeś... to masz ogromny talent. Super! Oby więcej takich opowiadań było.
 

Johny

Member
Dołączył
23.1.2005
Posty
61
Pisałem to z kolegą.. Ale nie myśl sobie!! ja też pisałem!! a kolega nie ma internetu.
 

Kacperex

KacŚpioszek
Dołączył
26.10.2004
Posty
6508
Opowaiadanko jak by tu powiedzieć jest świetne! bardzo rozwiniete i duża akcja. Masz talent do pisania opowiadań więc napisz jeszce kilka! Poniewaz to się czytało z zapartym tchem to następne też będą super! Powodzenia w dalszej pracy!
 

Mattias

Member
Dołączył
28.1.2005
Posty
159
Nawet z nie wielką wspópracą kolegi opowiadanie jest super niezauważylem powazniejszych błędów Powinnieneśn napisać jeszcze troch takich opowiadan a było by cool
smile.gif
 

Yezo

Active Member
Dołączył
19.10.2004
Posty
1604
No opowiadanie bardzo, bardzo dobre. Dawno nie czytałem czegoś tak wciągającego. Liczne wątki, ciekawa fabuła, szybka akcja i dużo walk, to tylko kilka z zalet tego opowiadania. Gratuluje talentu, a i pogratuluj tez koledze. bo opowiadanie jest naprawde ciekawe i warto je przeczytać. Ja bardzo licze, że napiszesz ciąg dalszy, ponieważ jestem ciekaw jak dalej potoczą sie losy bohaterów. Życze powodzenia w dalszym pisaniu, i oby CD byl jeszcze lepszy od tego.
 
A

Anonymous

Guest
No no johny nie spodziewałem sie fajne to opowiadanie i napisz jakis fajny ciąg dalsz. Już nie długo będziesz mógł przeczytac moje!!!
 

<INOS>

Member
Dołączył
29.1.2005
Posty
457
Fajne to opowiadanko znam twojego kolege i to dobrze czytałem jego inne opowiadania np. o faloucie>

[ : Sro Lut 02, 2005 3:43 pm ]
acha i jeszcz jedno moje opowiadanie jest juz w drodze!!!
 

dirk

New Member
Dołączył
3.2.2005
Posty
9
Nie wiem czy wiecie, że to ja pisałem to opowiadanie z Johny'm!
Dzięki za pochwały, ale nie spoczęlismy na laurach i pracujemy nad dalszym ciągiem.

[ : Pon Lut 07, 2005 1:20 pm ]
Trójka z Jastrzębia rządzi!!!!!!!!!!! Wkrótce zalejemy was opowiadaniami!!!!
tongue.gif
 
A

Anonymous

Guest
To wszystko kłamstwo i żenada!!!
Opowiadanie pisałem ja!
dirk przyznaj to !!! I ty Johny też ! P.S. Dalszy ciąg w przygotowaniu...
 

dirk

New Member
Dołączył
3.2.2005
Posty
9
SPROSTOWANIE
Nie wiem co napisać...
Ma rację...
Ja dostałem od Wocha to opowiadanie, dałem Johnemu, a On bez zgody zamieścił je tutaj...
To nie my to pisaliśmy tylko Wochu. Przyznaję się otwarcie i przepraszam.
 
A

Anonymous

Guest
Oto kawałek dalszego ciągu.

Kvasir z Xirosem zostali jeszcze w Gun’raaku tydzień. Kvasir zapoznawał Natiana z nowym otoczeniem, oraz wtajemniczał Xirosa, oczywiście w granicach zaufania. Natian szybko zaaklimatyzował się w nowym otoczeniu, co cieszyło Kvasira... Promotorem, bo tak zwani byli opiekuni młodych krasnoludów, Natiana został Gringhter, bardzo niski jak na krasnoluda, czarnobrody jegomość. Niski wzrost nadrabiał tuszą. Niektórym trudno było zrozumieć, jak się mógł poruszać. A poruszał się niesłychanie zwinnie, toporem wymachiwał jak mało kto. Był typowym przykładem, udowadniającym, że pozory mylą. Zachowywał się jak typowy miły grubasek, ale i od tej reguły były odstępstwa. Ze swoich adeptów wyciskał siódme poty, niewielu chciałoby być uczonym przez Niego.
Tydzień minął szybko. Kvasir wiedział, że nie może zwlekać, czas gra na niekorzyść.
Nadszedł czas rozstania.
 
Do góry Bottom