Reynevan
de Tréville
- Dołączył
- 30.10.2004
- Posty
- 1999
Bitwa w Wąwozie
Czułem, jak mym ciałem coś trzęsło. Nie wiedziałem, co to było, ale ból promieniujący wzdłuż kręgosłupa nie świadczył za dobrze o moim stanie. Kurczowo przyciskając jakąś szmatę do ramienia starałem się zatrzymać płynącą krew. W drugiej ręce trzymałem omdlewającą dłonią mój stary miecz. Coś mną pchnęło. Niemal upadłem na ziemię. W ostatniej chwili udało mi się złapać równowagę, ale spotkało się to z niemym sprzeciwem nóg, które zdawały się dosłownie uginać pod ciężarem zbroi. Mało co widziałem, do mych oczu wlewał się pot zmieszany z krwią. Starałem się rozgraniczyć to co rzeczywiste, z nienormalnością. Cuchnące powietrze wgryzało się w nozdrza co i tak przytrzymywało mnie w przytomności...
Nigdy bym się czegoś takiego nie spodziewał. Takiej rzezi, sieczki, krwawej masakry, jaką była ta bitwa. Mieliśmy wygrać, przecież byliśmy ówczesną potęgą militarną Starego Świata. Setki tysięcy wojowników podążających na południe, aby rozegrać tam ostateczne starcie tego idiotycznego konfliktu. Setki tysięcy wojowników podążających na południe, aby spotkać tam śmierć. Dane nam było widzieć nasz kraj w jasnym świetle chwały, było też nam dane upaść na ołtarzu porażki, jaka nas spotkała w Wąwozie Czarnej Wiedźmy. A na dodatek to, z czym przyszło nam walczyć, było czymś tak nierealnym, że po prostu wszelka odwaga, jaką była napełniona pierś podczas wymarszu ze Stolicy, teraz ulatywała jak powietrze z rozdartych płuc. Nie było już miejsca na chóralny śpiew, nie było miejsca na uśmiechy, machanie rękoma, nie było już miejsca na nic, tylko na śmierć. Przychodziła i zbierała swoje plony, jak stary rolnik, który zawsze wie, kiedy należy wyjść w pole, aby zebrać dobre ziarno...
Podążając na południe, wszyscy zdawali się być rozradowani, kroczyli ku wolności. Jak tylko ich pokonamy, nastanie pokój, nigdy więcej już nie będzie wojen – mówili. Ja też w to wierzyłem. Z każdym krokiem jeszcze bardziej utrwalałem się w przekonaniu, że tak czy siak dążę ku przeznaczeniu. To było nam pisane. Byliśmy pewni, że na tej bitwie skończy się pewien rozdział w historii. Później się przekonaliśmy, czym to było naprawdę...
Powoli zanurzaliśmy się w wysoki korytarz ze skał. Był on dosyć szeroki, na tyle, aby obok siebie mogło iść około pięćdziesięciu mężczyzn. Tak zresztą ustawiono całą armię. W ogromną kolumnę, która stopniowo była pochłaniana przez Wąwóz. Coś w sercach ludzi się obudziło. Jakiś dziwny niepokój. Każdy krok zdawał się prowadzić w nieznaną grozę. Coś jakby czyhało nad nami, aby nagle zadać cios. Zwiady rozesłane na wszystkie strony nie znalazły śladu życia, ani nawet tam, na górze, skąd zdawało się nam teraz, że spoglądają na nas czyjeś niewidzialne oczy.
Wąwóz był długi na dwie mile. Mówiono o nim, że nawiedzają go złe duchy. Stąd zresztą pochodziła jego nazwa. Wielu widziało jak pędząc od kamieni, do zagłębień w skałach, poruszały się tu jakieś dziwne czarne kształty. Nikomu nie udało się takiego czegoś dogonić, zobaczyć dokładnie co to jest. Mimo wszystko jakaś groza tu panowała, która teraz mroziła nam serca.
Nie byliśmy przygotowani na to, co nas zastało. Ogłuszający ryk dobiegający gdzieś z bardzo wysoka, jakby niebiosa nas przeklęły. Potem tylko deszcz szczał, i nagła cisza. To, co stało się wtedy, wydawało się być ową niemożliwością. Coś wielkiego, czarnego jak noc, spadło na nas i nagle chmura ognia poryła naszą kolumnę wypalając w niej ogromne pasy czarnego pogorzeliska. Chwilę potem dało się słyszeć wrzaski przerażenia. Spojrzałem przed siebie, i dostrzegłem na drodze pędzący w naszym kierunku z zawrotną prędkością mór konnicy. Każdy z wojowników siedzących na czarnych koniach, był odziany w lekką połyskującą w słońcu zbroję, oraz trzymał długą włóczę. Zaraz, pomimo przerażenia, jakie wywołał niespodziewany atak, nasi pikinierzy ustawili się przed nami. Ja zaś szybko dobyłem broni, ale ta wydawała się niczym, wobec czarnego kształtu, który znowu pikował w dół, aby zionąć ogniem w nasze linie. Nagle stało się coś jeszcze dziwniejszego. Gdzieś wysoko zawył wiatr. Z nikąd pojawiły się ogromne czarne chmury, które zasłoniły słońce. Słychać było słaby, niknący odgłos trąbki, wezwanie do ataku. Z nieba znowu spadł grad strzał, ale tarcze spełniły swoją rolę. Nagle ogromny wstrząs, aż my to czuliśmy. Pierwsza linia została dosłownie zmiażdżona pod impetem ataku wroga. Dało się słyszeć narastający kwik koni i wycie ginących w męczarniach ludzi. Coś zdawało się nas jednak pchać do przodu. Widziałem, jak moi towarzysze z wykrzywionymi minami ruszali do walki, pomimo tego, że z tamtej strony zbliżali się powoli nasi, napierani przez szarżę. Jakiś szał, który wcale nie był w tym wypadku pozytywny. I znowu wybuchy ognia w pobliżu. Ruszyłem do przodu, nie było już ważne, co się ze mną stanie, ważne było to, aby nie stać tam, gdzie ogień trawił żywcem wszystko, co stało mu na drodze. Czułem, jak pot występował mi na twarz i zaczynał powoli dostawać się do oczu. Ścisnąłem mocniej rękojeść mej broni...
Zielony pocisk uderzył w mojego towarzysza. To spowodowało, że część jego ciała zniknęła, a on sam bez czucia padł na ziemię. Bitwa trwała już chyba kilka godzin, mimo wszystko straciłem rachubę czasu. Po ataku konnicy, który jakimś niewiarygodnym cudem odparliśmy, przyszedł czas na powolne zmagania, które stawały się być czymś zupełnie gorszym, niż to sobie wyobrażałem. Większość naszej potężnej armii została brutalnie zdziesiątkowana przez jednego z Czarnych Smoków, o których do tej pory sądziliśmy, że wyginęły tysiące lat temu. Wyglądał majestatycznie, szybując nad nami, ale ten majestat łączył się jednocześnie z potwornym przerażeniem wyjącym w naszych sercach. W końcu jednak odleciał. Myśleliśmy, że coś się stało, że może ci, którzy walczyli tam z przodu, dalej od nas, przedarli się i teraz idą po zwycięstwo. Nic z tych rzeczy...
Lodowy pocisk świsnął mi koło ucha. Znowu wpadłem za głaz, jaki osłaniał mnie przed atakami. Część wielkiej Armii, ta, która zamykała naszą formację – uciekła na widok smoka. Druga połowa teraz zmagała się krwawo z jednostkami wroga. Zmagała, o ile to tak można nazwać. Ja bym to raczej ochrzcił beznadziejną walką w myśl ideałów, które niemal upadły. Liczyliśmy, że dowództwo zgromadzi ponownie uciekinierów i ruszy nam na pomoc, że przyprowadzą ze sobą jakiś magów, którzy zamieszkiwali nasze królestwo. To była złuda, która jako jedyna podtrzymywała człowieka w nadziei...
Trzymałem w ręku łuk. Gdzieś go znalazłem, nawet nie pamiętam dokładnie, w jaki sposób zresztą dorwałem kołczan ze strzałami. Miecz wisiał przypięty do pasa, teraz bezużyteczny. Znowu się wychyliłem i oddałem strzał. Pudło. Mag w ostatniej chwili się uchylił. Obok mnie stało jeszcze czterech żołnierzy. Oni również mieli łuki. Usiłowali w kogoś trafić, ale jakimś cudem, zawsze przeciwnik się uchylał, albo chował za swoją skałą. Część ludzi, która oddzielili się od nas i przedarła dalej na południe, zapewne już nie żyła. Teraz my staliśmy na froncie. To była masakra, co chwila ktoś z naszych się pojawiał i puszczał salwę pocisków, po czym nagle trafiała go strzała lecąca z góry, albo jakieś zaklęcie. Niektórzy, tak jak my, starali się walczyć tak, aby od razu nie ginąć. Albo chowali się za głazami, albo w małych jaskiniach, którymi był usiany Wąwóz. Kolejny wstrząs. To były te szare, ogromne kule, które wrogowie rzucali aby zniszczyć głazy, za którymi się ukrywaliśmy. Jednak, co dziwne – to skalne przejście było pełne magii, która była odporna na przekleństwa czarodziejów. Zbroja ciążyła mi niemiłosiernie. Z rany, z której wyciągnięto mi strzałę, sączyła się krew. Jeden z moich towarzyszy obandażował sobie głowę czymś, co wyglądało jak wielka skarpeta. Kolejne uderzenie, po czym wychyliłem się i puściłem strzałę. Wreszcie! Trafiła przeciwnika w brzuch. Zgiął się w pół i patrząc ze zdziwieniem na swoje szaty, pokrywające się krwią, powoli opadł na ziemię...
***
Czerwona posoka rozmazywała widok, a ból ogłuszał niemal całkowicie. Pełznąc po ziemi, starałem się odsunąć od wrzasków i dudnienia. Łuk już dwie godziny temu stał się bezużyteczny z powodu braku strzał. Wszelka walka stawała się samobójczymi aktami szalonej odwagi. Co chwila zdawało mi się, że zaraz stracę przytomność. Na dodatek jedną nogę miałem całą poparzoną. Powoli odsuwałem się coraz dalej, dostrzegając jak resztki naszych oddziałów, które jeszcze nie dotarły do miejsca walki, powoli zbliżały się w tamtym kierunku, a widząc mnie, i innych podobnie starających się odsunąć jak najdalej, aby chwilę odpocząć lub po prostu umrzeć w pozornej ciszy, zastygali na moment z wyrazem rosnącego jeszcze bardziej przerażenia na twarzach. Lecz potem, ocknąwszy się z chwilowej zadumy, na którą nie było miejsca w Wąwozie, ruszali dalej, ku swemu przeznaczeniu. Ja zaś, który byłem jednym z setników Wielkiej Armii, dowodzącym doborową mieszanką wyśmienitych żołnierz, teraz setnikiem góry trupów, posuwałem się powolnie na kolanach do przodu, starając się odzyskać panowanie nad ciałem. Dobrnąwszy wreszcie do jakiejś jaskini, wpełzłem do niej, a ból w ramieniu powiedział mi, że jest gorzej. Powoli traciłem świadomość. Z pewnością miałem połamanych kilka żeber. Poza tym noga, która została trafiona przez zaklęcie, w ogóle już nie reagowała na polecenia. Dziwne było to, że rana, która nie byłą wielka, wciąż się poszerzała. Strzały były chyba zatrute. A może to za sprawą jakiegoś przekleństwa, rzuconego przez magów. Czułem nadciągający koniec. Moja broń zdawała się mówić to samo, pokryta krwią i błotem. Leżałem na plecach, wpatrując się słabnącym wzrokiem w mroczne otoczenie. Dochodził mnie tylko głuchy pomruk toczącej się beznadziejnej walki. Wtem nagle coś się poruszyło koło mnie. Chciałem wstać, unieść broń, ale dałem radę tylko stęknąć z bólu podczas próby. Nawet nie dałem rady usiąść. Byłem bezbronny. Chwilę później zorientowałem się, że to, co się ruszało, był to jakiś czarny kształt. Ach, no przecież. Opowieści faktycznie były prawdziwe. Dziwna istota, przemieszczała się w kierunku wejścia. Po chwili zatrzymała się. Widziałem go. Jakby duch. Duch rycerza w pełnej zbroi. Uśmiechał się do mnie ponuro. Kiwnął głową. Wydawało mi się, że on jakby chciał powiedzieć, że też tu zginął. Jego zbroja była dziurawa w kilku miejscach. Patrzył na mnie, niby w zamyśleniu, obserwując moje wysiłki, które niczym nie owocowały. Ja chciałem żyć, wrócić do walki, ale z każdą chwilą zdawałem sobie sprawę, że to jest tylko droga ku śmierci, nie zbieranie sił. Stopniowo traciłem ostrość widzenia, rycerz rozmazał się, a ja czułem już tylko bul. Igły wpijały się w każdy skrawek mojego ciała, z trudem łapałem powietrze...
Aż w końcu lżejszy oddech... ten ostatni...
Czułem, jak mym ciałem coś trzęsło. Nie wiedziałem, co to było, ale ból promieniujący wzdłuż kręgosłupa nie świadczył za dobrze o moim stanie. Kurczowo przyciskając jakąś szmatę do ramienia starałem się zatrzymać płynącą krew. W drugiej ręce trzymałem omdlewającą dłonią mój stary miecz. Coś mną pchnęło. Niemal upadłem na ziemię. W ostatniej chwili udało mi się złapać równowagę, ale spotkało się to z niemym sprzeciwem nóg, które zdawały się dosłownie uginać pod ciężarem zbroi. Mało co widziałem, do mych oczu wlewał się pot zmieszany z krwią. Starałem się rozgraniczyć to co rzeczywiste, z nienormalnością. Cuchnące powietrze wgryzało się w nozdrza co i tak przytrzymywało mnie w przytomności...
Nigdy bym się czegoś takiego nie spodziewał. Takiej rzezi, sieczki, krwawej masakry, jaką była ta bitwa. Mieliśmy wygrać, przecież byliśmy ówczesną potęgą militarną Starego Świata. Setki tysięcy wojowników podążających na południe, aby rozegrać tam ostateczne starcie tego idiotycznego konfliktu. Setki tysięcy wojowników podążających na południe, aby spotkać tam śmierć. Dane nam było widzieć nasz kraj w jasnym świetle chwały, było też nam dane upaść na ołtarzu porażki, jaka nas spotkała w Wąwozie Czarnej Wiedźmy. A na dodatek to, z czym przyszło nam walczyć, było czymś tak nierealnym, że po prostu wszelka odwaga, jaką była napełniona pierś podczas wymarszu ze Stolicy, teraz ulatywała jak powietrze z rozdartych płuc. Nie było już miejsca na chóralny śpiew, nie było miejsca na uśmiechy, machanie rękoma, nie było już miejsca na nic, tylko na śmierć. Przychodziła i zbierała swoje plony, jak stary rolnik, który zawsze wie, kiedy należy wyjść w pole, aby zebrać dobre ziarno...
Podążając na południe, wszyscy zdawali się być rozradowani, kroczyli ku wolności. Jak tylko ich pokonamy, nastanie pokój, nigdy więcej już nie będzie wojen – mówili. Ja też w to wierzyłem. Z każdym krokiem jeszcze bardziej utrwalałem się w przekonaniu, że tak czy siak dążę ku przeznaczeniu. To było nam pisane. Byliśmy pewni, że na tej bitwie skończy się pewien rozdział w historii. Później się przekonaliśmy, czym to było naprawdę...
Powoli zanurzaliśmy się w wysoki korytarz ze skał. Był on dosyć szeroki, na tyle, aby obok siebie mogło iść około pięćdziesięciu mężczyzn. Tak zresztą ustawiono całą armię. W ogromną kolumnę, która stopniowo była pochłaniana przez Wąwóz. Coś w sercach ludzi się obudziło. Jakiś dziwny niepokój. Każdy krok zdawał się prowadzić w nieznaną grozę. Coś jakby czyhało nad nami, aby nagle zadać cios. Zwiady rozesłane na wszystkie strony nie znalazły śladu życia, ani nawet tam, na górze, skąd zdawało się nam teraz, że spoglądają na nas czyjeś niewidzialne oczy.
Wąwóz był długi na dwie mile. Mówiono o nim, że nawiedzają go złe duchy. Stąd zresztą pochodziła jego nazwa. Wielu widziało jak pędząc od kamieni, do zagłębień w skałach, poruszały się tu jakieś dziwne czarne kształty. Nikomu nie udało się takiego czegoś dogonić, zobaczyć dokładnie co to jest. Mimo wszystko jakaś groza tu panowała, która teraz mroziła nam serca.
Nie byliśmy przygotowani na to, co nas zastało. Ogłuszający ryk dobiegający gdzieś z bardzo wysoka, jakby niebiosa nas przeklęły. Potem tylko deszcz szczał, i nagła cisza. To, co stało się wtedy, wydawało się być ową niemożliwością. Coś wielkiego, czarnego jak noc, spadło na nas i nagle chmura ognia poryła naszą kolumnę wypalając w niej ogromne pasy czarnego pogorzeliska. Chwilę potem dało się słyszeć wrzaski przerażenia. Spojrzałem przed siebie, i dostrzegłem na drodze pędzący w naszym kierunku z zawrotną prędkością mór konnicy. Każdy z wojowników siedzących na czarnych koniach, był odziany w lekką połyskującą w słońcu zbroję, oraz trzymał długą włóczę. Zaraz, pomimo przerażenia, jakie wywołał niespodziewany atak, nasi pikinierzy ustawili się przed nami. Ja zaś szybko dobyłem broni, ale ta wydawała się niczym, wobec czarnego kształtu, który znowu pikował w dół, aby zionąć ogniem w nasze linie. Nagle stało się coś jeszcze dziwniejszego. Gdzieś wysoko zawył wiatr. Z nikąd pojawiły się ogromne czarne chmury, które zasłoniły słońce. Słychać było słaby, niknący odgłos trąbki, wezwanie do ataku. Z nieba znowu spadł grad strzał, ale tarcze spełniły swoją rolę. Nagle ogromny wstrząs, aż my to czuliśmy. Pierwsza linia została dosłownie zmiażdżona pod impetem ataku wroga. Dało się słyszeć narastający kwik koni i wycie ginących w męczarniach ludzi. Coś zdawało się nas jednak pchać do przodu. Widziałem, jak moi towarzysze z wykrzywionymi minami ruszali do walki, pomimo tego, że z tamtej strony zbliżali się powoli nasi, napierani przez szarżę. Jakiś szał, który wcale nie był w tym wypadku pozytywny. I znowu wybuchy ognia w pobliżu. Ruszyłem do przodu, nie było już ważne, co się ze mną stanie, ważne było to, aby nie stać tam, gdzie ogień trawił żywcem wszystko, co stało mu na drodze. Czułem, jak pot występował mi na twarz i zaczynał powoli dostawać się do oczu. Ścisnąłem mocniej rękojeść mej broni...
Zielony pocisk uderzył w mojego towarzysza. To spowodowało, że część jego ciała zniknęła, a on sam bez czucia padł na ziemię. Bitwa trwała już chyba kilka godzin, mimo wszystko straciłem rachubę czasu. Po ataku konnicy, który jakimś niewiarygodnym cudem odparliśmy, przyszedł czas na powolne zmagania, które stawały się być czymś zupełnie gorszym, niż to sobie wyobrażałem. Większość naszej potężnej armii została brutalnie zdziesiątkowana przez jednego z Czarnych Smoków, o których do tej pory sądziliśmy, że wyginęły tysiące lat temu. Wyglądał majestatycznie, szybując nad nami, ale ten majestat łączył się jednocześnie z potwornym przerażeniem wyjącym w naszych sercach. W końcu jednak odleciał. Myśleliśmy, że coś się stało, że może ci, którzy walczyli tam z przodu, dalej od nas, przedarli się i teraz idą po zwycięstwo. Nic z tych rzeczy...
Lodowy pocisk świsnął mi koło ucha. Znowu wpadłem za głaz, jaki osłaniał mnie przed atakami. Część wielkiej Armii, ta, która zamykała naszą formację – uciekła na widok smoka. Druga połowa teraz zmagała się krwawo z jednostkami wroga. Zmagała, o ile to tak można nazwać. Ja bym to raczej ochrzcił beznadziejną walką w myśl ideałów, które niemal upadły. Liczyliśmy, że dowództwo zgromadzi ponownie uciekinierów i ruszy nam na pomoc, że przyprowadzą ze sobą jakiś magów, którzy zamieszkiwali nasze królestwo. To była złuda, która jako jedyna podtrzymywała człowieka w nadziei...
Trzymałem w ręku łuk. Gdzieś go znalazłem, nawet nie pamiętam dokładnie, w jaki sposób zresztą dorwałem kołczan ze strzałami. Miecz wisiał przypięty do pasa, teraz bezużyteczny. Znowu się wychyliłem i oddałem strzał. Pudło. Mag w ostatniej chwili się uchylił. Obok mnie stało jeszcze czterech żołnierzy. Oni również mieli łuki. Usiłowali w kogoś trafić, ale jakimś cudem, zawsze przeciwnik się uchylał, albo chował za swoją skałą. Część ludzi, która oddzielili się od nas i przedarła dalej na południe, zapewne już nie żyła. Teraz my staliśmy na froncie. To była masakra, co chwila ktoś z naszych się pojawiał i puszczał salwę pocisków, po czym nagle trafiała go strzała lecąca z góry, albo jakieś zaklęcie. Niektórzy, tak jak my, starali się walczyć tak, aby od razu nie ginąć. Albo chowali się za głazami, albo w małych jaskiniach, którymi był usiany Wąwóz. Kolejny wstrząs. To były te szare, ogromne kule, które wrogowie rzucali aby zniszczyć głazy, za którymi się ukrywaliśmy. Jednak, co dziwne – to skalne przejście było pełne magii, która była odporna na przekleństwa czarodziejów. Zbroja ciążyła mi niemiłosiernie. Z rany, z której wyciągnięto mi strzałę, sączyła się krew. Jeden z moich towarzyszy obandażował sobie głowę czymś, co wyglądało jak wielka skarpeta. Kolejne uderzenie, po czym wychyliłem się i puściłem strzałę. Wreszcie! Trafiła przeciwnika w brzuch. Zgiął się w pół i patrząc ze zdziwieniem na swoje szaty, pokrywające się krwią, powoli opadł na ziemię...
***
Czerwona posoka rozmazywała widok, a ból ogłuszał niemal całkowicie. Pełznąc po ziemi, starałem się odsunąć od wrzasków i dudnienia. Łuk już dwie godziny temu stał się bezużyteczny z powodu braku strzał. Wszelka walka stawała się samobójczymi aktami szalonej odwagi. Co chwila zdawało mi się, że zaraz stracę przytomność. Na dodatek jedną nogę miałem całą poparzoną. Powoli odsuwałem się coraz dalej, dostrzegając jak resztki naszych oddziałów, które jeszcze nie dotarły do miejsca walki, powoli zbliżały się w tamtym kierunku, a widząc mnie, i innych podobnie starających się odsunąć jak najdalej, aby chwilę odpocząć lub po prostu umrzeć w pozornej ciszy, zastygali na moment z wyrazem rosnącego jeszcze bardziej przerażenia na twarzach. Lecz potem, ocknąwszy się z chwilowej zadumy, na którą nie było miejsca w Wąwozie, ruszali dalej, ku swemu przeznaczeniu. Ja zaś, który byłem jednym z setników Wielkiej Armii, dowodzącym doborową mieszanką wyśmienitych żołnierz, teraz setnikiem góry trupów, posuwałem się powolnie na kolanach do przodu, starając się odzyskać panowanie nad ciałem. Dobrnąwszy wreszcie do jakiejś jaskini, wpełzłem do niej, a ból w ramieniu powiedział mi, że jest gorzej. Powoli traciłem świadomość. Z pewnością miałem połamanych kilka żeber. Poza tym noga, która została trafiona przez zaklęcie, w ogóle już nie reagowała na polecenia. Dziwne było to, że rana, która nie byłą wielka, wciąż się poszerzała. Strzały były chyba zatrute. A może to za sprawą jakiegoś przekleństwa, rzuconego przez magów. Czułem nadciągający koniec. Moja broń zdawała się mówić to samo, pokryta krwią i błotem. Leżałem na plecach, wpatrując się słabnącym wzrokiem w mroczne otoczenie. Dochodził mnie tylko głuchy pomruk toczącej się beznadziejnej walki. Wtem nagle coś się poruszyło koło mnie. Chciałem wstać, unieść broń, ale dałem radę tylko stęknąć z bólu podczas próby. Nawet nie dałem rady usiąść. Byłem bezbronny. Chwilę później zorientowałem się, że to, co się ruszało, był to jakiś czarny kształt. Ach, no przecież. Opowieści faktycznie były prawdziwe. Dziwna istota, przemieszczała się w kierunku wejścia. Po chwili zatrzymała się. Widziałem go. Jakby duch. Duch rycerza w pełnej zbroi. Uśmiechał się do mnie ponuro. Kiwnął głową. Wydawało mi się, że on jakby chciał powiedzieć, że też tu zginął. Jego zbroja była dziurawa w kilku miejscach. Patrzył na mnie, niby w zamyśleniu, obserwując moje wysiłki, które niczym nie owocowały. Ja chciałem żyć, wrócić do walki, ale z każdą chwilą zdawałem sobie sprawę, że to jest tylko droga ku śmierci, nie zbieranie sił. Stopniowo traciłem ostrość widzenia, rycerz rozmazał się, a ja czułem już tylko bul. Igły wpijały się w każdy skrawek mojego ciała, z trudem łapałem powietrze...
Aż w końcu lżejszy oddech... ten ostatni...