QUOTE Mi się wydaje co do postu oziego że to jest chora wyobraźnia tego człowieka co on tam opisuje. Że Maria Magdalena była żoną Jezusa. Po pierwsze jak wynika z Bibli oraz nauczania kościoła katolickiego niemożliwe jest tym że to zdarzenie miało miejsce.
A jakie Ty masz dowody, ze wszystko opisane w Biblii jest prawdą? Widać, ze ksiązki nie czytałes (mowie teraz o "Kodzie..."). Specjalnie sciagnalem ksiazke z Neta i publikuje pare slow wyjasnien:
QUOTE Posłowie od wydawcy polskiego
Tajemnica ściga tajemnicę, zbrodnia podąża za zbrodnią. Zło przybiera rozmaite maski i kostiumy, podszywa się pod dobro i sprawiedliwość. Jest cyniczne i bezlitosne, zna każdy podstęp i nie waha się przed najokrutniejszą przemocą. Posługuje się sztyletem, intrygą, bogactwem, władzą. Sięga po sekretne symbole wiary i kultury, używa najbardziej zawikłanych szyfrów. Ale ostatecznie dobro zwycięża, prawda wychodzi na jaw, maski zła zostają odarte, a kara wymierzona. Tajemnica, obnażona przez jasne światło prawdy i sprawiedliwości, przestaje być tajemnicą.
Wszystko więc w książce Dana Browna dzieje się — zdawałoby się — jak należy. Zgodnie z najlepszymi regułami gatunku, które kiedyś wyznaczyli Artur Conan Doyle i Maurice Leblanc, a obecnie określają powieści Roberta Ludluma czy filmowe opowieści o Indianie Jonesie. Czytamy więc ten kryminał Jednym tchem”.
W wielu miejscach tej książki czytelnik, zwłaszcza polski, może jednak poczuć się zaniepokojony.
Oto bowiem staje wobec złowieszczej, a konsekwentnie przez autora głoszonej idei, że zbrodnia ta jest dziełem pewnych struktur i pewnych ludzi Kościoła katolickiego. Że — co więcej — te nieprawe działania są na trwałe wpisane w dzieje tej instytucji i w znacznej mierze budują jej tożsamość. Słowem, katolicyzm staje się w oczach autora udziałowcem światowego spisku przeciw ludzkości i przeciw rzeczywistemu, „ludowemu” chrześcijaństwu, chrześcijaństwu kobiet i ubogich. Staje się grabieżcą, który zagarnął, znieprawił i zniekształcił obraz Jezusa oraz sens jego duchowego posłania.
W przeszłości narzędziami owego religijnego spisku, motywowanego jedynie żądzą władzy, byli krzyżowcy, inkwizytorzy i jezuici, dziś jego narzędziem zostało Opus Dei.
Jedną z sił napędowych książki Browna staje się więc osławiona „teoria spiskowa”, w wersji mocno pokrewnej zarówno Protokołom mędrców Syjonu (wedle których władzę nad światem zagarniają Żydzi), jak sensacyjnemu romansowi Eugeniusza Sue Żyd, wieczny tułacz (gdzie, przeciwnie, w takiej roli występują jezuici).
Ale u podstaw pomysłów Browna leży coś innego jeszcze — coś, z czego w Polsce na ogół nie zdajemy sobie sprawy. Chodzi mianowicie o atawistyczny, nierozumny już dzisiaj lęk anglosaskich protestantów przed „rzymską wiarą”, przed „papizmem”. Miał on, owszem, pewne podstawy w szesnastym stuleciu, kiedy Anglia zrywała boleśnie z katolicyzmem i — próbując obronić swą nową, protestancką tożsamość religijną czuła się zagrożona od wewnątrz i od zewnątrz. Dzisiaj jest zaś tylko anachronizmem, niedobrym dziedzictwem tamtych odległych czasów. Szkoda więc, że pokutuje ono także w książce Browna.
Owe złe emocje dają znać o sobie na rozmaite sposoby. Oto — na przykład — w oryginale (zostało to skorygowane w polskim wydaniu) nieustannie nazywa Brown papiestwo — nawet starożytne i średniowieczne — „Watykanem”, chcąc tym samym podkreślić „odwieczną” ciągłość brutalnej polityki Kościoła, gdy tymczasem świecka władza papieska została ograniczona do obrębu watykańskich murów w 1870 roku, w chwili zjednoczenia Włoch. Oto, dalej, nieustannie wypomina katolicyzmowi tylko jego ciemne strony: dyskryminację kobiet, inkwizycję, krucjaty, prześladowania heretyków, innowierców czy czarownic. Zapomina przy tym absolutnie zarówno o jasnych przejawach tej odmiany chrześcijaństwa, takich choćby jak wspaniały nurt franciszkański (o którym w Imieniu róży, patronującym skądinąd powieści Browna, pamięta Umberto Eco), jak i o brutalnych zbrodniach protestantyzmu, którego przeszłość jest też obciążona niejedną winą. Wystarczy wspomnieć tylko, że w niemieckich krajach protestanckich rzekome czarownice były tak samo, o ile nie mocniej i nie dłużej, tępione jak w państwach katolickich, że amerykańscy purytanie mają na sumieniu nieszczęśników z Salem, podejrzanych o konszachty z diabłem, że angielski protestantyzm okrutnie prześladował katolików i odmawiał im elementarnych praw (stopniowo odzyskali je dopiero w XIX i XX stuleciu), że Kalwin urządził w swej Genewie religijne państwo totalne i palił tam na stosie heretyków (na przykład hiszpańskiego lekarza, Michała Serveta), że Luter obrzucał swych przeciwników najgorszymi inwektywami i wzywał niemieckich książąt, by rozprawili się ze zbuntowanymi chłopami jak z „wściekłymi psami”, że czescy husyci wydatnie przyczynili się do pomnożenia liczby świętych męczenników katolicyzmu, że...
Nie chodzi jednak o to, aby licytować się w zbrodniach. Chodzi o to, by nie posługiwać się prostymi, czarno-bialymi schematami, w których zło i zbrodnia istnieją tylko w jednym nurcie chrześcijaństwa, drugi zaś całkowicie wolny jest od winy i królują w nim jasna prawda oraz rozumna sprawiedliwość. Dzieje religii, jak wszystkie zresztą ludzkie sprawy na tym „najlepszym ze światów”, są bowiem bardziej złożone, niż to się wydaje zwolennikom takiej lub innej „teorii spiskowej”.
W książce Browna współczesnym narzędziem owego „katolickiego podstępu” jest Dzieło Boże, Opus Dei (właściwa, pełna nazwa: Prałatura Świętego Krzyża i Opus Dei), instytucja założona 2 października 1928 roku przez hiszpańskiego księdza, błogosławionego José Marię Escrivę de Balaguera, i wyniesiona w roku 1982 przez papieża Jana Pawła II do rangi jedynej w Kościele katolickim prałatury personalnej — czyli swoistej eksterytorialnej diecezji. Statut Opus Dei został opublikowany, a obecnie kieruje nią biskup José Echeveria, jak się można domyślić — prototyp jednego z „czarnych” charakterów powieści. Opus Dei tworzą zarówno księża, jak i katolicy świeccy, przy czym ci ostatni we wszystkich sprawach, z wyjątkiem szczególnych dobrowolnych zobowiązań wobec Dzieła, podlegają Kościołom lokalnym i biskupom — ordynariuszom miejsca. Katolicy świeccy stają się członkami Opus Dei na mocy dwustronnego porozumienia, które ustala ich powinności duchowe i misyjne, a także sposób i formę życia, określaną m.in. przez zobowiązania rodzinne (około 70 procent z nich pozostaje w związkach małżeńskich). Opus Dei ma nie tylko własne duchowieństwo — ściśle z nim związane jest Stowarzyszenie Kapłańskie Świętego Krzyża, organizacja księży diecezjalnych, którzy — formalnie — mają w organizacji takie same prawa i obowiązki jak katolicy świeccy (stowarzyszenie to w ostatnich latach związało z Opus Dei wielu wpływowych ludzi Kościoła, także kardynałów o wysokich godnościach watykańskich).
Podstawowe swoje cele Opus Dei określa jako wezwanie do stałej modlitwy i pokuty, do nieustannego pogłębiania formacji duchowej. Dlatego członkowie Dzieła zobowiązani są do konsekwentnych praktyk pobożnych — kontemplacji, codziennego uczestnictwa w mszy, odmawiania różańca, częstej spowiedzi, rekolekcji. Ważne miejsce zajmuje też w Opus Dei szczególne „nabożeństwo” do Najświętszej Maryi Panny. Gorliwości religijnej musi jednak w Opus Dei towarzyszyć szczególne zaangażowanie społeczne, zawodowe, intelektualne. Członkowie Opus Dei chcą być — i rzeczywiście są — członkami nowej katolickiej elity. Ich działalność publiczna wyraża się zatem przede wszystkim w sferze opiekuńczej, wychowawczej, edukacyjnej — przez tworzenie uniwersytetów, ośrodków kształcenia zawodowego, szkół, przychodni i szpitali. Ale nie angażują się bezpośrednio w działalność medialną, nie prowadzą wydawnictw, nie zakładają czasopism, stacji radiowych czy telewizyjnych. Nie stronią jednak wcale od polityki — na przykład ostatni rząd frankistowski, technokratyczny i przygotowujący łagodne przejście od reżymu ku demokracji, tworzyli prawie wyłącznie ludzie powiązani z Dziełem (ale byli oni także i wśród liderów demokratycznej, antyfrankistowskiej opozycji).
Przed 1945 rokiem Opus Dei istniało jedynie w Hiszpanii. Od chwili przeniesienia się założyciela do Rzymu rozpoczęło jednak swą światową karierę. Dziś Opus Dei ma osiemdziesiąt pięć tysięcy członków (w tym blisko dwa tysiące księży) w około osiemdziesięciu krajach. Najliczniejsze są organizacje Opus Dei w Hiszpanii, Meksyku, Włoszech. W Polsce, gdzie oficjalnie Opus Dei może działać od 1989 roku, liczy ono około trzech tysięcy członków (w tym ledwie siedmiu księży).
Istnieje oczywiście i „czarna legenda” Opus Dei, której Dan Brown jest efektownym wyrazicielem. Nieufność budzą oczywiście ogromne wpływy Dzieła w Kościele i poza Kościołem. Mówi się zwłaszcza o niebywałym znaczeniu, jakie nabrało ono pod rządami Jana Pawła II. Podnosi się konserwatyzm i żelazną dyscyplinę Opus Dei, to, że wyparło — w spełnianiu tradycyjnej roli „żołnierzy Chrystusa” — zakon jezuicki, reprezentujący w wielu sprawach katolicyzm otwarty i liberalny. Podkreśla się też elitaryzm i sekretność rozmaitych działań Dzieła, formalnie kierującego się tutaj pragnieniem naśladowania „ukrytego życia Jezusa Chrystusa w Nazarecie”. W związku z tym — a zwłaszcza przy okazji rozmaitych skandali, związanych z osobami należącymi do Opus Dei — padają takie określenia, jak „katolicka mafia”, „sekciarze Chrystusa” (niedawno zresztą oficjalny dokument władz francuskich wymienił Dzieło pośród tzw. sekt niebezpiecznych).
Prawda jest zapewne mniej sensacyjna. W każdym razie nie wydaje się, by była ona aż tak złowieszcza, jak chce Dan Brown. Nie zanosi się też na tak absolutne, nawet — jak przypuszczam — za rządów następnego papieża, odsunięcie Opus Dei od Kościoła. Rzym zresztą ma w tym względzie całkiem inne od opisanych w książce rozwiązania, nie tak krańcowe i bezwzględne.
U Browna Opus Dei pojawia się przede wszystkim jako instrument Kościoła rzymskiego w jego porachunkach z rzeczywistym obrazem Jezusa i w walce z dopominającą się jednak ciągle o swoje zatraconą świętością kobiecą.
Swoją wizję Jezusa, mocno wspartą na dwóch sensacyjnych, choć nieźle udokumentowanych książkach z lat osiemdziesiątych — Święty Graal, święta krew i The Woman with the Alabaster Jar („Kobieta z alabastrową czarą”. Wydawnictwo Albatros, 2004, w przygotowaniu) — buduje Brown jednak i na tradycji, która nie jest w tym przypadku użyteczna. Chodzi o tradycję tak zwanych zwojów gnostyckich z Nag Hammadi nad Nilem, odnalezionych przypadkowo przez egipskiego wieśniaka w 1945 roku. Widzi przy tym ich związek z rękopisami z Qumran w Izraelu, które odkrył trzy lata później pewien beduiński pasterz. Na dodatek twierdzi, że teksty owe stara się zniszczyć, a przynajmniej utajnić Kościół rzymski.
Nic błędniejszego. Jeśli ktoś niszczył rękopisy z Nag Hammadi, to tym kimś była matka znalazcy, która użyła części cennego znaleziska do podpałki. Zwoje z Nag Hammadi są stopniowo, krok po kroku, rozwijane i odczytywane, publikowane — także w katolickich wydawnictwach. Nie istnieje żaden „watykański spisek” w tej kwestii.
Nie są też one rękopisami, które mogłyby wspierać obraz Jezusa historycznego — cielesnego, żyjącego w małżeństwie z Marią Magdaleną i mającego z nią potomstwo. Teksty te nie są też aż tak dawne, by mogły być bezpośrednim świadectwem z czasów Jezusa. Najdawniejsze ich treści, starsze od samych zapisów, nie są zresztą w ogóle chrześcijańskie, lecz pogańskie — wiążą się z kultem egipskiego Seta i tylko dla zachowania pewnych pozorów zostały tu i ówdzie okraszone chrześcijańskimi wtrętami.
Większość z owych zwojów została spisana w języku koptyjskim (w dwóch jego odmianach, saidzkiej i dworskiej) dopiero w II i III wieku naszej ery przez chrześcijańskich gnostyków z kilku sekt. Nie były to wcale nurty chrześcijaństwa, jak chce Brown, „ludowe”. Przeciwnie, gnostycyzm to odmiana chrystianizmu bardzo elitarna, wymagająca osobliwego wtajemniczenia, sekretnej inicjacji. Wymagająca wprowadzenia w gnosis, czyli wiedzę poufnie — zwykle w czterdzieści dni po zmartwychwstaniu — przekazaną przez Chrystusa wybranej niewieście czy wybranemu apostołowi.
Istotą tej wiedzy jest jednak potępienie — jako siedliska zła — wszelkiej materii, także ciała. Według bardzo złożonych mitów gnostyckich, które muszę z konieczności przedstawić w uproszczeniu, za stworzenie owej materii odpowiada niższy, zły Bóg — Demiurg (utożsamiany przez gnostyków z żydowskim Bogiem Starego Testamentu, Jahwe, z Lucyferem, z demonem Jadalbaothem, z Księciem Archontów, „panem tego świata”). Zazdroszcząc bowiem Ojcu — świetlistemu Bogu Najwyższemu, niedostępnemu i niepoznawalnemu Bogu Światła i Dobra — jego królestwa. Demiurg targnął się na jego królestwo i zrabował stamtąd iskry światła (wymagało ich wszelkie stworzenie), po czym uwięził je w materii. Także ludzkie dusze — Demiurg potrzebował poddanych — zawierają w sobie owe iskry światłości.
Zbawienie wymaga zatem zniszczenia materii i ciała — po to, aby światło mogło powrócić do swego pierwotnego królestwa. Do boskości. Gnostycyzm zna jednak aż dwóch zbawców. Pierwszy i niższy to człowiek — Jezus z Nazaretu — który przygotuje nadejście prawdziwego Zbawcy, Chrystusa, lecz zginie w walce z siłami zła, materii i ciemności (po śmierci zostanie zaś osadzony w sferze księżycowej). Chrystus, prawdziwy Syn Ojca, dopełni zatem zbawienia — zniszczy materię. Ale skoro jest ona zła — nie może on skalać się żadnym z nią związkiem. Gnostycy wyznają zatem doketyzm (od greckiego dokeo, „wydawać się, być pozornym”). Oznacza on, że — także według rękopisów z Nag Hammadi — Chrystus przyszedł na świat w ciele pozornym („spłynął na świat przez kanał, zwany Marią”, „przez anioła, zwanego Marią”), pozornie cierpiał mękę i pozornie tylko umarł na krzyżu. Dlatego powiada się, że wśród wysokich jest on wysoki, wśród niskich — niski itp. Dlatego w rękopisach z Nag Hammadi i innych tekstach gnostyckich pojawiają się iście przerażające wizje śmiejącego się z ukrzyżowania — krzyżowany jest bowiem nie on, lecz „człowiek archontów”, inny człowiek (np. Judasz albo Szymon z Cyreny).
Taki Chrystus nie mógł być oczywiście kimś cielesnym, nie mógł być ani mężem Marii Magdaleny, ani ojcem żadnego dziecka. Gnostycyzm potępiał bowiem wszelkie płodzenie, stronił też od obrazów dziecięcego Chrystusa. Prawo do płodzenia przyznawał tylko niewtajemniczonym masom — „ludziom cielesnym”, którzy „umrą jak ludzie” (czyli zostaną zatraceni). Szansę natomiast mieli niektórzy „ludzie psychiczni” — jeśli przyjmą wiedzę, czyli gnozę, jeśli przystaną do najwyższej kategorii, jedynej, która dostąpi zbawienia: gnostyków. Nie w tej zatem tradycji powinien szukać Brown. Powinien raczej sięgnąć do innych apokryfów — tekstów niekanonicznych, odrzuconych przez tradycję kościelną, takich jak choćby Arabska ewangelia dzieciństwa. Tam bowiem, niegdzie indziej, znalazłby rzeczywistego, cielesnego — aż do przesady — Jezusa, Jezusa „ludowego” prawdziwie, nie w domniemaniu.
Nie powinien też powoływać się na przekaz rękopiśmienny z Qumran. To bowiem dziedzictwo żydowskiej sekty esseńczyków, istniejącej jeszcze przed Jezusem (zaginęli po śmierci Jezusa, podczas wojny żydowskiej z Rzymem w 70 roku naszej ery). Tyle tylko, że znajdują się w owych esseńskich rękopisach pewne idee Jezusowi bliskie, że pojawia się tam m.in. postać Nauczyciela Sprawiedliwości oraz mesjańska figura Syna Człowieczego.
Pewnych uściśleń wymaga też wzmiankowane przez Browna pojęcie Szechiny. Nie jest ona bynajmniej małżonką Jahwe, ale Mądrością Bożą — w wizjach chrześcijańskich gnostyków odpowiada jej, istotny dla powieści, motyw Sophii, w wyniku upadku której narodził się właśnie niższy, zły Bóg, Demiurg. Ale rozumiem, że wymagała tego powieściowa intryga, a także po części przyświecająca jej idea.
Zasadniczą ideą, którą wyraża intryga powieści Browna, jest idea zatraconej świętości żeńskiej (sakralności kobiecej). Brown postępuje tu za niektórymi obiegowymi koncepcjami feminizmu. Sprzyja zwłaszcza ważnemu w pewnych nurtach feminizmu kultowi Marii Magdaleny, czemuś, co nazwać by można kulturą magdaleńską. Ale „poprawnościowe politycznie” dowartościowywanie takiego feministycznego motywu ma pewne skutki ideologiczne — prowadzi do oskarżenia wyłącznie katolickiego chrześcijaństwa o zniszczenie pierwotnej, matriarchalnej religii Sródziemnomorza, o wyparcie w mroki podświadomości i w labirynty kultur oraz tajemnych wiar archaicznego kultu Wielkiej Bogini, pani płodności i śmierci. Tymczasem zarówno choćby znana autorowi Biała Bogini Gravesa, jak i przede wszystkim — fundamentalne studia włoskiego historyka religii, Pestalozzy, pokazują, że był to proces bardziej rozległy, bardziej złożony i dramatyczny. Kult Wielkiej Bogini, żyjącej w tylu rozmaitych wcieleniach, które zresztą przypomina autor, był bowiem przez religię patriarchalną, męską, zniekształcany stopniowo przez tysiące lat, poczynając od czasów głęboko przedchrześcijańskich, głęboko pogańskich. Kościół tu raczej zwieńczył dzieło, niźli go dokonał.
Wreszcie — na koniec — jedna sprawa. Brown porusza się w obrębie anglosaskiej (i w ogóle zachodniej) tradycji ezoterycznej (tajemnej, okultystycznej). Tradycji bardzo żywotnej, szeroko rozgałęzionej, bogatej w doświadczenia i pojęcia. W Polsce podobnego zjawiska do niedawna nie doświadczaliśmy, polski ezoteryzm — jeśli już — biegł bardzo wąską ścieżką. Dlatego też tłumaczenie powieści musiało trafiać na rozmaite bariery terminologiczne. Przykładem może być chociażby pojęcie „pentagram” — w oryginale przywołuje się termin „pentakl”, służący w środowiskach okultystycznych określeniu właśnie pentagramu, w kulturze potocznej kojarzonemu naiwnie z satanizmem. Dobrze zresztą, trzeba to wyraźnie powiedzieć, że Brown rozprawia się z tym obiegowym, fałszywym i diabolicznym rozumieniem owego złożonego i bogatego w znaczenia symbolu.
Zbigniew Mikołejko