Reynevan
de Tréville
- Dołączył
- 30.10.2004
- Posty
- 1999
Wielki Pojedynek
Ziemia wydała z wnętrza okropny jęk. Nagle na jej powierzchni pojawiły się pęknięcia, które z każdą sekundą przybierały coraz większych rozmiarów. Z otworów trysnęła wysoko w powietrze roztopiona magma. Wraz z nią uniosły się w górę kłęby dymu. Podłoże drżało strasznie, zdawało się, jakby planeta umierała w konwulsjach. Przerażone zwierzęta uciekały jak najdalej od tych okropieństw. Lecz oto co dziwnego, parę mil stąd panuje spokój, świeci słońce, wieje lekki wiatr, pachnie wiosennymi kwiatami, gdy tutaj chmury kłębią się nad głową, a ziemia pęka od gorąca wydobywającego się z jej wnętrza.
Linia doliny wyschniętej rzeki. Bardziej jeszcze dziwne było to miejsce od tamtych. Samym środkiem tej krainy leciała granica między światłem słonecznym i czarnym cieniem. Co dziwniejsze, na tej granicy stała jakaś zrujnowana świątynia. W niej zaś znajdywały spokój dwie, pogrążone w myślach postacie. W ich oczach widać było dziwny blask, a twarze mieli pokryte różnobarwną skórą. Każdy z nich miał przypięty do pasa długi miecz, każdy też miał na sobie wielgachną zbroję. Spoglądali cicho na posąg, znajdujący się dokładnie w środku budowli. Posąg ładu między dobrem a złem. Powietrze dziwnie drgało, powodując załamania się światła w prawej części świątyni, zaś w jej lewej stronie nie było prawie nic widać od panującego w niej mroku. Cichy pomruk tylko oddawał istnienie owej przenikającej wszystko mocy. Odbijała się ona od ścian, lub przez nie przechodziła, było to jej obojętne, byleby tylko kręcić się wokół dwóch zagadkowych postaci. Nic nie mąciło ciszy poza nią właśnie. Łagodny, ciepły powiew, wpadający od strony wschodniej, ścierał się na linii granicznej z lodowatym oddechem zachodu. Obie postacie również były oddzielone od siebie tą jakby barierą. Podobnie widniały odpowiednio ułożone symbole na samym posągu i w świątyni. Widać było, jak jej jedna cześć błyszczy się od złota, a druga pokryta jest krwią i pajęczynami. Wszystko jednak zbiegało się do środka, gdzie stał symbol ładu. Nic innego się nie wyróżniało, jak tylko on, stanowiący centrum wszechświata. Harmonia musi być zachowana – taki napis widniał na nim we wszystkich językach, jakie znał świat. Biło od liter dziwne, zielone jakby światło, dodając tego już i tak niezwykłego uroku budynkowi. W podłodze otaczającej figurę widniały dwa otwory. Zawsze były one bardzo zagadkowe, często ludzie pytali się o nie, lecz nikt nie znał odpowiedzi na nurtujące ich „Do czego to służyło?”. Budowla była bardzo stara, nikt nie pamiętał już, kiedy powstała. Niewiele też o niej samej wiedziano. Aż do tych dni, kiedy zło i dobro przestały się równoważyć i rozbiły na dwie osobne części....
Z początku nikt nie wiedział co się dzieje, jedni umierali, inni zaś unosili się lekko w powietrze, ich ubrania stawały się lśniąco białe. Wszystko przypominało im owe stare baśnie, w których dziadkowie opowiadali o dniach, w których nastąpi „Koniec Rzeczy”. To było jakieś dziwne, gdyż jak się wkrótce okazało cała ziemia rozdzieliła się jakby na dwie części, jedna pokryta mrokiem, nad którą wiały wichry śmierci, a po której stąpały wyjące z głodu rzesze trupów, a na drugiej zaś panowała niesamowita jasność, ludzie byli dobrzy, nieskazitelni. Wszystko to przyprawiało o zawrót głowy. Pomimo tych zmian każdy zachował swoją dawną świadomość i nikt nie mógł do końca pojąć, co się stało, a co najważniejsze – dlaczego?
Ci dwaj, którzy stali w świątyni z pewnością mogliby to im powiedzieć. Ale „oni”, zwykłe istoty, które otaczały świątynię, nie były w tym momencie ważne... choć z drugiej strony wszystko wtedy zasługiwało na uwagę. Teraz jednak liczyły się tylko te dziwne otwory w posadzce. W końcu po długiej chwili milczenia Hariantal de Garvain, ten, który stał po stronie jasności, skinął lekko głową. Jego towarzysz poczynił to również i obaj podeszli do posągu, każdy trzymając się swojej połowy budynku.
Prawda była taka. Zrodził ich chaos powstały na ziemi. Dokładnie nie wiadomo w jaki sposób to się stało, ale dwaj rycerze, którzy podczas „początku końca” pojedynkowali się ze sobą, stali się dziwnymi, potężnymi istotami. Nagle jakaś niewidzialna siła rozepchnęła ich tak mocno, że przelecieli kilkadziesiąt metrów każdy. Zapomnieli o walce, gdyż poczuli w sobie ogromną potęgę i wiedzę na temat wydarzeń, które ich otaczały. W końcu jednak po wielu dniach spotkali się właśnie tutaj. Czyjaś wola ich tu sprowadziła.
Tariaht von Breon stanął koło dziwnego, wyrzeźbionego w litej skale symbolu, koncentrując się raczej na oświetlanym zieloną poświatą otworze w jego pobliżu. Spojrzał na swojego towarzysza z dziwnym uśmiechem. Wydobył miecz, który był cały czerwony, jakby pokryty zakrzepłą krwią. Dawał też znikomy blask czerwieni. Podobnie uczynił Hariantal. Obaj przyłożyli bronie do otworów. Pasowały idealnie. Równocześnie też wepchnęli je do środka. Z początku nic się nie działo, lecz po chwili ziemia zaczęła lekko drgać. Ściany pękały, sypał się tynk. I nagle jakiś niski, dudniący głos się ozwał z czeluści:
- I oto nastał Koniec Rzeczy. Dwaj bogowie zatopili swe miecze w Żywej Harmonii. Teraz chaos ponownie wróci, aby rozprawić się z ludźmi. Nastąpi ostateczna walka, która zadecyduje o przyszłości świata....
Jak się zaczęło, tak się skończyło. Wtem pomnik rozpadł się na drobne kawałki, a zielona poświata przepadła. Powiał wiatr. Mury świątyni powoli zanikały, jakby wiatr porywał je ze sobą, ale to było coś innego. Po paru minutach już nic z niej nie zostało, tylko posadzka i dwa otwory, z których sterczały miecze. Wojownicy spojrzeli na siebie. Szybko wyrwali miecze i w ich umysłach pojawiły się liczne odpowiedzi na nurtujące ich pytania dotyczące usłyszanej wypowiedzi. Musieli stoczyć między sobą tą walkę. Zakończyć poprzednią, oraz rozwiązać obecną. Bóg zła i bóg dobra, któryś musi zwyciężyć, aby chaos nie zniszczył ziemi.
- Wreszcie wiemy, o co chodzi w tej grze – powiedział de Garvain.
Wokół nich zaczęli zbierać się ludzie i trupy. Każdy po swojej stronie. Nie wchodzili jednak na rozległą posadzkę. Długo panowała cisza. W końcu Tariaht spojrzał na Hariantala i skinął lekko głową. Ten zaś uczynił podobnie i obaj wznieśli klingi do góry. Po chwili ruszyli na siebie. Zaczęli wolno. Nie wiedzieli do końca, jaka moc drzemie w ich ostrzach, jak i w nich samych. Byli coraz bliżej środka. W końcu starli się ze sobą. Błysnęło, w powietrze wyleciały smugi krwi, lecz nikt nie został ranny. Obaj balansowali na granicy, siłując się między sobą w zwarciu. W końcu odepchnęli się od siebie z taką siłą, że upadli daleko od miejsca, w którym dopiero co walczyli. Znowu rozbiegli się, znowu uderzenie wywołało niezwykle silny rozprysk iskier i krwi. Tym razem wymieniali między sobą krótkie uderzenia. Wciąż nie byli pewni sytuacji. W końcu nagle von Breon przekroczył granicę, a za nim podążyła ciemność. Spychał swojego przeciwnika, lecz ten po chwili odzyskał kontrolę nad krytyczną sytuacją i wyprowadził szybką kontrę. Ludzie, którzy stali po jasności, przypatrywali się spokojnie zmaganiom ich boga, z kolej trupy wyły głośno, jakby nie zważając na nich, choć od czasu do czasu przysiadały i przypatrywały się walce. Każde cięcie przybierało na sile, każde starcie powodowało coraz silniejsze fale uderzeniowe. Wszędzie wokół tańcowała owa prastara energia, która była czymś w rodzaju arbitra pojedynku. W pewnym momencie bóg zła potknął się i upadł. Towarzyszył temu silny wstrząs. Widać było, jak z trudem zmaga się z ciężką zbroją, która, jak kotwica, przybiła go do posadzki.
- Wstań! – powiedział de Garvain.
Ten jednak nie mógł. Nagle bóg jasności schylił się i podał mu rękę.
- Walka honorowa, pamiętasz? – spytał
Kiwnął głową. Hariantal pomógł mu się podnieść, lecz po chwili odskoczyli od siebie. Ponownie rozgorzała walka. Szybkie pchnięcia, uderzenia z obrotu, wciąż spotykały się dwa ostrza wywołując wibracje w przestrzeni.
I tak trwał pojedynek bogów. Walka zdawała się być nieskończona. Żaden nie męczył się, żaden też nie mógł trafić przeciwnika. W końcu jednak gdzieś na północy rozległ się wybuch. Nad górami zachodu zajaśniała łuna pożaru.
- Chaos – szepnął Hariantal
Jego wróg również pojął, co się święci. Ich najgorszy przeciwnik, którego każdy z nich pragnął uniknąć, pojawił się już na ziemi.
- Ktoś musi zginąć – sapnął pod naporem uderzenia Tariaht – tylko w ten sposób uratujemy ten świat.
- Każdy z nas chce przeżyć, a jedyny sposób, aby pokonać tego nieprzyjaciela jest śmierć jednego z nas. Zatem – który?
I ciął poprzecznie, zaraz wyprowadzając pchnięcie w kierunku von Breona. Otaczające ich istoty pojęły co się święci. Trupy zawyły rozpaczliwie, oczy ludzi zaszkliły się od łez. Każda istota chciała przetrwać w obecnym swym stanie, ale to było niemożliwe.
- Który? – powtórzył bóg zła.
- To już nie ma znaczenia, kim my jesteśmy, ale co zrobimy – krzyknął jego przeciwnik.
Kiwnął głową. Pomimo to walczyli nadal. Każdy chciał żyć, chciał, aby ich wyznawcy nadal trwali.
- Staliśmy się bogami.. nie, to dla mnie ważniejsze jest cudze życie, niż moje własne – przemógł się wreszcie de Garvin.
Uklęknął ciężko, ściągnął z głowy ogromny hełm. Ukazały się światu jego blond włosy, zielone oczy i lekki uśmiech, który nigdy z jego ust nie schodził. Teraz przypominał raczej krzywą karykaturę owego uśmiechu, ale już mu nie zależało.
- Kończ, życie ginie, trzeba je ratować – szepnął, lecz jego głos był słyszalny pomimo odległych wybuchów, które zbliżały się w zastraszającym tempie.
Tariaht uniusł broń, przyłożył ją do gardła Hariantala.
- Zaiste, jesteś wcieleniem dobra – powiedział i się ukłonił.
Szybko pchnął klingę do przodu. Wszystko wokół zawirowało, zlało się w jedno, razem z nim samym. Po chwili wszystko wróciło do normy. Leżał na ziemi wśród dziwnych kształtów. Poczół na twarzy krew. Pomacał ręką po głowie i okazało się, że jest ranny. Podniósł się. Dolina nigdy nie wyglądała tak, jak dzisiaj. Zasłana trupami żołnierzy. Wokół niego leżały trupy. Miał na sobie podobną do nich zbroję. I rzeczywistość wróciła. Pojedynek.. nagły wybuch.. zdrada... i walka na śmierć i życie. Ktoś zadał mu cios w głowę.. lecz jeszcze zdołał pokonać dowódcę wojsk wroga. Pomimo to... bitwa zabrała ze sobą setki tysięcy młodych wojowników....
Rey
PS: To nie ma związku z Gothicem, ani z jego bogami (Innos, Beliar)
Ziemia wydała z wnętrza okropny jęk. Nagle na jej powierzchni pojawiły się pęknięcia, które z każdą sekundą przybierały coraz większych rozmiarów. Z otworów trysnęła wysoko w powietrze roztopiona magma. Wraz z nią uniosły się w górę kłęby dymu. Podłoże drżało strasznie, zdawało się, jakby planeta umierała w konwulsjach. Przerażone zwierzęta uciekały jak najdalej od tych okropieństw. Lecz oto co dziwnego, parę mil stąd panuje spokój, świeci słońce, wieje lekki wiatr, pachnie wiosennymi kwiatami, gdy tutaj chmury kłębią się nad głową, a ziemia pęka od gorąca wydobywającego się z jej wnętrza.
Linia doliny wyschniętej rzeki. Bardziej jeszcze dziwne było to miejsce od tamtych. Samym środkiem tej krainy leciała granica między światłem słonecznym i czarnym cieniem. Co dziwniejsze, na tej granicy stała jakaś zrujnowana świątynia. W niej zaś znajdywały spokój dwie, pogrążone w myślach postacie. W ich oczach widać było dziwny blask, a twarze mieli pokryte różnobarwną skórą. Każdy z nich miał przypięty do pasa długi miecz, każdy też miał na sobie wielgachną zbroję. Spoglądali cicho na posąg, znajdujący się dokładnie w środku budowli. Posąg ładu między dobrem a złem. Powietrze dziwnie drgało, powodując załamania się światła w prawej części świątyni, zaś w jej lewej stronie nie było prawie nic widać od panującego w niej mroku. Cichy pomruk tylko oddawał istnienie owej przenikającej wszystko mocy. Odbijała się ona od ścian, lub przez nie przechodziła, było to jej obojętne, byleby tylko kręcić się wokół dwóch zagadkowych postaci. Nic nie mąciło ciszy poza nią właśnie. Łagodny, ciepły powiew, wpadający od strony wschodniej, ścierał się na linii granicznej z lodowatym oddechem zachodu. Obie postacie również były oddzielone od siebie tą jakby barierą. Podobnie widniały odpowiednio ułożone symbole na samym posągu i w świątyni. Widać było, jak jej jedna cześć błyszczy się od złota, a druga pokryta jest krwią i pajęczynami. Wszystko jednak zbiegało się do środka, gdzie stał symbol ładu. Nic innego się nie wyróżniało, jak tylko on, stanowiący centrum wszechświata. Harmonia musi być zachowana – taki napis widniał na nim we wszystkich językach, jakie znał świat. Biło od liter dziwne, zielone jakby światło, dodając tego już i tak niezwykłego uroku budynkowi. W podłodze otaczającej figurę widniały dwa otwory. Zawsze były one bardzo zagadkowe, często ludzie pytali się o nie, lecz nikt nie znał odpowiedzi na nurtujące ich „Do czego to służyło?”. Budowla była bardzo stara, nikt nie pamiętał już, kiedy powstała. Niewiele też o niej samej wiedziano. Aż do tych dni, kiedy zło i dobro przestały się równoważyć i rozbiły na dwie osobne części....
Z początku nikt nie wiedział co się dzieje, jedni umierali, inni zaś unosili się lekko w powietrze, ich ubrania stawały się lśniąco białe. Wszystko przypominało im owe stare baśnie, w których dziadkowie opowiadali o dniach, w których nastąpi „Koniec Rzeczy”. To było jakieś dziwne, gdyż jak się wkrótce okazało cała ziemia rozdzieliła się jakby na dwie części, jedna pokryta mrokiem, nad którą wiały wichry śmierci, a po której stąpały wyjące z głodu rzesze trupów, a na drugiej zaś panowała niesamowita jasność, ludzie byli dobrzy, nieskazitelni. Wszystko to przyprawiało o zawrót głowy. Pomimo tych zmian każdy zachował swoją dawną świadomość i nikt nie mógł do końca pojąć, co się stało, a co najważniejsze – dlaczego?
Ci dwaj, którzy stali w świątyni z pewnością mogliby to im powiedzieć. Ale „oni”, zwykłe istoty, które otaczały świątynię, nie były w tym momencie ważne... choć z drugiej strony wszystko wtedy zasługiwało na uwagę. Teraz jednak liczyły się tylko te dziwne otwory w posadzce. W końcu po długiej chwili milczenia Hariantal de Garvain, ten, który stał po stronie jasności, skinął lekko głową. Jego towarzysz poczynił to również i obaj podeszli do posągu, każdy trzymając się swojej połowy budynku.
Prawda była taka. Zrodził ich chaos powstały na ziemi. Dokładnie nie wiadomo w jaki sposób to się stało, ale dwaj rycerze, którzy podczas „początku końca” pojedynkowali się ze sobą, stali się dziwnymi, potężnymi istotami. Nagle jakaś niewidzialna siła rozepchnęła ich tak mocno, że przelecieli kilkadziesiąt metrów każdy. Zapomnieli o walce, gdyż poczuli w sobie ogromną potęgę i wiedzę na temat wydarzeń, które ich otaczały. W końcu jednak po wielu dniach spotkali się właśnie tutaj. Czyjaś wola ich tu sprowadziła.
Tariaht von Breon stanął koło dziwnego, wyrzeźbionego w litej skale symbolu, koncentrując się raczej na oświetlanym zieloną poświatą otworze w jego pobliżu. Spojrzał na swojego towarzysza z dziwnym uśmiechem. Wydobył miecz, który był cały czerwony, jakby pokryty zakrzepłą krwią. Dawał też znikomy blask czerwieni. Podobnie uczynił Hariantal. Obaj przyłożyli bronie do otworów. Pasowały idealnie. Równocześnie też wepchnęli je do środka. Z początku nic się nie działo, lecz po chwili ziemia zaczęła lekko drgać. Ściany pękały, sypał się tynk. I nagle jakiś niski, dudniący głos się ozwał z czeluści:
- I oto nastał Koniec Rzeczy. Dwaj bogowie zatopili swe miecze w Żywej Harmonii. Teraz chaos ponownie wróci, aby rozprawić się z ludźmi. Nastąpi ostateczna walka, która zadecyduje o przyszłości świata....
Jak się zaczęło, tak się skończyło. Wtem pomnik rozpadł się na drobne kawałki, a zielona poświata przepadła. Powiał wiatr. Mury świątyni powoli zanikały, jakby wiatr porywał je ze sobą, ale to było coś innego. Po paru minutach już nic z niej nie zostało, tylko posadzka i dwa otwory, z których sterczały miecze. Wojownicy spojrzeli na siebie. Szybko wyrwali miecze i w ich umysłach pojawiły się liczne odpowiedzi na nurtujące ich pytania dotyczące usłyszanej wypowiedzi. Musieli stoczyć między sobą tą walkę. Zakończyć poprzednią, oraz rozwiązać obecną. Bóg zła i bóg dobra, któryś musi zwyciężyć, aby chaos nie zniszczył ziemi.
- Wreszcie wiemy, o co chodzi w tej grze – powiedział de Garvain.
Wokół nich zaczęli zbierać się ludzie i trupy. Każdy po swojej stronie. Nie wchodzili jednak na rozległą posadzkę. Długo panowała cisza. W końcu Tariaht spojrzał na Hariantala i skinął lekko głową. Ten zaś uczynił podobnie i obaj wznieśli klingi do góry. Po chwili ruszyli na siebie. Zaczęli wolno. Nie wiedzieli do końca, jaka moc drzemie w ich ostrzach, jak i w nich samych. Byli coraz bliżej środka. W końcu starli się ze sobą. Błysnęło, w powietrze wyleciały smugi krwi, lecz nikt nie został ranny. Obaj balansowali na granicy, siłując się między sobą w zwarciu. W końcu odepchnęli się od siebie z taką siłą, że upadli daleko od miejsca, w którym dopiero co walczyli. Znowu rozbiegli się, znowu uderzenie wywołało niezwykle silny rozprysk iskier i krwi. Tym razem wymieniali między sobą krótkie uderzenia. Wciąż nie byli pewni sytuacji. W końcu nagle von Breon przekroczył granicę, a za nim podążyła ciemność. Spychał swojego przeciwnika, lecz ten po chwili odzyskał kontrolę nad krytyczną sytuacją i wyprowadził szybką kontrę. Ludzie, którzy stali po jasności, przypatrywali się spokojnie zmaganiom ich boga, z kolej trupy wyły głośno, jakby nie zważając na nich, choć od czasu do czasu przysiadały i przypatrywały się walce. Każde cięcie przybierało na sile, każde starcie powodowało coraz silniejsze fale uderzeniowe. Wszędzie wokół tańcowała owa prastara energia, która była czymś w rodzaju arbitra pojedynku. W pewnym momencie bóg zła potknął się i upadł. Towarzyszył temu silny wstrząs. Widać było, jak z trudem zmaga się z ciężką zbroją, która, jak kotwica, przybiła go do posadzki.
- Wstań! – powiedział de Garvain.
Ten jednak nie mógł. Nagle bóg jasności schylił się i podał mu rękę.
- Walka honorowa, pamiętasz? – spytał
Kiwnął głową. Hariantal pomógł mu się podnieść, lecz po chwili odskoczyli od siebie. Ponownie rozgorzała walka. Szybkie pchnięcia, uderzenia z obrotu, wciąż spotykały się dwa ostrza wywołując wibracje w przestrzeni.
I tak trwał pojedynek bogów. Walka zdawała się być nieskończona. Żaden nie męczył się, żaden też nie mógł trafić przeciwnika. W końcu jednak gdzieś na północy rozległ się wybuch. Nad górami zachodu zajaśniała łuna pożaru.
- Chaos – szepnął Hariantal
Jego wróg również pojął, co się święci. Ich najgorszy przeciwnik, którego każdy z nich pragnął uniknąć, pojawił się już na ziemi.
- Ktoś musi zginąć – sapnął pod naporem uderzenia Tariaht – tylko w ten sposób uratujemy ten świat.
- Każdy z nas chce przeżyć, a jedyny sposób, aby pokonać tego nieprzyjaciela jest śmierć jednego z nas. Zatem – który?
I ciął poprzecznie, zaraz wyprowadzając pchnięcie w kierunku von Breona. Otaczające ich istoty pojęły co się święci. Trupy zawyły rozpaczliwie, oczy ludzi zaszkliły się od łez. Każda istota chciała przetrwać w obecnym swym stanie, ale to było niemożliwe.
- Który? – powtórzył bóg zła.
- To już nie ma znaczenia, kim my jesteśmy, ale co zrobimy – krzyknął jego przeciwnik.
Kiwnął głową. Pomimo to walczyli nadal. Każdy chciał żyć, chciał, aby ich wyznawcy nadal trwali.
- Staliśmy się bogami.. nie, to dla mnie ważniejsze jest cudze życie, niż moje własne – przemógł się wreszcie de Garvin.
Uklęknął ciężko, ściągnął z głowy ogromny hełm. Ukazały się światu jego blond włosy, zielone oczy i lekki uśmiech, który nigdy z jego ust nie schodził. Teraz przypominał raczej krzywą karykaturę owego uśmiechu, ale już mu nie zależało.
- Kończ, życie ginie, trzeba je ratować – szepnął, lecz jego głos był słyszalny pomimo odległych wybuchów, które zbliżały się w zastraszającym tempie.
Tariaht uniusł broń, przyłożył ją do gardła Hariantala.
- Zaiste, jesteś wcieleniem dobra – powiedział i się ukłonił.
Szybko pchnął klingę do przodu. Wszystko wokół zawirowało, zlało się w jedno, razem z nim samym. Po chwili wszystko wróciło do normy. Leżał na ziemi wśród dziwnych kształtów. Poczół na twarzy krew. Pomacał ręką po głowie i okazało się, że jest ranny. Podniósł się. Dolina nigdy nie wyglądała tak, jak dzisiaj. Zasłana trupami żołnierzy. Wokół niego leżały trupy. Miał na sobie podobną do nich zbroję. I rzeczywistość wróciła. Pojedynek.. nagły wybuch.. zdrada... i walka na śmierć i życie. Ktoś zadał mu cios w głowę.. lecz jeszcze zdołał pokonać dowódcę wojsk wroga. Pomimo to... bitwa zabrała ze sobą setki tysięcy młodych wojowników....
Rey
PS: To nie ma związku z Gothicem, ani z jego bogami (Innos, Beliar)