Może się powtarzam.
Nie wiem. Może nie chcę już wiedzieć.
Codziennie budzę się z tym samym posmakiem w ustach. Może lepiej przestać myć zęby? Może poranny, nieświeży oddech wymaże mi z pamięci ten smak. I ten zapach. Wiesz... czułem cię zapachem. Wtedy wiedziałem co to za smak. Teraz, w chłodzie poranka, pozostaje on w moich ustach, osadzony gęstymi kroplami na moim języku. Pamiątka po snach.
Szybkie śniadanie. Mleko, płatki albo upolowana w pustce lodówki wędlina. Kiełbasa znaczy się. Czasem odnajdę i coś do niej, chrzan, musztarda... Nieważne. Byle zabiło ten cholerny smak.
Drugie śniadanie konstruuję w podobnej myśli. Szkoda, że tego nie widzisz. Śmiech, który wybuchłby w twoich ustach, zapewne odebrałby mi resztki godności, ale... i tak oddałbym wszystko, by tak się stało.
Ach, nigdy nie byłem dobrym filozofem o pustym żołądku. Czas zacząć ucztę.
Patrzę na zegar. Wiecie, taka plastikowa, naścienna tandeta. Biały, czarne wskazówki. Norma. Patrzę jak mija czas. Nie mogę go przegapić. Jeśli by tak się stało, świat mógłby się zatrzymać. Ha! Nabrałem was? Nie wiem. Ostatnio sam sobie nie wydaję się śmieszny.
Słusznie?
Potem szybko w butki i w długą na autobus.
Że to niewygodne? Cholera! A czy wygodna będzie trumna? Czy wygodne są garnitury? Czy wygodne są ławki w szkole? Później miejsce pracy. Obojętnie jakie. I trumna. Czy są, do cholery, wygodne?!
Czy zapieprzając bez oczu po suficie coś jest lepsze? Rozumiecie? Nie. Kurde. Szkoda. To był dobry żart. Ah! Napijcie się. Za moje zdrowie.
Kiedy jestem w drodze, autobus kołysze do snu moje nadzieje, moje poczucie sensu istnienia. Utwierdza mnie w mojej egzystencji, tak że dusza choćby chciała, nie ma szans na wyrwanie się z ciała.
To czasem boli, wiecie?
Później liczę przystanki.
Jeden...
Dwa...
Pięć...
Osiem...
Czasem wsiądzie ktoś, na kogo chcę popatrzeć. Częściej zerkają na mnie. Ukradkiem. Śmieją się. Rzadko. Częściej krzywią twarz i dają mi znać, że nie jestem tu mile widziany. Bo jestem... Kim, do cholery, jestem?
Robotem?
Może. Kolejny dzień mija w zapomnieniu. Nie chcę pamiętać niektórych twarzy. Następne co pamiętam, co wiem, to autobus powrotny, stukot, trzask, zgiełk, ścisk.
Znów obrzęd jedzenia.
Znów umyję zęby.
Znów wyśnię twój zapach [smak].
I znów obudzę się z nim w ustach.
Nie do zapicia.
Zabawne... Bo ty nie istniejesz.
Nie wiem. Może nie chcę już wiedzieć.
Codziennie budzę się z tym samym posmakiem w ustach. Może lepiej przestać myć zęby? Może poranny, nieświeży oddech wymaże mi z pamięci ten smak. I ten zapach. Wiesz... czułem cię zapachem. Wtedy wiedziałem co to za smak. Teraz, w chłodzie poranka, pozostaje on w moich ustach, osadzony gęstymi kroplami na moim języku. Pamiątka po snach.
Szybkie śniadanie. Mleko, płatki albo upolowana w pustce lodówki wędlina. Kiełbasa znaczy się. Czasem odnajdę i coś do niej, chrzan, musztarda... Nieważne. Byle zabiło ten cholerny smak.
Drugie śniadanie konstruuję w podobnej myśli. Szkoda, że tego nie widzisz. Śmiech, który wybuchłby w twoich ustach, zapewne odebrałby mi resztki godności, ale... i tak oddałbym wszystko, by tak się stało.
Ach, nigdy nie byłem dobrym filozofem o pustym żołądku. Czas zacząć ucztę.
Patrzę na zegar. Wiecie, taka plastikowa, naścienna tandeta. Biały, czarne wskazówki. Norma. Patrzę jak mija czas. Nie mogę go przegapić. Jeśli by tak się stało, świat mógłby się zatrzymać. Ha! Nabrałem was? Nie wiem. Ostatnio sam sobie nie wydaję się śmieszny.
Słusznie?
Potem szybko w butki i w długą na autobus.
Że to niewygodne? Cholera! A czy wygodna będzie trumna? Czy wygodne są garnitury? Czy wygodne są ławki w szkole? Później miejsce pracy. Obojętnie jakie. I trumna. Czy są, do cholery, wygodne?!
Czy zapieprzając bez oczu po suficie coś jest lepsze? Rozumiecie? Nie. Kurde. Szkoda. To był dobry żart. Ah! Napijcie się. Za moje zdrowie.
Kiedy jestem w drodze, autobus kołysze do snu moje nadzieje, moje poczucie sensu istnienia. Utwierdza mnie w mojej egzystencji, tak że dusza choćby chciała, nie ma szans na wyrwanie się z ciała.
To czasem boli, wiecie?
Później liczę przystanki.
Jeden...
Dwa...
Pięć...
Osiem...
Czasem wsiądzie ktoś, na kogo chcę popatrzeć. Częściej zerkają na mnie. Ukradkiem. Śmieją się. Rzadko. Częściej krzywią twarz i dają mi znać, że nie jestem tu mile widziany. Bo jestem... Kim, do cholery, jestem?
Robotem?
Może. Kolejny dzień mija w zapomnieniu. Nie chcę pamiętać niektórych twarzy. Następne co pamiętam, co wiem, to autobus powrotny, stukot, trzask, zgiełk, ścisk.
Znów obrzęd jedzenia.
Znów umyję zęby.
Znów wyśnię twój zapach [smak].
I znów obudzę się z nim w ustach.
Nie do zapicia.
Zabawne... Bo ty nie istniejesz.