Reynevan
de Tréville
- Dołączył
- 30.10.2004
- Posty
- 1999
Po własnej próbie z zespołem napisałem takie coś. Hmm... u nas próby są trochę bardziej kulturalne, aczkolwiek... smacznego czytania
Próba bez prądu
Dzień jak co dzień... czyli standardowy wypierd rzeczywistości, jakim traktuje nas los. Gdyby jeszcze nie ta wariatka spod szóstki, która znowu chciała nasłać na nas policję, to byłoby całkiem normalnie. Ale co tam, przynajmniej zegar odlicza swoje i nie sterczymy w miejscu.
- Podkręć się – krzyknął basista, wyciągając ostre brzmienie ze swego wiosła.
Kurwa – pomyślałem – ten syf więcej nie udźwignie. Szybko przejechałem po przyciskach i dobrnąłem do „Głośności”. Suwak poleciał do góry, a głośniki zajęczały coś na kształt akordu.
- Pasi?
-Ta...
Stara kamienica widziała już wiele. Pięciu skinów plądrujących mieszkanie na parterze, straż pożarną ściągającą kota z ulicznego drzewa, paru lumpów, śpiących pokotem pod ścianą, pochód pierwszomajowy, no i nas. Długie włosy, glany, czasami jakaś skóra. Wszyscy na czarno, z brzęczącymi od butelek siatkami. Wakacje zawsze były udane, nawet jeśli nie było nic w lodówce poza alkoholem...
Wokalista zaryczał jakiś tekst. W sumie i tak nikogo nie obchodziło, co śpiewał. Zawsze było to coś „złego”. Przynajmniej w mniemaniu sąsiadów. Grzaliśmy zazwyczaj w piwnicy – próby były zakrapiane, a tam piło się najlepiej - czasami też u mnie, na poddaszu. Najgorzej było zawsze z perkusją. Na szczęście uciułaliśmy trochę i zrzuciliśmy się na gary, które można by na stałe załadować do kamienicy. Potem potrzebne były mocne głośniki i mikser – jakoś kupiliśmy. Reszta – to każdy coś tam przynosił. Ja miałem klawisze. Stare i syfskie. Przynajmniej nasza muzyka nie wymagała od nich cudów. Gby jeszcze nie ta głośność to byłoby nieźle...
Kolejna piosenka przeszła. Uszy bolały, ale co tam. I tak śmierć nas doścignie, prędzej czy później. Perkusista chwycił za butelkę i pociągnął z niej sporo. To był znak. Sygnał do zmiany repertuaru. Opuściliśmy stanowiska, chwyciliśmy za wódę i ciągnęliśmy do oporu. Śmiech mieszał się z płaczem. Znowu rzeczywistość przybrała dziwny, rozmazany wyraz, dając odrobinę lepszy widok na to co robimy w życiu. Na codzienne umieranie.
Doładowanie trwało chyba z piętnaście minut. Znowu perkusista dał rozkaz do produkcji decybeli. Rzuciłem się na krzesło i odpaliłem sprzęt. Podobnie reszta. Gitarzysta pomiótł włosami i ruszył Metallicę. Nie skojarzyłem z początku, ale potem dotarło – Whiskey in a Jar. Chyba pierwszy kawałek, jaki składaliśmy. Wszyscy ryknęli radośnie. Zagrzmiało. Zwisająca z sufitu żarówka zakołysała się pod wpływem muzyki, jakby chciała zatańczyć. Zapewne taniec śmierci.
Wysiadł prąd. Pod sufit wzbiły się wszystkie znane nam przekleństwa. Ktoś wybiegł. Potem ktoś wbiegł, ale to nie był nikt z naszych.
- Prąd wyjebało w całym mieście
Odetchnęliśmy. Nie było powodu żeby obić komuś mordę, bo to nikt z sąsiadów. Całe miasto przecierpimy. Dwie osoby zwaliły się do nas. Najwyraźniej skoro TV przestał działać, to można było spędzić czas w „ponurym” towarzystwie. Próba zdążyła już przejść na standardowy przerywnik, a ja wciąż siedziałem przy klawiszach i coś majstrowałem. Dopiero ktoś mnie w łeb walnął i przypomniał, że elektryki nie ma. Położyłem się pod statywem. Zresztą i tak było mało miejsca. Dobijali ludzie. U nas nigdy nie brakowało alkoholu, nawet dla dodatkowych gości. Znowu płyn przepłukał usta. Znowu byłem tam, gdzie zawsze. Setki mil od mojej kamienicy, na bezkresnym lodowcu...
Próba bez prądu
Dzień jak co dzień... czyli standardowy wypierd rzeczywistości, jakim traktuje nas los. Gdyby jeszcze nie ta wariatka spod szóstki, która znowu chciała nasłać na nas policję, to byłoby całkiem normalnie. Ale co tam, przynajmniej zegar odlicza swoje i nie sterczymy w miejscu.
- Podkręć się – krzyknął basista, wyciągając ostre brzmienie ze swego wiosła.
Kurwa – pomyślałem – ten syf więcej nie udźwignie. Szybko przejechałem po przyciskach i dobrnąłem do „Głośności”. Suwak poleciał do góry, a głośniki zajęczały coś na kształt akordu.
- Pasi?
-Ta...
Stara kamienica widziała już wiele. Pięciu skinów plądrujących mieszkanie na parterze, straż pożarną ściągającą kota z ulicznego drzewa, paru lumpów, śpiących pokotem pod ścianą, pochód pierwszomajowy, no i nas. Długie włosy, glany, czasami jakaś skóra. Wszyscy na czarno, z brzęczącymi od butelek siatkami. Wakacje zawsze były udane, nawet jeśli nie było nic w lodówce poza alkoholem...
Wokalista zaryczał jakiś tekst. W sumie i tak nikogo nie obchodziło, co śpiewał. Zawsze było to coś „złego”. Przynajmniej w mniemaniu sąsiadów. Grzaliśmy zazwyczaj w piwnicy – próby były zakrapiane, a tam piło się najlepiej - czasami też u mnie, na poddaszu. Najgorzej było zawsze z perkusją. Na szczęście uciułaliśmy trochę i zrzuciliśmy się na gary, które można by na stałe załadować do kamienicy. Potem potrzebne były mocne głośniki i mikser – jakoś kupiliśmy. Reszta – to każdy coś tam przynosił. Ja miałem klawisze. Stare i syfskie. Przynajmniej nasza muzyka nie wymagała od nich cudów. Gby jeszcze nie ta głośność to byłoby nieźle...
Kolejna piosenka przeszła. Uszy bolały, ale co tam. I tak śmierć nas doścignie, prędzej czy później. Perkusista chwycił za butelkę i pociągnął z niej sporo. To był znak. Sygnał do zmiany repertuaru. Opuściliśmy stanowiska, chwyciliśmy za wódę i ciągnęliśmy do oporu. Śmiech mieszał się z płaczem. Znowu rzeczywistość przybrała dziwny, rozmazany wyraz, dając odrobinę lepszy widok na to co robimy w życiu. Na codzienne umieranie.
Doładowanie trwało chyba z piętnaście minut. Znowu perkusista dał rozkaz do produkcji decybeli. Rzuciłem się na krzesło i odpaliłem sprzęt. Podobnie reszta. Gitarzysta pomiótł włosami i ruszył Metallicę. Nie skojarzyłem z początku, ale potem dotarło – Whiskey in a Jar. Chyba pierwszy kawałek, jaki składaliśmy. Wszyscy ryknęli radośnie. Zagrzmiało. Zwisająca z sufitu żarówka zakołysała się pod wpływem muzyki, jakby chciała zatańczyć. Zapewne taniec śmierci.
Wysiadł prąd. Pod sufit wzbiły się wszystkie znane nam przekleństwa. Ktoś wybiegł. Potem ktoś wbiegł, ale to nie był nikt z naszych.
- Prąd wyjebało w całym mieście
Odetchnęliśmy. Nie było powodu żeby obić komuś mordę, bo to nikt z sąsiadów. Całe miasto przecierpimy. Dwie osoby zwaliły się do nas. Najwyraźniej skoro TV przestał działać, to można było spędzić czas w „ponurym” towarzystwie. Próba zdążyła już przejść na standardowy przerywnik, a ja wciąż siedziałem przy klawiszach i coś majstrowałem. Dopiero ktoś mnie w łeb walnął i przypomniał, że elektryki nie ma. Położyłem się pod statywem. Zresztą i tak było mało miejsca. Dobijali ludzie. U nas nigdy nie brakowało alkoholu, nawet dla dodatkowych gości. Znowu płyn przepłukał usta. Znowu byłem tam, gdzie zawsze. Setki mil od mojej kamienicy, na bezkresnym lodowcu...