Kolejan próba mojego powrotu, oby udana.
Wódka i oktagram.
-Hej, ho- krzyczał w niebogłosy mężczyzna lato około 20- chip, hek...piwa i stek!- jego piosenka nabierała czegoś co ludzie na wsi nazywali kajcykiem, co w mowie cywilizowanego świata można było określić mianem przechodzenia od pomruku w pijacki bełkot.
-Lej, lej i hej, hej- zawtórował mu jakiś głos- gdzie?- głos wypowiedział to słowo z udawanym żalem, ale tylko po to żeby po chwili wybuchnąć- Tu, za lasem, tu gdzie świnie pasem*- po tym mocnym akcencie dało się słyszeć potężne beknięcie prostaka, a w chwilę potem łoskot, najwyraźniej „ten co świnie pasał” spadł ze stołka.
-Co u licha- zdziwił się prowodyr całego wydarzenia, drapiąc się wymownie po nosie, co miejscowi poczytali za oznakę wzmożonego myślenia.
Skończywszy tą jakże ważną czynność osobnik wstał z krzesła i jął rozglądać się wokoło. Nie pamiętał co robił, ani gdzie się znajdował- gorzałka potrafiła zaćmić umysł każdego.
Jednak pobieżne oględziny przestrzeni w jakiej się znajdował nasunęły mu na myśl jedno, co zresztą z wielką radością wykrzyknął.
-Karczma- i sam padł pod stolik. Najwidoczniej ostatni krzyk wyczerpał zdolność jego mózgu do jakiegokolwiek działania poza spaniem. Gorzałka po raz kolejny udowodniła swoją moc.
„Zamykamy”, „Do gnoju z nim”- te i wiele innych wyrazów dochodziło do niego jak przez mgłę. Tak jak na mleku tworzy się kożuch cienki, acz mocny, tak nad jego świadomość wpłynął swoisty kożuch, który nie pozwalał mu na dojście do przytomności. Ostatnią rzeczą jaką dane było mu odczuć nim odpłynął ostatecznie był niemy już głos pacnięcia, a po chwili ciepło i smród gnoju dochodzący do jego nosa z bardzo niewielkiej odległości- nic dziwnego skoro właśnie wrzucono go w stertę tegoż naturalnego nawozu.
Świt już nastał kiedy z niemałym wysiłkiem i z jeszcze większym kacem mężczyzna wstawał. Pamięć, choć dostęp do niej utrudniały fale bólu obmywające brzegi jego świadomości, mówiła mu, że wczoraj nieco przeholował. Miał właśnie ofuknąć siebie za taką niesubordynację względem samego siebie, kiedy dotarło do niego to co najważniejsze. Od wczoraj był dorosły. Dotarło do niego to niczym piorun i taki sam jak grom odniosło skutek. Wyskoczył jak rażony prądem z kupy gnoju, która służyła mu za posłanie i nie patrząc na to, ze cały jest oblepiony, jak to pan nauczyciel w kajecie mu napisał: „Nawozem krowskim, w formie placków”. Szczęściem urodziny jego rocznice swoją miały w samym środku lata więc przynajmniej nie zmarzł. I tak oblepiony obornikiem ruszył w kierunku domu swojego rodzinnego. Kiedy swoista maseczka zaczęła odpadać wielkimi płatami z jego twarzy zorientował się, że cały jest brudny. A gdzież to młodzieńcowi, co niespełna dobę temu skończył magiczne dwadzieścia lat, było wracać do domu w takim stanie. I tu po raz kolejny uśmiechnęło się do jego skromnej i utytłanej osoby szczęście. Gospoda choć w prawie pisanym częścią wioski była, to w prawie natury, inaczej zwanym geografią, jak to się nasz młodzian w szkole nauczył. Była odosobnionym całkowicie budynkiem poza granicami wsi. Co ważniejsze w pobliżu tejże karczmy przepływała niewielka rzeczka. Czując, ze go już zaczyna trochę podszczypywać w ten szlachetny jego wiejski narząd zwany nosem, szybko udał się w kierunku rzeczonej rzeki i rozebrawszy się naprędce wskoczył nago w odświeżającą toń. Kiedy wreszcie obmył się z tego, z czego musiał, a także ze smrodu wypitego dnia poprzedniego alkoholu, wyszedł na brzeg. Widząc teraz o niebo lepiej, stwierdził, ze ubranie jego w stanie jeszcze gorszym od niego było. Nie bacząc na swą nagość, z dumą praczki zaczął szorować swoje ubranie, przepłukując je coraz to. Nie świadom wzroku pewnej dziewczyny położył się na trawie i czekał aż sam i jego ubranie wyschnie. Nie kryjąc swej męskości zasnął, a dziewczę schowane za krzakami spłoniło się rumieńcem. Nie mając jednak siły oderwać wzroku od powabnego i zakazanego dla jej młodych oczu widoku, weszła na drzewo z zamiarem przyjrzenia się dokładniej temu dziwowi. Jednak gałąź, na której siadła, a która to znajdowała się wysoko dość nad lustrem wody pękła pod jej niewielkim ciężarem. A sama podglądająca wpadła z krzykiem i pluskiem do wody. Ten głos i hałas jaki robiła dziewczyna zbudził chłopaka. Pewien, ze to co najmniej kawaleria jakiegoś generała, zerwał się na nogi. Jednak To co zobaczył nie było oddziałem koni i jeźdźców w błyszczących zbrojach. To co zobaczył wprawiło go w niezwykłą konsternację, bowiem dźwięki te wydawała dziewczyna, pluskająca w wodzie. Nie wiedząc czy go wcześniej widziała i zresztą z taką nadzieją czym prędzej założył szorty(już wyschnięte).
-A panienka tu czego szuka- zagaił do wychodzącej na brzeg.
-A tak sobie tu na gałązce przysiadłam...i...- tu urwała, a rumieniec na jej twarzy wykwitł na nowo. Wiedząc, ze oznaczać to może tylko jedno chłopak uciął.
-Ech, Erin- przypomniał sobie wreszcie jej imię- to skoro już tu jesteśmy może razem udamy się do domów?- spytał z nadzieja, mówiono, że Erin bardzo mu się podoba.
-Ach, Cirro- żachnęła się- i tak nie mamy innego wyjścia jak podróżować razem- i uśmiechnęła się słodko. To wystarczyło, aby chłopak ucieszył się niezmiernie. Gestem pokazał jej i tak już znany kierunek i ruszył obok niej. W drodze gawędzili na różne tematy. To o żniwach, to o gustach, a skończywszy na szkole.
Nagle nie wiadomo skąd nadleciał ogromny bełt, tak potężny i ciężki, że gdy tylko wbił się w czoło Erin, to jej głowa swoiście eksplodowała. Bełt tymczasem poszybował dalej i wbił się w to samo drzewo z którego spadła chwilę wcześniej. Zaskoczony i dogłębnie zszokowany Cirro stał.
Nagle nadleciał kolejny pocisk, jednak o dziwo nie wymierzony w chłopaka. Niegroźnie przeleciał obok jego nogi i po chwili wbił się w piasek. Cirro spojrzał w kierunku z którego nadleciał bełt. Nikogo tam nie było, co było dziwne bo obszar na około był pusty i porośnięty niską trawą.
Przerażony podążył w stronę leżącego na ziemi narzędzia mordu i po raz kolejny zdziwił się. Tuż, za grotem przyczepiona była kartka. Cirro wiedział, ze musi coś zrobić, nie mógł pomóc swej ukochanej, z przytłaczającą trzeźwością wiedział, ze to koniec. Szok po wypadku nie pozwolił mu racjonalnie myśleć, wiedział, ze trzeba biec do wsi, że trzeba krzyczeć. Nie zrobił tego. Sięgnął po ciężki pocisk kusznicy i rozwinął kartkę. To co było tam napisane było niemożliwe do pojęcia przez jego zamroczony umysł. Słowa układające się w zdania...:
<<Ty, tyś, który powstał z mocą. Tyś, któryś jest dziecko nasienia Aurusonów. Tyś, syn potęgi. Tyś jest skazany na śmierć, ale dopiero wtedy gdy dokonasz tego...
Iluminaci>>
Czyj syn? Zastanawiał się. Przecież ojcem jego był Teobald Surunoa, a matką Lilia Surunoa.
Kim w ogóle byli Aurusoni? To bardziej brzmiało jak nazwa jakiegoś szczepu demonów piekielnych. Ale te jak wiadomo były domeną czarodziejów i kapłanów. W ich wiosce żadnego nie było.
Zagubiony, atakowany miliardami sprzecznych sygnałów ruszył do domu. Jego zadaniem było powiadomienie o śmierci Erin. Mijając ją przystanął, a po chwili przeniósł jej, ciepłe jeszcze, ciało na bok. Jej strzaskana głowa ociekała krwią. Jej kruczoczarne włosy stanowiły nierozpoznawalną teraz masę spojoną zaprawą z posoki i zmiażdżonego mózgu. Ciepło z wolna uchodziło z jej ciała, jej delikatne piersi bledły tak jak i reszta ciała. Wargi posiniały. Łzy popłynęły same, nie próbował nawet ich powstrzymywać. Kilka kropli padło wprost na jej oczy, po chwili wypłynęły ponownie, tworząc na zakrwawionej skórze jasne ścieżki. Erin płakała jego łzami. Dotknął jej po raz ostatni, zamknął powieki i z determinacją popędził do wioski. Wszyscy spali, a było przecież dopiero południe, na udeptanych drogach powinny ganiać kury. Za nimi gospodarze. Wieś była pogrążona w letargu. Te same, kwoki, które powinny teraz były biegać nawet nie upominały się o wypuszczenie z kurników. Z obór nie dochodziło muczenie krów, czekających na poranne dojenie. Nic, pustka i cisza. Cirro rozejrzał się po wsi i po raz pierwszy zdał sobie sprawę, jak brzydką jest ona osadą. W centrum znajdował się plac, służący raz to za targowisko, kiedy indziej za miejsce przemówień sołtysa. Plac ten był niczym więcej tylko udeptanym i niezabudowanym kawałem ziemi. Wokół pobudowane były domy, wszystkie wzdłuż uliczek, które koncentrycznie odchodziły od placu. Nauczyciel w szkole wiejskiej nie raz i nie dwa mówił, że wieś ich zbudowana jest na planie koła od wozu. Piasta w środku i szprychy odchodzące od niej. Najbliżej placu znajdowały się najważniejsze budynki, takie jak skład młynarza, rzeźnik i szkoła wiejska. Po drugiej stronie, na wprost chłopaka stała kancelaria inspektoralna, w której to miał zwyczaj przyjmować sołtys. Obok znajdował się dom dekarza i kuźnia. Po drugiej zaś stronie budynku kancelarii znajdował się sklep garncarza i kilka innych budynków różnorakich rzemieślników. Cirro przebiegł przez plac, minął kancelarię i pomknął miedzy domami. Wszędzie to samo, szare mury z kamienia, albo czerwonobrunatne ściany z tutejszej cegły. Wszędzie monotonne budownictwo. Kiedy minęło się centrum wsi, które mogło imitować małe miasto, wychodziło się na wolną przestrzeń. Tu co kawałek stały chaty rolnicze, każda z oborą i pastwiskiem przy niej. Dalej złociło się morze pszenicy i żyta. Falowało spokojnie, jak wtedy kiedy to nad wielką wodą powiewa odświeżająca bryza. Chłopak popędził wąską ścieżką, okoloną wysoką trawą. Przeskoczył mały rowek, w którym płynęła woda nawadniająca pola. Skręcił za wierzbinę i wpadł na rodzinne podwórze. Tu tak jak i w całej wsi panowała wszechogarniająca cisza. Cisza tak, przejmująca, że aż nie do zniesienia zdawała się młodemu mężczyźnie. Wpadł do domu, to co tam zastał wcale go nie uspokoiło. Wszystko stało w jak najlepszym porządku. Sień, w niej buty domowników. Dalej chłodny korytarz z szafą. Tu tez spokój. Wszedł do pokoju w którym mieli zwyczaj sypiać jego rodzice. Tu też było cicho. Nieodparte przeczucie kazało zerknąć mu za parawan, gdzie znajdowało się łóżko rodziców. Spodziewał się ujrzeć zasłane łoże, białą pościel. I tak było tylko, że na pościeli ktoś wymalował ogromny oktagram- ośmiokątną gwiazdę. Znak był krwiście czerwony, tak w przenośni jak i w praktyce. Przy łóżku leżeli rodzice chłopaka, obydwoje mieli rozprute boki, z których wyciekała krew. Chłopak wrzasnął tak pierwotnie, że lampa oliwna zatrzęsła się na brzegu szafeczki i spadła. Oliwa wyciekała, ogień zaczął się rozpełzać po podłodze. Cirro nie widział tego, jedyne co mógł zarejestrować to jego kochani rodzice. Nieżywi, zabici. A co najgorsze zabici prawdopodobnie z jego powodu. Padł na kolana, potem na twarz, na chwile jeszcze podniósł głowę bo coś kapało mu na szyję. Spojrzał na sufit, zobaczył napis: Iluminaci, który spływał krwią rodziców. Zemdlał. Ogień płonął....
Wódka i oktagram.
-Hej, ho- krzyczał w niebogłosy mężczyzna lato około 20- chip, hek...piwa i stek!- jego piosenka nabierała czegoś co ludzie na wsi nazywali kajcykiem, co w mowie cywilizowanego świata można było określić mianem przechodzenia od pomruku w pijacki bełkot.
-Lej, lej i hej, hej- zawtórował mu jakiś głos- gdzie?- głos wypowiedział to słowo z udawanym żalem, ale tylko po to żeby po chwili wybuchnąć- Tu, za lasem, tu gdzie świnie pasem*- po tym mocnym akcencie dało się słyszeć potężne beknięcie prostaka, a w chwilę potem łoskot, najwyraźniej „ten co świnie pasał” spadł ze stołka.
-Co u licha- zdziwił się prowodyr całego wydarzenia, drapiąc się wymownie po nosie, co miejscowi poczytali za oznakę wzmożonego myślenia.
Skończywszy tą jakże ważną czynność osobnik wstał z krzesła i jął rozglądać się wokoło. Nie pamiętał co robił, ani gdzie się znajdował- gorzałka potrafiła zaćmić umysł każdego.
Jednak pobieżne oględziny przestrzeni w jakiej się znajdował nasunęły mu na myśl jedno, co zresztą z wielką radością wykrzyknął.
-Karczma- i sam padł pod stolik. Najwidoczniej ostatni krzyk wyczerpał zdolność jego mózgu do jakiegokolwiek działania poza spaniem. Gorzałka po raz kolejny udowodniła swoją moc.
„Zamykamy”, „Do gnoju z nim”- te i wiele innych wyrazów dochodziło do niego jak przez mgłę. Tak jak na mleku tworzy się kożuch cienki, acz mocny, tak nad jego świadomość wpłynął swoisty kożuch, który nie pozwalał mu na dojście do przytomności. Ostatnią rzeczą jaką dane było mu odczuć nim odpłynął ostatecznie był niemy już głos pacnięcia, a po chwili ciepło i smród gnoju dochodzący do jego nosa z bardzo niewielkiej odległości- nic dziwnego skoro właśnie wrzucono go w stertę tegoż naturalnego nawozu.
Świt już nastał kiedy z niemałym wysiłkiem i z jeszcze większym kacem mężczyzna wstawał. Pamięć, choć dostęp do niej utrudniały fale bólu obmywające brzegi jego świadomości, mówiła mu, że wczoraj nieco przeholował. Miał właśnie ofuknąć siebie za taką niesubordynację względem samego siebie, kiedy dotarło do niego to co najważniejsze. Od wczoraj był dorosły. Dotarło do niego to niczym piorun i taki sam jak grom odniosło skutek. Wyskoczył jak rażony prądem z kupy gnoju, która służyła mu za posłanie i nie patrząc na to, ze cały jest oblepiony, jak to pan nauczyciel w kajecie mu napisał: „Nawozem krowskim, w formie placków”. Szczęściem urodziny jego rocznice swoją miały w samym środku lata więc przynajmniej nie zmarzł. I tak oblepiony obornikiem ruszył w kierunku domu swojego rodzinnego. Kiedy swoista maseczka zaczęła odpadać wielkimi płatami z jego twarzy zorientował się, że cały jest brudny. A gdzież to młodzieńcowi, co niespełna dobę temu skończył magiczne dwadzieścia lat, było wracać do domu w takim stanie. I tu po raz kolejny uśmiechnęło się do jego skromnej i utytłanej osoby szczęście. Gospoda choć w prawie pisanym częścią wioski była, to w prawie natury, inaczej zwanym geografią, jak to się nasz młodzian w szkole nauczył. Była odosobnionym całkowicie budynkiem poza granicami wsi. Co ważniejsze w pobliżu tejże karczmy przepływała niewielka rzeczka. Czując, ze go już zaczyna trochę podszczypywać w ten szlachetny jego wiejski narząd zwany nosem, szybko udał się w kierunku rzeczonej rzeki i rozebrawszy się naprędce wskoczył nago w odświeżającą toń. Kiedy wreszcie obmył się z tego, z czego musiał, a także ze smrodu wypitego dnia poprzedniego alkoholu, wyszedł na brzeg. Widząc teraz o niebo lepiej, stwierdził, ze ubranie jego w stanie jeszcze gorszym od niego było. Nie bacząc na swą nagość, z dumą praczki zaczął szorować swoje ubranie, przepłukując je coraz to. Nie świadom wzroku pewnej dziewczyny położył się na trawie i czekał aż sam i jego ubranie wyschnie. Nie kryjąc swej męskości zasnął, a dziewczę schowane za krzakami spłoniło się rumieńcem. Nie mając jednak siły oderwać wzroku od powabnego i zakazanego dla jej młodych oczu widoku, weszła na drzewo z zamiarem przyjrzenia się dokładniej temu dziwowi. Jednak gałąź, na której siadła, a która to znajdowała się wysoko dość nad lustrem wody pękła pod jej niewielkim ciężarem. A sama podglądająca wpadła z krzykiem i pluskiem do wody. Ten głos i hałas jaki robiła dziewczyna zbudził chłopaka. Pewien, ze to co najmniej kawaleria jakiegoś generała, zerwał się na nogi. Jednak To co zobaczył nie było oddziałem koni i jeźdźców w błyszczących zbrojach. To co zobaczył wprawiło go w niezwykłą konsternację, bowiem dźwięki te wydawała dziewczyna, pluskająca w wodzie. Nie wiedząc czy go wcześniej widziała i zresztą z taką nadzieją czym prędzej założył szorty(już wyschnięte).
-A panienka tu czego szuka- zagaił do wychodzącej na brzeg.
-A tak sobie tu na gałązce przysiadłam...i...- tu urwała, a rumieniec na jej twarzy wykwitł na nowo. Wiedząc, ze oznaczać to może tylko jedno chłopak uciął.
-Ech, Erin- przypomniał sobie wreszcie jej imię- to skoro już tu jesteśmy może razem udamy się do domów?- spytał z nadzieja, mówiono, że Erin bardzo mu się podoba.
-Ach, Cirro- żachnęła się- i tak nie mamy innego wyjścia jak podróżować razem- i uśmiechnęła się słodko. To wystarczyło, aby chłopak ucieszył się niezmiernie. Gestem pokazał jej i tak już znany kierunek i ruszył obok niej. W drodze gawędzili na różne tematy. To o żniwach, to o gustach, a skończywszy na szkole.
Nagle nie wiadomo skąd nadleciał ogromny bełt, tak potężny i ciężki, że gdy tylko wbił się w czoło Erin, to jej głowa swoiście eksplodowała. Bełt tymczasem poszybował dalej i wbił się w to samo drzewo z którego spadła chwilę wcześniej. Zaskoczony i dogłębnie zszokowany Cirro stał.
Nagle nadleciał kolejny pocisk, jednak o dziwo nie wymierzony w chłopaka. Niegroźnie przeleciał obok jego nogi i po chwili wbił się w piasek. Cirro spojrzał w kierunku z którego nadleciał bełt. Nikogo tam nie było, co było dziwne bo obszar na około był pusty i porośnięty niską trawą.
Przerażony podążył w stronę leżącego na ziemi narzędzia mordu i po raz kolejny zdziwił się. Tuż, za grotem przyczepiona była kartka. Cirro wiedział, ze musi coś zrobić, nie mógł pomóc swej ukochanej, z przytłaczającą trzeźwością wiedział, ze to koniec. Szok po wypadku nie pozwolił mu racjonalnie myśleć, wiedział, ze trzeba biec do wsi, że trzeba krzyczeć. Nie zrobił tego. Sięgnął po ciężki pocisk kusznicy i rozwinął kartkę. To co było tam napisane było niemożliwe do pojęcia przez jego zamroczony umysł. Słowa układające się w zdania...:
<<Ty, tyś, który powstał z mocą. Tyś, któryś jest dziecko nasienia Aurusonów. Tyś, syn potęgi. Tyś jest skazany na śmierć, ale dopiero wtedy gdy dokonasz tego...
Iluminaci>>
Czyj syn? Zastanawiał się. Przecież ojcem jego był Teobald Surunoa, a matką Lilia Surunoa.
Kim w ogóle byli Aurusoni? To bardziej brzmiało jak nazwa jakiegoś szczepu demonów piekielnych. Ale te jak wiadomo były domeną czarodziejów i kapłanów. W ich wiosce żadnego nie było.
Zagubiony, atakowany miliardami sprzecznych sygnałów ruszył do domu. Jego zadaniem było powiadomienie o śmierci Erin. Mijając ją przystanął, a po chwili przeniósł jej, ciepłe jeszcze, ciało na bok. Jej strzaskana głowa ociekała krwią. Jej kruczoczarne włosy stanowiły nierozpoznawalną teraz masę spojoną zaprawą z posoki i zmiażdżonego mózgu. Ciepło z wolna uchodziło z jej ciała, jej delikatne piersi bledły tak jak i reszta ciała. Wargi posiniały. Łzy popłynęły same, nie próbował nawet ich powstrzymywać. Kilka kropli padło wprost na jej oczy, po chwili wypłynęły ponownie, tworząc na zakrwawionej skórze jasne ścieżki. Erin płakała jego łzami. Dotknął jej po raz ostatni, zamknął powieki i z determinacją popędził do wioski. Wszyscy spali, a było przecież dopiero południe, na udeptanych drogach powinny ganiać kury. Za nimi gospodarze. Wieś była pogrążona w letargu. Te same, kwoki, które powinny teraz były biegać nawet nie upominały się o wypuszczenie z kurników. Z obór nie dochodziło muczenie krów, czekających na poranne dojenie. Nic, pustka i cisza. Cirro rozejrzał się po wsi i po raz pierwszy zdał sobie sprawę, jak brzydką jest ona osadą. W centrum znajdował się plac, służący raz to za targowisko, kiedy indziej za miejsce przemówień sołtysa. Plac ten był niczym więcej tylko udeptanym i niezabudowanym kawałem ziemi. Wokół pobudowane były domy, wszystkie wzdłuż uliczek, które koncentrycznie odchodziły od placu. Nauczyciel w szkole wiejskiej nie raz i nie dwa mówił, że wieś ich zbudowana jest na planie koła od wozu. Piasta w środku i szprychy odchodzące od niej. Najbliżej placu znajdowały się najważniejsze budynki, takie jak skład młynarza, rzeźnik i szkoła wiejska. Po drugiej stronie, na wprost chłopaka stała kancelaria inspektoralna, w której to miał zwyczaj przyjmować sołtys. Obok znajdował się dom dekarza i kuźnia. Po drugiej zaś stronie budynku kancelarii znajdował się sklep garncarza i kilka innych budynków różnorakich rzemieślników. Cirro przebiegł przez plac, minął kancelarię i pomknął miedzy domami. Wszędzie to samo, szare mury z kamienia, albo czerwonobrunatne ściany z tutejszej cegły. Wszędzie monotonne budownictwo. Kiedy minęło się centrum wsi, które mogło imitować małe miasto, wychodziło się na wolną przestrzeń. Tu co kawałek stały chaty rolnicze, każda z oborą i pastwiskiem przy niej. Dalej złociło się morze pszenicy i żyta. Falowało spokojnie, jak wtedy kiedy to nad wielką wodą powiewa odświeżająca bryza. Chłopak popędził wąską ścieżką, okoloną wysoką trawą. Przeskoczył mały rowek, w którym płynęła woda nawadniająca pola. Skręcił za wierzbinę i wpadł na rodzinne podwórze. Tu tak jak i w całej wsi panowała wszechogarniająca cisza. Cisza tak, przejmująca, że aż nie do zniesienia zdawała się młodemu mężczyźnie. Wpadł do domu, to co tam zastał wcale go nie uspokoiło. Wszystko stało w jak najlepszym porządku. Sień, w niej buty domowników. Dalej chłodny korytarz z szafą. Tu tez spokój. Wszedł do pokoju w którym mieli zwyczaj sypiać jego rodzice. Tu też było cicho. Nieodparte przeczucie kazało zerknąć mu za parawan, gdzie znajdowało się łóżko rodziców. Spodziewał się ujrzeć zasłane łoże, białą pościel. I tak było tylko, że na pościeli ktoś wymalował ogromny oktagram- ośmiokątną gwiazdę. Znak był krwiście czerwony, tak w przenośni jak i w praktyce. Przy łóżku leżeli rodzice chłopaka, obydwoje mieli rozprute boki, z których wyciekała krew. Chłopak wrzasnął tak pierwotnie, że lampa oliwna zatrzęsła się na brzegu szafeczki i spadła. Oliwa wyciekała, ogień zaczął się rozpełzać po podłodze. Cirro nie widział tego, jedyne co mógł zarejestrować to jego kochani rodzice. Nieżywi, zabici. A co najgorsze zabici prawdopodobnie z jego powodu. Padł na kolana, potem na twarz, na chwile jeszcze podniósł głowę bo coś kapało mu na szyję. Spojrzał na sufit, zobaczył napis: Iluminaci, który spływał krwią rodziców. Zemdlał. Ogień płonął....