Dedykacja? Wdzięczność.
Bo nie mogę nie być wdzięczny Lewisowi Carrollowi za jego dzieła.
***
Dziecko o czole jasnym, świeżym
I oczach czarodziejsko lśniących!
Choć życie między nami leży
I czas nas dzieli szybko mknący,
Twą miłość uśmiech twój ukaże,
Gdy, miła, bajką cię obdarzę
Otworzyła oczy. Usiadła szybko na łóżku wzburzając pierzynę i wypełniając jej szelestem cały nocny pokój. Dziwne słowa obijały się jeszcze echem w jej wnętrzu. Siedziała, wspierając głowę na rękach. Włosy opadały, wijąc się i tańcząc przez chwilę, by w ciszy i ciemności pozostać w bezruchu, komponując się z nastrojem i jego nienaruszalnością.
Lustro.
Skierowała swoje duże, jasnobłękitne, lecz teraz, w ciemności, wydające się być niemalże czarnymi, oczy na szklaną taflę. Znajdował się tam pokój. Bardzo podobny do jej pokoju. Było w nim biurko... tyle, że lampka, o ile u niej stała po lewej stronie, tam tkwiła po prawej. Książki... Też się różniły. Pisane wspak, lecz w ciemności dostrzeżenie znaków stanowiło trudność, nie mówiąc już o zabawie w zgadywanie, co ktoś tam napisał. Z resztą jej lustrzana „siostra” posiadała identyczne książki.
„Podobne” – poprawiła się w myślach i podeszła bliżej. Mieszkanka zwierciadlanego pokoju zrobiła to samo. Łóżko stało po drugiej stronie ściany, odwrotnie. Ale i tak było to bardzo podobne łóżko. Podobnie wzburzona niespokojną nocą i przerwanym snem pościel, podobna, niknąca w mroku, barwa.
Kątem oka mogła dostrzec uchylone drzwi i znajdujący się za nimi korytarz. Wyglądał znajomo, ale kto wie, co znajduję się za nim... Pewnie niemalże identyczny, odwrotny pokój gościnny. Odwrotna kuchnia.
- Twój pokój jest na opak – powiedziała cicho wstrzymując chichot. – Ty też masz mój pieprzyk po drugiej stronie.
Dotknęła palcem policzka i niewielkiej plamki. Lustrzana towarzyszka zrobiła powtórzyła gest tyle, że lewą, zamiast prawej, ręką.
Powieki ciążyły jej i powoli ogarniała ją senność, z którą jednak starała się walczyć. Wyjrzała przez okno w zwierciadlanym pokoju i dostrzegła, że księżyc zajmował jeszcze górujące miejsce. Pora na sen. Ale czy warto tracić noc na takie rzeczy?
W lustrzanym korytarzu zapaliło się światło. Odruchowo odwróciła się, lecz nie zobaczyła nic.
„Na opak – pomyślała. – U niej robi się jaśniej... ciemnieję.”
Ucichł w mych uszach śmiech srebrzysty
I zaszło twarzy twojej słońce;
Już nigdy o mnie nie pomyślisz
W latach młodości nadchodzącej...
Lecz już niczego więcej nie chcę;
Dość, gdy wysłuchać bajki zechcesz.
Ten sam głos dochodził stamtąd, z wnętrza świata jej „opacznej przyjaciółki”. Spojrzała przed siebie, lecz nie dostrzegła jej. Wstrzymała oddech i dotknęła opuszkami palców gładką powierzchnię. Nie czuła żadnego oporu, żadnego chłodu. Uczucie przypominające... Niczego nieprzypominające. Delikatne, przyjemne i tajemnicze. Jedynie lekki podmuch, jakby zmiatający z niej całą codzienność, stanowiący barierę dla wszystkiego innego... Niepowołanego.
Była w „pokoju na opak”. Stała w miejscu, który wydawał się być jej pokojem, w którym robił ktoś złośliwe przemeblowanie. Wszystko takie same. Prawie.
Jej oczy padły na miejsce gdzie powinien być kiczowaty obraz. Martwa natura. Ramka była ta sama. W lichym strumieniu światła dobiegającym z korytarza, mogła dostrzec ten sam kolor drewna, podobne rysy. Ale nie było martwej natury. Nie było taniej estetyki za kilka groszy. Była ona, a raczej jej lustrzana sąsiadka. Bez przyjemnej w dotyku koszuli nocnej. Stała naga, wyzywająca. Uśmiechała się agresywnie, pewnie siebie. Wypinająca w kierunku niebios kształtne, jasne piersi, z burzą jasnych włosów, wznoszących się także ku górze, lecz oddającym pierwszeństwo bliźniaczym pięknościom.
Drzwi powoli zaczęły się otwierać. Ze skrzypieniem.
Spojrzała prędko na lustro. Po drugiej stronie, w zwykłym świecie spodziewała się dojrzeć tam swój odpowiednik. Nie myliła się. Była tam. Naśladowała jej ruchy, lecz twarz przypominała tą na fotografii, prawdopodobnie kpiącą z niej, stojącą teraz na lustrzanym gruncie.
I również była naga.
Otwarły się. Spowity cieniem kształt wszedł do środka.
Bajki zdradzonej w dniach minionych,
Która jak dzwonka dźwięk się niosła;
Wśród lata dni rozpromienionych
W jej rytmie biły nasze wiosła...
Echo jej wciąż powraca do mnie,
Choć czas zły każe: „Masz zapomnieć!”
Początkowo słowa dochodziły gdzieś z odległego planu, spoza świata, lecz ostatnie wyrazy wyszeptał wprost do jej ucha. Czuła jego ciepły oddech, czuła dłonie na swoich ramionach. Dłonie próbujące zdjąć z niej wszystko, co dzieliło ją od zupełnej nagości. Czyniące to z delikatnością łączoną ze zdecydowaniem i niecierpliwością.
- Jesteś na mnie niegotowa? – zapytał spokojnym, usypiającym głosem, zsuwając z niej koszulę, odsłaniając po kolei wszystkie te miejsca, które powinny być zakryte jeszcze przez jakiś czas, póki nie znajdzie się on... Ten jedyny... Odsłaniał jej kształty jak posąg, dzieło sztuki, które należy obejrzeć i uczcić. Tyle, że wiedziała już, że nie skończy się na podziwianiu.
Drżała lekko bojąc się odwrócić. Spojrzała w lustro. Widziała, jak jej towarzyszka zakładała koszulę i wchodzi do łóżka. Raz tylko odwróciła się i mrugnęła do niej.
- Coś się stało? – zapytał. Był bardzo blisko. – Z resztą nieważne. Zapomnimy o tym razem.
Więc mnie wysłuchaj, choć dokoła
Gorzki głos trwogi nieustannej
Do nieprzytulnych łóżek woła
Melancholijne, smutne panny!
Gdyż my, jak dzieci nieco większe,
Do łóżek nie pójdziemy jeszcze.
- Jeszcze nie – wyszeptał, całując ją, zaczynając tuż na obojczykiem, w chłodną, delikatną skórę, stopniowo schodził niżej. Dotknięcie jego ust wywoływało lekki dreszcz, gęsią skórkę, która pokrywała całe jej ciało, a on mógł to wszystko dotknąć, uznać, ocenić. Spokojnymi ruchami uspakajał ją, napięcie powoli znikało. – Zanim dotrzemy tam, przebędziemy długą drogę... Pamiętaj – jego wargi zbliżyły się do jej piersi. Drgnęła mocniej, lecz przytrzymał ją. Chwilę zabawiał się nimi, zwiedzał niczym odkrywca nowy ląd, aż zwieńczył wyprawę twardym szczytem zaznaczając swój status i znów posuwał się niże,. – im szybciej żyjesz, im szybciej chcesz coś zrobić, tym więcej czasu ci to zajmie, pamiętaj, że ten pokój, jak i cały świat...
- ...jest na opak – wyjęczała nad nim, gdyż podróż jego ust dotarła już do celu.
Teraz poczuła, że jednak chwila jest dobra, że ta osoba jest tą, którą być powinna i że sama powinna wziąć się za to, a nie stać i drżeć... Spojrzała na niego i wyciągnęła do niego ręce. Przyciągnęła go, a on dał się prowadzić jej rękom.
- Szybko? – uśmiechnął się. Nie mogła go widzieć. Czuła go na sobie. Szeroki, niemalże demonicznie uśmiech... Uśmiech kota!
Padli na dywan, którego fale kierowały się w drugą stronę niż powinny. Wskazówki cofały się w rytm każdego uniesienia i upadku. Każdego wejścia i wyjścia. Każdego wdechu i wydechu. Ciężkich oddechów, tłumionych jęków. Ruchów całego ciała.
Byli szybcy. Jego plecy, śliskie o potu, jej włosy przyklejone do twarzy. Im gwałtowniej pozwalała mu napierać na siebie, tym dłużej to trwało. Tym zegar wolniej tykał. Im szybciej pracowały uda, gdy rozkosz zaczynała mieszać się z bólem, spływając po nich i wsiąkając w dywan rytmicznymi falami, tym uderzenia skrzydeł ćmy stawały się wolniejsze. Każdy jej ruch oddawała jej delikatną grację.
Na zewnątrz wicher jak szalony
Dmie w oczy śniegiem wśród ciemności;
Wewnątrz kominka blask czerwony
I dziecko w gniazdku swej radości.
Magią słów moich cię zachwycę,
Nie będziesz zważać na śnieżycę.
Miał rację. Jego słowa zachwycały. Tkwiła magia w jego ruchach. Za każdym razem, gdy zagłębiał twarz w jej piersiach, gdy czuła pomiędzy nimi jego oddech. Za każdym razem, gdy zbliżał się do niej, gdy trzymając ją w żelaznym uścisku, wchodził i jednocześnie obdarzał gorącym, wilgotnym oddechem i kilkoma słowami i przelewał siebie do jej wnętrza na wiele sposobów. Wtedy ona popędzała go jeszcze, sama przejmowała po chwili inicjatywę. Wdrapywała się na jego szczyt i opuszczała się w rytm jego słów, które mówił wtedy przygłuszonym, lecz wciąż magicznym głosem.
- To już pora – powiedział. Leżeli obok siebie, on na boku, bawił się jej włosami. Zdawało się, że tkwili tak już długo. Nie spiesząc się, napełniając tę chwilę romantyzmem... uczuciem. Lecz im bardziej usiłowała usłyszeć jego słowa, jego zapewnienia, świstały tylko wiatrem w jej uszach. Każda chwila powolnej szczerości i zwierzeń, pędziła gwałtownie, tak, że nie mogła się nią nasycić, skosztować w wystarczającym stopniu.
Byli już na łóżku. Nie mogła rozpoznać jego słów. Wiedziała, ze musi to być język tego uczucia, ale nie mogła w pędzie ich zrozumieć. Nagle wszystko zwolniło. Był już na niej.
Zadrżała. Przepełniało ją to lękiem, lecz im bardziej się bała, tym drżenie było krótsze, im bardziej chciała przestać, tym bardziej przyspieszała, a im bardziej przyspieszała, tym trwało to dłużej...
Ból pojawił się nagle. Jęczała z rozkoszy, bólu i lęku na raz. W oczach powoli pojawiły się łzy, które piorunem opadł na ziemię, natychmiast tworząc kałużę.
A choć w opowieść tę się wplata
Jak nikły cień westchnienie małe,
Gdy żegna „dni szczęśliwe lata”
I lata przeminioną chwałę,
Ów podmuch nawałnicy ciemnej
Nie tknie bajeczki tej przyjemności.
Spojrzała w lustro.
Zacisnęła zęby i błyskawicznie odwróciła wzrok, lecz ów szybki ruch musiał trwać na tyle długo, by dostrzec dokładnie.
Stała, bez wyrazu twarzy. Wpatrywała się w lustro i rozczesywała włosy. Ubierała się. Szykowała do wyjścia. Wszystko w odpowiednim tempie, z odpowiednią uwagą.
Bolało.
Otworzyła oczy.
***
Fragmenty wiersza Lewisa Carrolla w przekładzie Macieja Słomczyńskiego
[a przynajmniej tak mi się wydaje]
Bo nie mogę nie być wdzięczny Lewisowi Carrollowi za jego dzieła.
***
Dziecko o czole jasnym, świeżym
I oczach czarodziejsko lśniących!
Choć życie między nami leży
I czas nas dzieli szybko mknący,
Twą miłość uśmiech twój ukaże,
Gdy, miła, bajką cię obdarzę
Otworzyła oczy. Usiadła szybko na łóżku wzburzając pierzynę i wypełniając jej szelestem cały nocny pokój. Dziwne słowa obijały się jeszcze echem w jej wnętrzu. Siedziała, wspierając głowę na rękach. Włosy opadały, wijąc się i tańcząc przez chwilę, by w ciszy i ciemności pozostać w bezruchu, komponując się z nastrojem i jego nienaruszalnością.
Lustro.
Skierowała swoje duże, jasnobłękitne, lecz teraz, w ciemności, wydające się być niemalże czarnymi, oczy na szklaną taflę. Znajdował się tam pokój. Bardzo podobny do jej pokoju. Było w nim biurko... tyle, że lampka, o ile u niej stała po lewej stronie, tam tkwiła po prawej. Książki... Też się różniły. Pisane wspak, lecz w ciemności dostrzeżenie znaków stanowiło trudność, nie mówiąc już o zabawie w zgadywanie, co ktoś tam napisał. Z resztą jej lustrzana „siostra” posiadała identyczne książki.
„Podobne” – poprawiła się w myślach i podeszła bliżej. Mieszkanka zwierciadlanego pokoju zrobiła to samo. Łóżko stało po drugiej stronie ściany, odwrotnie. Ale i tak było to bardzo podobne łóżko. Podobnie wzburzona niespokojną nocą i przerwanym snem pościel, podobna, niknąca w mroku, barwa.
Kątem oka mogła dostrzec uchylone drzwi i znajdujący się za nimi korytarz. Wyglądał znajomo, ale kto wie, co znajduję się za nim... Pewnie niemalże identyczny, odwrotny pokój gościnny. Odwrotna kuchnia.
- Twój pokój jest na opak – powiedziała cicho wstrzymując chichot. – Ty też masz mój pieprzyk po drugiej stronie.
Dotknęła palcem policzka i niewielkiej plamki. Lustrzana towarzyszka zrobiła powtórzyła gest tyle, że lewą, zamiast prawej, ręką.
Powieki ciążyły jej i powoli ogarniała ją senność, z którą jednak starała się walczyć. Wyjrzała przez okno w zwierciadlanym pokoju i dostrzegła, że księżyc zajmował jeszcze górujące miejsce. Pora na sen. Ale czy warto tracić noc na takie rzeczy?
W lustrzanym korytarzu zapaliło się światło. Odruchowo odwróciła się, lecz nie zobaczyła nic.
„Na opak – pomyślała. – U niej robi się jaśniej... ciemnieję.”
Ucichł w mych uszach śmiech srebrzysty
I zaszło twarzy twojej słońce;
Już nigdy o mnie nie pomyślisz
W latach młodości nadchodzącej...
Lecz już niczego więcej nie chcę;
Dość, gdy wysłuchać bajki zechcesz.
Ten sam głos dochodził stamtąd, z wnętrza świata jej „opacznej przyjaciółki”. Spojrzała przed siebie, lecz nie dostrzegła jej. Wstrzymała oddech i dotknęła opuszkami palców gładką powierzchnię. Nie czuła żadnego oporu, żadnego chłodu. Uczucie przypominające... Niczego nieprzypominające. Delikatne, przyjemne i tajemnicze. Jedynie lekki podmuch, jakby zmiatający z niej całą codzienność, stanowiący barierę dla wszystkiego innego... Niepowołanego.
Była w „pokoju na opak”. Stała w miejscu, który wydawał się być jej pokojem, w którym robił ktoś złośliwe przemeblowanie. Wszystko takie same. Prawie.
Jej oczy padły na miejsce gdzie powinien być kiczowaty obraz. Martwa natura. Ramka była ta sama. W lichym strumieniu światła dobiegającym z korytarza, mogła dostrzec ten sam kolor drewna, podobne rysy. Ale nie było martwej natury. Nie było taniej estetyki za kilka groszy. Była ona, a raczej jej lustrzana sąsiadka. Bez przyjemnej w dotyku koszuli nocnej. Stała naga, wyzywająca. Uśmiechała się agresywnie, pewnie siebie. Wypinająca w kierunku niebios kształtne, jasne piersi, z burzą jasnych włosów, wznoszących się także ku górze, lecz oddającym pierwszeństwo bliźniaczym pięknościom.
Drzwi powoli zaczęły się otwierać. Ze skrzypieniem.
Spojrzała prędko na lustro. Po drugiej stronie, w zwykłym świecie spodziewała się dojrzeć tam swój odpowiednik. Nie myliła się. Była tam. Naśladowała jej ruchy, lecz twarz przypominała tą na fotografii, prawdopodobnie kpiącą z niej, stojącą teraz na lustrzanym gruncie.
I również była naga.
Otwarły się. Spowity cieniem kształt wszedł do środka.
Bajki zdradzonej w dniach minionych,
Która jak dzwonka dźwięk się niosła;
Wśród lata dni rozpromienionych
W jej rytmie biły nasze wiosła...
Echo jej wciąż powraca do mnie,
Choć czas zły każe: „Masz zapomnieć!”
Początkowo słowa dochodziły gdzieś z odległego planu, spoza świata, lecz ostatnie wyrazy wyszeptał wprost do jej ucha. Czuła jego ciepły oddech, czuła dłonie na swoich ramionach. Dłonie próbujące zdjąć z niej wszystko, co dzieliło ją od zupełnej nagości. Czyniące to z delikatnością łączoną ze zdecydowaniem i niecierpliwością.
- Jesteś na mnie niegotowa? – zapytał spokojnym, usypiającym głosem, zsuwając z niej koszulę, odsłaniając po kolei wszystkie te miejsca, które powinny być zakryte jeszcze przez jakiś czas, póki nie znajdzie się on... Ten jedyny... Odsłaniał jej kształty jak posąg, dzieło sztuki, które należy obejrzeć i uczcić. Tyle, że wiedziała już, że nie skończy się na podziwianiu.
Drżała lekko bojąc się odwrócić. Spojrzała w lustro. Widziała, jak jej towarzyszka zakładała koszulę i wchodzi do łóżka. Raz tylko odwróciła się i mrugnęła do niej.
- Coś się stało? – zapytał. Był bardzo blisko. – Z resztą nieważne. Zapomnimy o tym razem.
Więc mnie wysłuchaj, choć dokoła
Gorzki głos trwogi nieustannej
Do nieprzytulnych łóżek woła
Melancholijne, smutne panny!
Gdyż my, jak dzieci nieco większe,
Do łóżek nie pójdziemy jeszcze.
- Jeszcze nie – wyszeptał, całując ją, zaczynając tuż na obojczykiem, w chłodną, delikatną skórę, stopniowo schodził niżej. Dotknięcie jego ust wywoływało lekki dreszcz, gęsią skórkę, która pokrywała całe jej ciało, a on mógł to wszystko dotknąć, uznać, ocenić. Spokojnymi ruchami uspakajał ją, napięcie powoli znikało. – Zanim dotrzemy tam, przebędziemy długą drogę... Pamiętaj – jego wargi zbliżyły się do jej piersi. Drgnęła mocniej, lecz przytrzymał ją. Chwilę zabawiał się nimi, zwiedzał niczym odkrywca nowy ląd, aż zwieńczył wyprawę twardym szczytem zaznaczając swój status i znów posuwał się niże,. – im szybciej żyjesz, im szybciej chcesz coś zrobić, tym więcej czasu ci to zajmie, pamiętaj, że ten pokój, jak i cały świat...
- ...jest na opak – wyjęczała nad nim, gdyż podróż jego ust dotarła już do celu.
Teraz poczuła, że jednak chwila jest dobra, że ta osoba jest tą, którą być powinna i że sama powinna wziąć się za to, a nie stać i drżeć... Spojrzała na niego i wyciągnęła do niego ręce. Przyciągnęła go, a on dał się prowadzić jej rękom.
- Szybko? – uśmiechnął się. Nie mogła go widzieć. Czuła go na sobie. Szeroki, niemalże demonicznie uśmiech... Uśmiech kota!
Padli na dywan, którego fale kierowały się w drugą stronę niż powinny. Wskazówki cofały się w rytm każdego uniesienia i upadku. Każdego wejścia i wyjścia. Każdego wdechu i wydechu. Ciężkich oddechów, tłumionych jęków. Ruchów całego ciała.
Byli szybcy. Jego plecy, śliskie o potu, jej włosy przyklejone do twarzy. Im gwałtowniej pozwalała mu napierać na siebie, tym dłużej to trwało. Tym zegar wolniej tykał. Im szybciej pracowały uda, gdy rozkosz zaczynała mieszać się z bólem, spływając po nich i wsiąkając w dywan rytmicznymi falami, tym uderzenia skrzydeł ćmy stawały się wolniejsze. Każdy jej ruch oddawała jej delikatną grację.
Na zewnątrz wicher jak szalony
Dmie w oczy śniegiem wśród ciemności;
Wewnątrz kominka blask czerwony
I dziecko w gniazdku swej radości.
Magią słów moich cię zachwycę,
Nie będziesz zważać na śnieżycę.
Miał rację. Jego słowa zachwycały. Tkwiła magia w jego ruchach. Za każdym razem, gdy zagłębiał twarz w jej piersiach, gdy czuła pomiędzy nimi jego oddech. Za każdym razem, gdy zbliżał się do niej, gdy trzymając ją w żelaznym uścisku, wchodził i jednocześnie obdarzał gorącym, wilgotnym oddechem i kilkoma słowami i przelewał siebie do jej wnętrza na wiele sposobów. Wtedy ona popędzała go jeszcze, sama przejmowała po chwili inicjatywę. Wdrapywała się na jego szczyt i opuszczała się w rytm jego słów, które mówił wtedy przygłuszonym, lecz wciąż magicznym głosem.
- To już pora – powiedział. Leżeli obok siebie, on na boku, bawił się jej włosami. Zdawało się, że tkwili tak już długo. Nie spiesząc się, napełniając tę chwilę romantyzmem... uczuciem. Lecz im bardziej usiłowała usłyszeć jego słowa, jego zapewnienia, świstały tylko wiatrem w jej uszach. Każda chwila powolnej szczerości i zwierzeń, pędziła gwałtownie, tak, że nie mogła się nią nasycić, skosztować w wystarczającym stopniu.
Byli już na łóżku. Nie mogła rozpoznać jego słów. Wiedziała, ze musi to być język tego uczucia, ale nie mogła w pędzie ich zrozumieć. Nagle wszystko zwolniło. Był już na niej.
Zadrżała. Przepełniało ją to lękiem, lecz im bardziej się bała, tym drżenie było krótsze, im bardziej chciała przestać, tym bardziej przyspieszała, a im bardziej przyspieszała, tym trwało to dłużej...
Ból pojawił się nagle. Jęczała z rozkoszy, bólu i lęku na raz. W oczach powoli pojawiły się łzy, które piorunem opadł na ziemię, natychmiast tworząc kałużę.
A choć w opowieść tę się wplata
Jak nikły cień westchnienie małe,
Gdy żegna „dni szczęśliwe lata”
I lata przeminioną chwałę,
Ów podmuch nawałnicy ciemnej
Nie tknie bajeczki tej przyjemności.
Spojrzała w lustro.
Zacisnęła zęby i błyskawicznie odwróciła wzrok, lecz ów szybki ruch musiał trwać na tyle długo, by dostrzec dokładnie.
Stała, bez wyrazu twarzy. Wpatrywała się w lustro i rozczesywała włosy. Ubierała się. Szykowała do wyjścia. Wszystko w odpowiednim tempie, z odpowiednią uwagą.
Bolało.
Otworzyła oczy.
***
Fragmenty wiersza Lewisa Carrolla w przekładzie Macieja Słomczyńskiego
[a przynajmniej tak mi się wydaje]