Opowieść O Drowie

Gregori

Member
Dołączył
22.1.2005
Posty
385
Prawie że zapomniane, krótkie opowiadanko, które pierwotnie miało być profilem w jednym z tekstowych RPG'ów. Czytajcie, krytykujcie.

Drow wbił miecz w miękką glebę niedaleko stolicy Romen-doru. Razem z paroma przyjaciółmi udał się na polowanie. I już teraz zaczynał żałować swej decyzji.
Najpierw, trzy małe ghule wychynęły z zarośli i rozszarpały Telhisa, jedynego łucznika w kompanii. Później Anerdion nadział się na magiczną pułapkę w dawnej siedzibie jakiegoś cholernego czarnoksiężnika. Na dodatek w samej opuszczonej wieży znaleźli jedynie parę szmat i kilka buteleczek ze specyfikami do leczenia demonów. Wniosek- czarnoksiężnika powaliło.
A teraz... teraz cała reszta, czyli ja, Melphis, Tarres i Orgald zgubiliśmy się w tym dziwacznym lesie, gdzie cienie są głębsze, niż powinny, a cała reszta jest strasznie wyrośnięta. No bo nie powie mi nikt, że NORMALNE drzewa rosną wysoko jak baobaby, a NORMALNE wilki są duże jak niedźwiedzie?
To wszystko przez tego gamonia, który postanowił zbudować sobie tu siedzibę, pomyślałem. Gdyby nie on, wszystko byłoby dobrze, a Anerdion przeniósłby bezpiecznie nas do domu, bo tylko on znał się na teleportacji.
Do domu...
Mój prawdziwy dom nie znajduje się tutaj. Mój dom początkowo był w Domu Essare, jednej z liczniejszych rodzin Podmroku. Tam spędziłem najdłuższy okres mojego życia, szkoląc się w walce broniami i znajdując coraz to nowsze sposoby uchronienia się przed gniewem Matki Opiekunki mojego Domu.
Lecz pewnego dnia to się zmieniło. Tego dnia do miasta dotarła pierwsza fala goblinów: wysiedleńców, rebeliantów, świrusów i innych. Tego dnia rozpoczęła się Wielka Rebelia, okres, w którym w całym Podmroku buntowały się wszystkie stworzenia posłuszne drowom: gobliny, niedźwieżuki, oddziałek minotaurów, który dowodził wszystkim, oraz, jak zwykle, kilka illithidów. Tylko przez tych oślizgłych jegomości z mackami na wierzchu Rebelia trwała tak długo.
Tylko dzięki nim udało mi się wyrwać z pół-niewoli, w której dawniej żyłem. Po ucieczce, która nastąpiła, gdy illithid Melmoth zaatakował psionicznym deszczem mój Dom, zaszyłem się w zrujnowanym domku na przedmieściach, należącym niegdyś zapewne do garbarza, gdyż wszędzie unosił się fetor garbowanych skór, a w jednym pokoju znalazłem nawet półżywego istarii, zwierzę pociągowe o błyszczącej sierści. Zakończyłem jego mękę jednym ciosem kordelasa. Prosto w grdykę.
Gdy zamieszki w mieście ucichły wymknąłem się z pierwszą karawaną kupiecką. Owa karawana nie miała szczęścia, jeśli chodzi o dobór trasy i eskorty. Parę niedźwieżuków zniewolonych telepatią i jeden, dosłownie jeden, drow, który przystał z własnej woli to o wiele za mało. Szczególnie, jeśli przechodzi się przez królestwo illithidów.
Atak był szybki. Na skale w kształcie grzyba ukazała się sylwetka w powłóczystym płaszczu do stóp, który falował pomimo braku wiatru. Postać owa unosiła się parę cali nad ziemią. Kupcy patrzyli zafascynowani, niedźwieżuki powoli odzyskiwały wolną wolę, a ja skryłem się pomiędzy grupką skał podobnych do czarownic na sabacie. No co, macie pretensje, że nie pomogłem kupcom? Sam z kilkoma niedźwieżukami nie dałbym sobie rady. Mówicie, że mogłem je pochlastać, gdy jeszcze się uwalniały z telepatycznych więzów? Wtedy bym zginął, bowiem ów illithid wyraźnie chciał mnie oszczędzić. Dał mi trochę czasu, bym rozeznał się w sytuacji, a następnie skrył w bezpiecznym miejscu. Illithid z łatwością rozwaliłby jakiekolwiek telepatyczne więzy.
Po krwawej jatce, z której największym zachowanym kawałkiem drowiego ciała był palec wskazujący, wypełzłem z mojej kryjówki. Skała podobna obliczu jednej z "wiedźm" była zbryzgana krwią, a na jej "nos" nabiła się przekrwiona gałka oczna. Ot, dowcipny akcent.
Ale dość już żartów.
Jakimś cudem wydostałem się z terenu illithidów i dotarłem do małej, zapomnianej wioski, której nawet gobliny nie chciały napadać. Tam spędziłem kolejny co do długości najdłuższy okres w moim życiu. W tym czasie pomogłem mieszkańcom wznieść palisadę wokół wsi, wyuczyłem oddziałek szermierzy, by umieli bronić siebie i mieszkańców w czasie potrzeby, oraz pomogłem w paru innych przypadkach. Na koniec, gdy odchodziłem już, w środku nocy puściłem to wszystko z dymem. Taak... teraz żałuję tego postępku, bo być może mógłbym tam wrócić. Ale co się stało, to się nie odstanie.
Gdzie to stanęło? A tak, utknęliśmy w cholernym lesie. Melphis właśnie znalazł jakiś pokrętny trop, więc być może się stąd wydostaniemy. Tarres i Orgald przygotowali oszczepy, na wypadek, gdyby komar-gigant przyszedł nas załatwić. Nie pojawił się komar-gigant, pojawiły się za to wilki. Dużo wilków. Dużo dużych wilków.
No to po nas, przebiegło mi przez myśl, gdy dobywałem mych dwóch mieczy i szykowałem do ostatniej walki. Już cisnęły mi się na usta słowa modlitwy do mego boga, gdy nagle wilki przestały warczeć na nas, spuściły ogony i z żałosnym popiskiwaniem uciekły w las. Jak jakieś dupy wołowe.
Instynktownie obróciłem się za siebie. Spytacie, czemu instynktownie? Instynkt mój nauczył mnie, że jak drapieżnik ucieka, to ma powód. Wilki miały powód. Powód był mniejszy od nich, aczkolwiek stokroć groźniejszy.
Illithid.
Ostatni raz widziałem te potwory podczas mej wędrówki. Widywałem wonczas całe ich wioski, gdzie illithidy przechadzały się nad strumieniami dziwacznej mazi i smyrały mackami. Tym bardziej przeraził mnie widok jednego z nich tutaj, w środku lasu.
Nie lasu, zaświtało mi, ten widok jest odbiciem umysłu tego cholernika. Las skończył się tam, gdzie Anerdion wpadł na pułapkę. Pokazałem reszcie, aby uważali na siebie, po czym donośnym głosem krzyknąłem do illithida:
- Czegóż chcesz od nas?
Potwór patrzył przez parę chwil swymi owadzimi oczyma, po czym wskazał jedną z macek za siebie. Poczekał chwilę, aż oswoimy się z jego widokiem, po czym posuwistym lotem ruszył w ledwo co wskazanym kierunku, zostawiając za sobą pas mrocznej, wyschniętej darni.
Gdyśmy tylko weszli na szczyt wzgórza za tym bydlakiem, oczom naszym ukazał się widok zaiste straszliwy:
Cała trawa skąpana była we krwi drowów konających na ziemi. Wśród spalonej trawy walał się najróżniejszy oręż: od najprostszych cepów okutych żelazem, których używali wieśniacy walczący po przeciwnej stronie, aż po misternie kute miecze i gizarmy elfów. Trupy chłopów ktoś zrzucił na stos i podpalił, stąd właśnie spalone poszycie i uciążliwy swąd.
Nagle illithid umieścił w naszych umysłach wizję: czterech jeźdźców przemierza świat, a gdy znajdzie właściwą osobę, ze straszliwym okrzykiem "Adsumus!" - "Jesteśmy!" rzucało się na nieszczęśnika, tnąc i siekąc niemiłosiernie. Każdy z nich nosił zbroję innego koloru i połysku, wykonaną z różnego materiału, niźli pancerze pozostałych. Nagle uświadomiłem sobie, że każdy z nich reprezentuje jeden żywioł.
W wizji ognisty jeździec podjechał do mnie i przystawił mi sztych miecza do gardła. Lecz tedy ozwał się donośny głos, a raczej Głos, ponieważ istota, która mnie wybawiła nie była zwykłym śmiertelnikiem:
- Ostawcie tego niewinnego, gdyż nie jego winniście szukać.
Padłem na klęczki gdyż po minach towarzyszy i nerwowym ruchu macek illithida zrozumiałem, że wizja przestała być kontrolowana przez jej twórcę i że teraz wszystko, co w niej zobaczę może stać się rzeczywistością. Lecz oto znów spłynął na mnie mów Głos, a brzmienie jego wzmacniało mego ducha i przynosiło ukojenie:
- Wybawiłem Cię ja, Caermadeith. Nie zapomnij o tym, Quarionie. Nie zapomnij...
Korzystając z chwili nieuwagi illithida Orgald wbił mu miecz w fałdy płaszcza. To jedno uderzenie, aczkolwiek osłabiło znacznie illithida, przyniosło śmierć Orgaldowi. Tarres swym berdyszem prawie przebił czaszkę stwora. Mnóstwo macek opadło na ziemię, a sam mieszkaniec Podmroku osunął się na ziemię. Przed śmiercią zdążył jedynie wysłać mi telepatyczny sygnał na temat mojej przeszłości:
To ja byłem tym, który zabił członków karawany, z którą podróżowałeś. To ja byłem tym, który Cię ocalił z Podmroku. I to ja przyniosę Ci wieści o Twej rodzinie. Wszyscy zginęli w kolejnej rebelii.
Popatrzyłem w wyłupiaste, owadzie oczy illithida, po czym jednym ciosem sejmitara ukróciłem jego cierpienia.
Tarres i Melphis gapili się bezmyślnie na portal, który rozwarł się na środku pola bitwy. Mimo moich ostrzeżeń pobiegli tam, wiedząc, że portal ich wybawi.
Może i wybawiłby, ale na pewno nie ich.
Jak na komendę zza stosu trupów i spod ciał wyszły bądź wygrzebały się ghule. Z potępieńczym krzykiem rzuciły się na mych towarzyszy. Nie pomogło to, że sam zabiłem parę, ani też to, że obaj poradziliby sobie w normalnych warunkach. Bo to nie były normalne warunki. W miejsce każdego zabitego stwora wkraczał kolejny. W końcu wszyscy trzej pojęliśmy, że to nie ma sensu. Tylko ja nie byłem szczelnie otoczony przez na wpół zgniłe, rozpadające się resztki. Ghule chciały tylko Tarresa i Melphisa, a gdy tamci dwaj też to zrozumieli, nie oponowali. Melphis pokazał mi szybki gest ręką, pozornie nieuchwytny – lecz wiedziałem, że muszę się ratować.
Portal przyciągał mnie, a gdy się zbliżyłem odgłosy walki i krzyki przycichły. Z duszą na ramieniu wkroczyłem w mętną otchłań magicznego miejsca. Mignęła mi Otchłań i parę innych miejsc, po czym z hukiem wylądowałem na placu stolicy Romen-doru. Otrzepałem się pobieżnie z pyłu i ruszyłem w stronę mego domu na ulicy Tajemnej. Po drodze wstąpiłem jednak do kaplicy i podziękowałem Caermadeith'owi za wszystko, co dziś dla mnie zrobił. Wiedziałem już, z którym bogiem zwiążę swój los...
 
Do góry Bottom