Reynevan
de Tréville
- Dołączył
- 30.10.2004
- Posty
- 1999
Coś mi się na pisanie rzuciło ostatnio. To coś będzie miało CD, jak parę osób skomentuje ;P (i jak się będzie chciało pisać). Jak nie, to trudno. Tak czy siak, smacznego życzę. Poza tym pomysłu na tytuł nie było, ale trudno... ;P
Misja nie-specjalna?
Mit za mitem, przekleństwo świata urojonego. Mamy co chcieliśmy. Rok 2300-któryś... I tak nikogo nie obchodziło, który dokładnie.
Czarny frachtowiec wznosił się ku bezkresnemu niebu, pozostawiając po sobie czarną smugę spalin. Stare silniki wyły głośno, zagłuszając na chwilę chaos panujący na powierzchni. Parę budynków płonęło, w paru innych też panował niezły burdel. Z powierzchni podniosły się jakieś mniejsze jednostki i udały się śladem wielkiego statku, który zdążył już oddalić się na tyle, że był widoczny tylko jako niewielki mroczny prostokąt na tle świetlistego błękitu. Nieliczna grupa ratowników uganiała się po płycie lotniska za rozbiegającymi się przerażonymi ludźmi.
- Kapitanie, za pięć minut osiągniemy orbitę.
Kiwnął głową. Wszystko szło tak, jak powinno. Patrzył spokojnie w wielki iluminator, ukazujący przestrzeń kosmiczną, rozciągającą się przed nimi.
- Przygotujcie flotę do skoku. Wszystkie statki mają równocześnie odpalić silniki, na tym samym poziomie. Kierunek zgodny z pierwotnymi wytycznymi.
Gdyby nie to, że wczoraj został wyrzucony z misji, dzisiaj zapewne nie trułby się tym świństwem. Paliło w gardło jak cholera, capiło starym jajem, a na dodatek smakowało jak wymiociny. Jedyną zaletą trunku było chyba to, że bardzo szybko zwalał z nóg. Jakaś dziwka przepchnęła się koło jego stołu. Miał to w dupie. Wiedział, że kobiety nie poprawią mu humoru. Pociągnął kolejny łyk. Zamroczyło go lekko, ale po chwili ostrość znowu wróciła do jako takiej normy.
- Dex! – ktoś krzyknął
Kurwa, dlaczego oni nie mogą zostawić mnie w spokoju – pomyślał. Kątem oka dostrzegł przepychającego się w jego kierunku chłopaka. Ernie Pasco, kretyn z Technicznych, który uwielbiał Dexa, pomimo że ten stale bluzgał pod jego adresem
- Czego? – warknął, gdy młody dopchnął się do jego stołu.
- Można?
Nie musiał odpowiadać. Ernie rozsiadł się wygodnie i spojrzał na niego z nieskrywaną radością.
- Podobno wywalili cię z projektu.
Miał ochotę mu przywalić, ale powstrzymał sie. Zresztą trunek zaczynał działać.
- Ta... – burknął ponuro – czego chcesz?
- A pogadać. Słyszałem, że niejaka doktor Heyvis ma cię zastąpić.
Suka – szybka myśl przebiegła przez coraz bardziej otumaniony umysł
- I co z tego?
Pasco nachylił się nad stołem.
- Większość ludzi chce powrotu pana Meyersa – mrugnął porozumiewawczo.
- Pan Meyers upija się w tej chwili i chce mieć spokój – odparł na to Dex
Niemniej słowa technika zdziwiły go lekko. W końcu tyle razy dostawał nagany od swoich współpracowników, że w końcu wyleciał. Spojrzał do kieliszka. Ostatni łyk. Wychylił go szybko, wstał i zataczając się ruszył do wyjścia. Jakiś obdartus zagrodził mu drogę.
- Kasa, dupku.
- Co? Zapłaciłem już przecież. - bąknął
- Kasa, albo zaraz porachuję ci kości, smrodzie...
Nagle ktoś krzyknął. Do sali wbiegło sporo uzbrojonych ludzi.
- Cisza!
Niestety, jak zawsze w takiej sytuacji, narobił się spory burdel. Dex poczuł, jak ktoś uderza go w plecy. Powietrze przeszyły pociski wylatujące z odpalonych na całego broni.
- Co kurwa jest?! – ktoś wrzeszczał.
Dopiero po chwili Erniemu udało się złapać pijanego rozmówcę i wyciągnąć na zewnątrz. Ten zatoczył się i upadł na kolana.
- Dlaczego ty musisz pić to gówno?!
Nie odpowiedział. Świat był już tak zamglony, że chciał po prostu zasnąć. Niemniej ktoś go ciągnął i szarpał. Dobrnęli tak do jakiegoś ciemnego zaułka między dwoma domami. Huki dobiegające z pubu cichły powoli.
- Tak, to ja Pasco. Przyślijcie tu kogoś, bo się niezłe jaja narobiły. Musimy stąd zwiewać jak najszybciej... – słowa technika zagłuszyły dwa potężne wybuchy, jakie doleciały ich z przeciwnego niż dotychczas kierunku.
- Będziemy mieli farta, jeśli ta ulica zaraz nie zostanie zrównana z ziemią. – rzekł już bardziej do siebie, niż do Meyersa.
Stacja – złomowisko. Parę lat temu utkwiła w tym systemie i nikt jakoś nie fatygywał się, aby pomóc jej załodze. Jej dowódca, zwany przez wszystkich Kreykiem, był raczej nielubiany przez „rządowych”, a czarnorynkowi omijali to miejsce z dala. Chyba tylko handlarze ze Starej Unii mieli tu jako tako zapewniony stały dochód. Przywozili żarcie i elektronikę, dostawali czysty surowiec, o który ostatnio było ciężko.
- Kod jeden, cztery, pięć, pięć, osiem. Kontakt, stacja Eden.
Głos dobywający się z głośnika był znajomy.
- To kapitan Reynolds – krzyknął łącznościowiec.
W pomieszczeniu zrobiło się głośno od rozmów. To nazwisko kojarzyło się tu tylko z jednym. Brudne interesy Kreyka.
- Idźcie zawołać szefa.
Po chwili dało się słyszeć ciężkie kroki nóg obutych w wielgachne glany.
- Co jest? – zdarty głos przeszył powietrze.
- Kapitan Reynolds na linii. – odparł jeden z obsługujących przyrządy komunikacyjne.
- Dawać go, prywatna częstotliwość.
Kreyk podszedł do pulpitu i podniósł słuchawkę.
- Co tam, skurwielu? Załatwiłeś to? – warknął. Po czym wybuchł śmiechem. Podobnie chyba z drugiej strony, bo okazywanie radości trwało trochę.
- Możesz się zaokrętować. Moi ludzie podadzą ci współrzędne i wszystkie te pierdoły, które musisz wiedzieć, żeby nas nie pozabijać...
Po chwili już go nie było. Na iluminatorach natomiast widniał zbliżający się coraz bardziej czarny frachtowiec z świta mniejszych jednostek...
Misja nie-specjalna?
Mit za mitem, przekleństwo świata urojonego. Mamy co chcieliśmy. Rok 2300-któryś... I tak nikogo nie obchodziło, który dokładnie.
Czarny frachtowiec wznosił się ku bezkresnemu niebu, pozostawiając po sobie czarną smugę spalin. Stare silniki wyły głośno, zagłuszając na chwilę chaos panujący na powierzchni. Parę budynków płonęło, w paru innych też panował niezły burdel. Z powierzchni podniosły się jakieś mniejsze jednostki i udały się śladem wielkiego statku, który zdążył już oddalić się na tyle, że był widoczny tylko jako niewielki mroczny prostokąt na tle świetlistego błękitu. Nieliczna grupa ratowników uganiała się po płycie lotniska za rozbiegającymi się przerażonymi ludźmi.
- Kapitanie, za pięć minut osiągniemy orbitę.
Kiwnął głową. Wszystko szło tak, jak powinno. Patrzył spokojnie w wielki iluminator, ukazujący przestrzeń kosmiczną, rozciągającą się przed nimi.
- Przygotujcie flotę do skoku. Wszystkie statki mają równocześnie odpalić silniki, na tym samym poziomie. Kierunek zgodny z pierwotnymi wytycznymi.
Gdyby nie to, że wczoraj został wyrzucony z misji, dzisiaj zapewne nie trułby się tym świństwem. Paliło w gardło jak cholera, capiło starym jajem, a na dodatek smakowało jak wymiociny. Jedyną zaletą trunku było chyba to, że bardzo szybko zwalał z nóg. Jakaś dziwka przepchnęła się koło jego stołu. Miał to w dupie. Wiedział, że kobiety nie poprawią mu humoru. Pociągnął kolejny łyk. Zamroczyło go lekko, ale po chwili ostrość znowu wróciła do jako takiej normy.
- Dex! – ktoś krzyknął
Kurwa, dlaczego oni nie mogą zostawić mnie w spokoju – pomyślał. Kątem oka dostrzegł przepychającego się w jego kierunku chłopaka. Ernie Pasco, kretyn z Technicznych, który uwielbiał Dexa, pomimo że ten stale bluzgał pod jego adresem
- Czego? – warknął, gdy młody dopchnął się do jego stołu.
- Można?
Nie musiał odpowiadać. Ernie rozsiadł się wygodnie i spojrzał na niego z nieskrywaną radością.
- Podobno wywalili cię z projektu.
Miał ochotę mu przywalić, ale powstrzymał sie. Zresztą trunek zaczynał działać.
- Ta... – burknął ponuro – czego chcesz?
- A pogadać. Słyszałem, że niejaka doktor Heyvis ma cię zastąpić.
Suka – szybka myśl przebiegła przez coraz bardziej otumaniony umysł
- I co z tego?
Pasco nachylił się nad stołem.
- Większość ludzi chce powrotu pana Meyersa – mrugnął porozumiewawczo.
- Pan Meyers upija się w tej chwili i chce mieć spokój – odparł na to Dex
Niemniej słowa technika zdziwiły go lekko. W końcu tyle razy dostawał nagany od swoich współpracowników, że w końcu wyleciał. Spojrzał do kieliszka. Ostatni łyk. Wychylił go szybko, wstał i zataczając się ruszył do wyjścia. Jakiś obdartus zagrodził mu drogę.
- Kasa, dupku.
- Co? Zapłaciłem już przecież. - bąknął
- Kasa, albo zaraz porachuję ci kości, smrodzie...
Nagle ktoś krzyknął. Do sali wbiegło sporo uzbrojonych ludzi.
- Cisza!
Niestety, jak zawsze w takiej sytuacji, narobił się spory burdel. Dex poczuł, jak ktoś uderza go w plecy. Powietrze przeszyły pociski wylatujące z odpalonych na całego broni.
- Co kurwa jest?! – ktoś wrzeszczał.
Dopiero po chwili Erniemu udało się złapać pijanego rozmówcę i wyciągnąć na zewnątrz. Ten zatoczył się i upadł na kolana.
- Dlaczego ty musisz pić to gówno?!
Nie odpowiedział. Świat był już tak zamglony, że chciał po prostu zasnąć. Niemniej ktoś go ciągnął i szarpał. Dobrnęli tak do jakiegoś ciemnego zaułka między dwoma domami. Huki dobiegające z pubu cichły powoli.
- Tak, to ja Pasco. Przyślijcie tu kogoś, bo się niezłe jaja narobiły. Musimy stąd zwiewać jak najszybciej... – słowa technika zagłuszyły dwa potężne wybuchy, jakie doleciały ich z przeciwnego niż dotychczas kierunku.
- Będziemy mieli farta, jeśli ta ulica zaraz nie zostanie zrównana z ziemią. – rzekł już bardziej do siebie, niż do Meyersa.
Stacja – złomowisko. Parę lat temu utkwiła w tym systemie i nikt jakoś nie fatygywał się, aby pomóc jej załodze. Jej dowódca, zwany przez wszystkich Kreykiem, był raczej nielubiany przez „rządowych”, a czarnorynkowi omijali to miejsce z dala. Chyba tylko handlarze ze Starej Unii mieli tu jako tako zapewniony stały dochód. Przywozili żarcie i elektronikę, dostawali czysty surowiec, o który ostatnio było ciężko.
- Kod jeden, cztery, pięć, pięć, osiem. Kontakt, stacja Eden.
Głos dobywający się z głośnika był znajomy.
- To kapitan Reynolds – krzyknął łącznościowiec.
W pomieszczeniu zrobiło się głośno od rozmów. To nazwisko kojarzyło się tu tylko z jednym. Brudne interesy Kreyka.
- Idźcie zawołać szefa.
Po chwili dało się słyszeć ciężkie kroki nóg obutych w wielgachne glany.
- Co jest? – zdarty głos przeszył powietrze.
- Kapitan Reynolds na linii. – odparł jeden z obsługujących przyrządy komunikacyjne.
- Dawać go, prywatna częstotliwość.
Kreyk podszedł do pulpitu i podniósł słuchawkę.
- Co tam, skurwielu? Załatwiłeś to? – warknął. Po czym wybuchł śmiechem. Podobnie chyba z drugiej strony, bo okazywanie radości trwało trochę.
- Możesz się zaokrętować. Moi ludzie podadzą ci współrzędne i wszystkie te pierdoły, które musisz wiedzieć, żeby nas nie pozabijać...
Po chwili już go nie było. Na iluminatorach natomiast widniał zbliżający się coraz bardziej czarny frachtowiec z świta mniejszych jednostek...