Reynevan
de Tréville
- Dołączył
- 30.10.2004
- Posty
- 1999
Krokami Nocy
Część I
Bałem się prawdy. Choćby i nawet była osiągalna, strach przed nią potęgował każdy dzień, jaki spędzałem w swej pozornie spokojnej pseudo-rzeczywistości. Szukałem ukojenia po wszystkich znojach dnia powszedniego... Bzdura, starałem się uciec... Pewność, którą może i kiedyś jeszcze posiadałem, uleciała już dawno, pozostawiając mnie na oceanie życia, jak zrujnowaną tratwę, którą sztorm targa na prawo i lewo. Taka oto jest odpowiedź na pytanie o sens życia. Powalczyć, przegrać i umrzeć sam jeden Bóg wie gdzie.
***
Spacer wieczorny zawsze odrobinę odświeżał mi myśli. Łatwiej też było potem usnąć. Choć chciałem jeszcze jakoś zgłębić wszystkie swoje przemyślenia, jakie nawarstwiły się w moim umyśle od wschodu, tak zachód kładł temu kres. Pozostawały tylko kroki, które mogły płoszyć naiwnych. Z całą pewnością jednak miasto, w którym żyłem już chyba 15 lat, było potworem, który wysysał z człowieka wszystko to, co dobre. Opór kończył się przeważnie szaleństwem, za którym szły różne dziwne fakty, obracające życie do góry nogami. I tak oto czas leciał sobie, nie wiadomo gdzie... aż chciało mu się podłożyć nogę, gdyby choć odrobinę przypominał człowieka.
Przystanąłem na chwilę przed przejściem dla pieszych. Po drugiej stronie stał kościół. Dziwne, jakim cudem potrafił on wytrzymać te swoje 750 lat i nie runąć, grzebiąc przy tym wiernych, wznoszących modły do Boga? Może to Jego moc utrzymuje strop i chroni gromadzących się tłumnie co tydzień ludzi? Nieważne... stoi i stać będzie. Coś pchnęło mnie w jego kierunku. Nie bacząc już na ulicę, czy przypadkiem ktoś nie zafunduje mi pobytu w szpitalu albo w kostnicy, ruszyłem przed siebie, zapatrzony w fasadę budowli. Wysoki na co najmniej 20 metrów kościół zdawał się być jakby kopcem usypanym z czerwonych klocków, na który jakiś złomiarz położył swój dobytek. Powoli wspinając się wzrokiem po nierównościach ścian, łukach i gzymsach dotarłem do wieży i umieszczonego na niej krzyża. Tak Panie – pomyślałem – niezaprzeczalna prawda, tkwiąca pośród ponurej rzeczywistości człowieka jak latarnia, na którą wszyscy plują. Gdyby choć część tych ludzi potrafiła w sercu rozsądzić co jest złe, a co dobre i podjąć decyzję odpowiednio wcześnie, zanim bezprawnie skaże... Jednak droga człowieka jest kręta i nigdy nie wychodzi na prostą.
Przeszedłem przez bramę w murze okalającym budowlę. Wdychając głęboko wilgotne, wiosenne powietrze, przymykałem co chwila oczy, starając się uchwycić coś niezwykłego w jego zapachu. Niestety, wciąż po marzeniach musiała nastąpić pustka. Jeszcze raz spojrzałem w górę. Krzyż wciąż tam był. Dobrze...
Ostrożnie nacisnąłem klamkę. Cichy stuk, zgrzyt, drzwi uległy i wprowadziły mnie w mroki świątyni, przepełnionej zapachem kadzidła. Odetchnąłem z ulgą – było pusto. Każdy mój krok rozbrzmiewał echem po wszystkich zakątkach kościoła, jakby to nie była jedna para stóp, lecz setki... może ktoś mi jednak towarzyszył? Ci wszyscy, którzy już dawno odeszli, a stąpali po tym zimnym kamieniu... Spojrzałem przelotnie na ołtarz. I tam stał krzyż. Był też złocony obraz. Wszystko, co niezbędne. Powiał wiatr... Wiatr? Dziwne, skąd tu wiatr? Posłyszałem trzask. Ahh...to okno... Jedyne światło, jakie dostrzegałem, dolatywało z trzech świec i jednej lampy oświetlającej wizerunek Marii. Lecz cóż to błyska w konfesjonale? Nie... to na zewnątrz, latarnia, której wątły blask przedostawał się przez czarne lichtarze. Stałem cicho pośrodku głównej nawy, obserwując ołtarz. Ciekawe, co ten stół widział, gdy co dzień pojawiali się tu grzesznicy pragnący się nawrócić, czy też odmawiający sobie uznania uczciwej drogi życia.
- Prawda jest tylko jedna. – posłyszałem
Kto to powiedział? – błysnęło mi w myślach. Niemniej nie szukałem wzrokiem mówiącego. Przecież byłem sam. Rzeczywistość zdawała się kłamać zmysłom.
- Szukałeś swojej prawdy? – znowu dziwny głos padł nie wiadomo skąd.
- Przecież mówiłeś, że prawda jest jedna. – odparłem z lękiem
Zapadła cisza. Zamknąłem oczy. Wiedziałem, że to największa głupota, jaką można zrobić. Nasłuchując słów, szukałem jednocześnie czegoś w sobie. Mijały sekundy, nic się nie działo. Wreszcie zdumiony rozglądnąłem się. Ołtarz był tam gdzie dotąd, nadal otaczały mnie te same mroki. Usiadłem w ławce. Boże, czy to Ty? Odpowiedzi nie było. Znowu zagłębiłem się w myślach, by po chwili zorientować się, że wodzę wzrokiem po ścianach świątyni. Były tam wizerunki świętych. Wyblakłe już freski przypomniały mi o upływie czasu. Spojrzałem za siebie. Czerń... nawet gdybym chciał, nie dałbym rady dostrzec teraz drzwi, przez które niedawno wszedłem. Szybko powróciłem do moich świętych. Stali tu oni, każdy na swoim miejscu. Ile lat, kto wie... może pojawili się wraz z kościołem? I dalej spoglądając, widać już było ogromną taflę jeziora... ciemnego teraz, skrywającego swoje tajemnicze wdzięki. Jedynie drobna plama światła wyławiała z niego fragment witrażu. Była tam twarz... piękna twarz, spoglądająca łagodnie na mnie spod aureoli. Czy to Ty? Odpowiedzi znowu nie było. Niemniej jednak twarz owa zdawała się wciąż spoglądać na mnie, jakby chciała mi coś pokazać, nakierować na jakąś myśl swoim przyjaznym uśmiechem. Dalej było już tylko więcej pytań. Jedynie droga krzyżowa uwidaczniała się na tle nocnych cieni ogarniających resztę kościoła. Trzask. Co jest z tym oknem? Z całą pewnością ktoś zapomniał je domknąć... cóż za brak rozwagi! A może jednak to było coś innego?... Szybko zerknąłem w kierunku obserwującej mnie istoty z witrażu. Zniknęła! Powiał zimny wiatr. Do diaska, trzeba zamknąć to okno! Wstałem, choć z trudem. Coś jakby ściskało mi gardło. Utkwiwszy spojrzenie w krzyżu ruszyłem na przód w kierunku, z którego dochodziły mnie odgłosy uderzającego o framugę okna. Gdy wreszcie dotarłem przed ołtarz i spojrzałem w to miejsce, była tam pusta ściana. I znowu trzask. Nie... co się ze mną dzieje, to nie tu przecież. Szybkim krokiem przedostałem się do nawy bocznej w poszukiwaniu źródła złośliwych hałasów. Dotarłem wreszcie pod opierający się o ścianę konfesjonał, ale okna tam nie było. Wytężyłem jeszcze raz słuch. Basta, to musi być koło ołtarza! Po chwili znów widziałem krzyż i obraz. Trzaskało za kolumną osłaniającą drugą nawę. Mam cię – pomyślałem. Skradając się powoli, dotarłem do marmurowego słupa. Jeden krok i koniec zabawy. Zawahałem się przez chwilę... ale tylko jedną. Sekundę później powitały mnie dwa lśniące blado punkty...
Czekałem... czekałem aż coś się stanie. Wszystko jakby ze mnie uleciało, choć jednocześnie nadal byłem sobą. Nie straciłem nic, ani nic nie zyskałem, tylko jakby łączność między mną a światem uległa przerwaniu. Może to myśl jakaś uwięzła mi w gardle?... Czułem coś dziwnego. Było to przeświadczenie o obecności jakiegoś zjawiska, które w całej swej okazałości mieć miejsca nie powinno... chyba... Blask świec zdawał się odbijać w dwóch punkcikach jak w lustrze. Jednocześnie coś drgało w nich, zuchwale mącąc ich powierzchnię, starając się zniweczyć czystość iluzji. Zgubiłem się... minęło chyba z dziesięć minut, gdy wreszcie oprzytomniałem.
- Przepraszam – rzekłem w końcu
Odpowiedzi nie było. Znowu. Oczy wciąż wpatrywały się w krzyż, nie dostrzegając nawet mojej obecności. Czas upływał, choć zdawało mi się że raczej utkwił w tym spojrzeniu. Ale było to tylko złudzenie.
***
Nagle znalazłem sam siebie w jakimś nieznanym mi miejscu. Wokół mnie panowała stara, dobra ciemność, ale miałem wrażenie, że coś znowu uległo zmianie. Nie było już ani tego spojrzenia, ani woni kadzidła. Ahh... no przecież – nagle rzeczywistość wtargnęła z rozmachem w puste przestrzenie wyobraźni – zaskrzypiały drzwi i wraz z podmuchem wiatru zniknęła. Potem, tkwiąc tam, gdzie mnie zostawiła, nadal wpatrywałem się w jej kształt, jaki pozostał w mej pamięci. Znowu pozostała pustka, a prawda gdzieś pognała... chyba razem z właścicielką tych oczu. Gdyby teraz ktoś mnie spytał, czego pragnę, niezawodnie odparłbym, że niczego więcej jak cofnięcia się w czasie. Chyba raczej po to aby jeszcze raz dostrzec głębię jej oczu, niż spytać się o coś, czy porozmawiać.
Była noc, gdzieś z oddali doleciały mnie dźwięki ratuszowego zegara, który wybijał drugą. Otrząsłem się. Było diabelnie późno... kto o zdrowych zmysłach pałęta się po mieście o tej porze? No, z całą pewnością nikt. Wreszcie przemogłem swój ponury stan i popędziłem w kierunku drzwi, po drodze starając się jeszcze rzucić okiem na tą dziwną twarz z witraża. Nie było jej i teraz. Znowu echo zawtórowało, tym razem jakby ze zdwojoną siłą. Gdy wreszcie wydostałem się na zewnątrz, poczułem jakąś dziwną ulgę. Jakby ściany kościoła przytłaczały mnie swoim ciężarem, a teraz, niejako na wolności, mogę nareszcie odetchnąć. Świeże powietrze od razu wywiało mi z myśli wszystkie zagadki minionych godzin. Było ciemno, pusto i zimno. Jak w domu. Nie rozglądając się już, ruszyłem do siebie, mając odrobinę nadziei, że po drodze znajdę zapomnienie, za którym okropnie już się stęskniłem. Ha! Może to i nawet dobrze, że już tak późno. Mniej czasu na sen i koszmary. Kilka chwil upłynie, po czym znowu wstanie słońce, znowu ludzie wyjdą na ulice i będą krążyć i mieszać się ze sobą, znowu ktoś kogoś zabije i znowu urodzi się kolejny grzesznik. Gdzie zatem w tym wszystkim sens? Gdzie prawda? Najwyraźniej pozostaje w ukryciu...
Reynevan
PS: Jak dużo osób przeczyta i walnie komenty to napiszę CD, jak nie... to zobaczymy ;P
PPS: CD nie będzie
Część I
Bałem się prawdy. Choćby i nawet była osiągalna, strach przed nią potęgował każdy dzień, jaki spędzałem w swej pozornie spokojnej pseudo-rzeczywistości. Szukałem ukojenia po wszystkich znojach dnia powszedniego... Bzdura, starałem się uciec... Pewność, którą może i kiedyś jeszcze posiadałem, uleciała już dawno, pozostawiając mnie na oceanie życia, jak zrujnowaną tratwę, którą sztorm targa na prawo i lewo. Taka oto jest odpowiedź na pytanie o sens życia. Powalczyć, przegrać i umrzeć sam jeden Bóg wie gdzie.
***
Spacer wieczorny zawsze odrobinę odświeżał mi myśli. Łatwiej też było potem usnąć. Choć chciałem jeszcze jakoś zgłębić wszystkie swoje przemyślenia, jakie nawarstwiły się w moim umyśle od wschodu, tak zachód kładł temu kres. Pozostawały tylko kroki, które mogły płoszyć naiwnych. Z całą pewnością jednak miasto, w którym żyłem już chyba 15 lat, było potworem, który wysysał z człowieka wszystko to, co dobre. Opór kończył się przeważnie szaleństwem, za którym szły różne dziwne fakty, obracające życie do góry nogami. I tak oto czas leciał sobie, nie wiadomo gdzie... aż chciało mu się podłożyć nogę, gdyby choć odrobinę przypominał człowieka.
Przystanąłem na chwilę przed przejściem dla pieszych. Po drugiej stronie stał kościół. Dziwne, jakim cudem potrafił on wytrzymać te swoje 750 lat i nie runąć, grzebiąc przy tym wiernych, wznoszących modły do Boga? Może to Jego moc utrzymuje strop i chroni gromadzących się tłumnie co tydzień ludzi? Nieważne... stoi i stać będzie. Coś pchnęło mnie w jego kierunku. Nie bacząc już na ulicę, czy przypadkiem ktoś nie zafunduje mi pobytu w szpitalu albo w kostnicy, ruszyłem przed siebie, zapatrzony w fasadę budowli. Wysoki na co najmniej 20 metrów kościół zdawał się być jakby kopcem usypanym z czerwonych klocków, na który jakiś złomiarz położył swój dobytek. Powoli wspinając się wzrokiem po nierównościach ścian, łukach i gzymsach dotarłem do wieży i umieszczonego na niej krzyża. Tak Panie – pomyślałem – niezaprzeczalna prawda, tkwiąca pośród ponurej rzeczywistości człowieka jak latarnia, na którą wszyscy plują. Gdyby choć część tych ludzi potrafiła w sercu rozsądzić co jest złe, a co dobre i podjąć decyzję odpowiednio wcześnie, zanim bezprawnie skaże... Jednak droga człowieka jest kręta i nigdy nie wychodzi na prostą.
Przeszedłem przez bramę w murze okalającym budowlę. Wdychając głęboko wilgotne, wiosenne powietrze, przymykałem co chwila oczy, starając się uchwycić coś niezwykłego w jego zapachu. Niestety, wciąż po marzeniach musiała nastąpić pustka. Jeszcze raz spojrzałem w górę. Krzyż wciąż tam był. Dobrze...
Ostrożnie nacisnąłem klamkę. Cichy stuk, zgrzyt, drzwi uległy i wprowadziły mnie w mroki świątyni, przepełnionej zapachem kadzidła. Odetchnąłem z ulgą – było pusto. Każdy mój krok rozbrzmiewał echem po wszystkich zakątkach kościoła, jakby to nie była jedna para stóp, lecz setki... może ktoś mi jednak towarzyszył? Ci wszyscy, którzy już dawno odeszli, a stąpali po tym zimnym kamieniu... Spojrzałem przelotnie na ołtarz. I tam stał krzyż. Był też złocony obraz. Wszystko, co niezbędne. Powiał wiatr... Wiatr? Dziwne, skąd tu wiatr? Posłyszałem trzask. Ahh...to okno... Jedyne światło, jakie dostrzegałem, dolatywało z trzech świec i jednej lampy oświetlającej wizerunek Marii. Lecz cóż to błyska w konfesjonale? Nie... to na zewnątrz, latarnia, której wątły blask przedostawał się przez czarne lichtarze. Stałem cicho pośrodku głównej nawy, obserwując ołtarz. Ciekawe, co ten stół widział, gdy co dzień pojawiali się tu grzesznicy pragnący się nawrócić, czy też odmawiający sobie uznania uczciwej drogi życia.
- Prawda jest tylko jedna. – posłyszałem
Kto to powiedział? – błysnęło mi w myślach. Niemniej nie szukałem wzrokiem mówiącego. Przecież byłem sam. Rzeczywistość zdawała się kłamać zmysłom.
- Szukałeś swojej prawdy? – znowu dziwny głos padł nie wiadomo skąd.
- Przecież mówiłeś, że prawda jest jedna. – odparłem z lękiem
Zapadła cisza. Zamknąłem oczy. Wiedziałem, że to największa głupota, jaką można zrobić. Nasłuchując słów, szukałem jednocześnie czegoś w sobie. Mijały sekundy, nic się nie działo. Wreszcie zdumiony rozglądnąłem się. Ołtarz był tam gdzie dotąd, nadal otaczały mnie te same mroki. Usiadłem w ławce. Boże, czy to Ty? Odpowiedzi nie było. Znowu zagłębiłem się w myślach, by po chwili zorientować się, że wodzę wzrokiem po ścianach świątyni. Były tam wizerunki świętych. Wyblakłe już freski przypomniały mi o upływie czasu. Spojrzałem za siebie. Czerń... nawet gdybym chciał, nie dałbym rady dostrzec teraz drzwi, przez które niedawno wszedłem. Szybko powróciłem do moich świętych. Stali tu oni, każdy na swoim miejscu. Ile lat, kto wie... może pojawili się wraz z kościołem? I dalej spoglądając, widać już było ogromną taflę jeziora... ciemnego teraz, skrywającego swoje tajemnicze wdzięki. Jedynie drobna plama światła wyławiała z niego fragment witrażu. Była tam twarz... piękna twarz, spoglądająca łagodnie na mnie spod aureoli. Czy to Ty? Odpowiedzi znowu nie było. Niemniej jednak twarz owa zdawała się wciąż spoglądać na mnie, jakby chciała mi coś pokazać, nakierować na jakąś myśl swoim przyjaznym uśmiechem. Dalej było już tylko więcej pytań. Jedynie droga krzyżowa uwidaczniała się na tle nocnych cieni ogarniających resztę kościoła. Trzask. Co jest z tym oknem? Z całą pewnością ktoś zapomniał je domknąć... cóż za brak rozwagi! A może jednak to było coś innego?... Szybko zerknąłem w kierunku obserwującej mnie istoty z witrażu. Zniknęła! Powiał zimny wiatr. Do diaska, trzeba zamknąć to okno! Wstałem, choć z trudem. Coś jakby ściskało mi gardło. Utkwiwszy spojrzenie w krzyżu ruszyłem na przód w kierunku, z którego dochodziły mnie odgłosy uderzającego o framugę okna. Gdy wreszcie dotarłem przed ołtarz i spojrzałem w to miejsce, była tam pusta ściana. I znowu trzask. Nie... co się ze mną dzieje, to nie tu przecież. Szybkim krokiem przedostałem się do nawy bocznej w poszukiwaniu źródła złośliwych hałasów. Dotarłem wreszcie pod opierający się o ścianę konfesjonał, ale okna tam nie było. Wytężyłem jeszcze raz słuch. Basta, to musi być koło ołtarza! Po chwili znów widziałem krzyż i obraz. Trzaskało za kolumną osłaniającą drugą nawę. Mam cię – pomyślałem. Skradając się powoli, dotarłem do marmurowego słupa. Jeden krok i koniec zabawy. Zawahałem się przez chwilę... ale tylko jedną. Sekundę później powitały mnie dwa lśniące blado punkty...
Czekałem... czekałem aż coś się stanie. Wszystko jakby ze mnie uleciało, choć jednocześnie nadal byłem sobą. Nie straciłem nic, ani nic nie zyskałem, tylko jakby łączność między mną a światem uległa przerwaniu. Może to myśl jakaś uwięzła mi w gardle?... Czułem coś dziwnego. Było to przeświadczenie o obecności jakiegoś zjawiska, które w całej swej okazałości mieć miejsca nie powinno... chyba... Blask świec zdawał się odbijać w dwóch punkcikach jak w lustrze. Jednocześnie coś drgało w nich, zuchwale mącąc ich powierzchnię, starając się zniweczyć czystość iluzji. Zgubiłem się... minęło chyba z dziesięć minut, gdy wreszcie oprzytomniałem.
- Przepraszam – rzekłem w końcu
Odpowiedzi nie było. Znowu. Oczy wciąż wpatrywały się w krzyż, nie dostrzegając nawet mojej obecności. Czas upływał, choć zdawało mi się że raczej utkwił w tym spojrzeniu. Ale było to tylko złudzenie.
***
Nagle znalazłem sam siebie w jakimś nieznanym mi miejscu. Wokół mnie panowała stara, dobra ciemność, ale miałem wrażenie, że coś znowu uległo zmianie. Nie było już ani tego spojrzenia, ani woni kadzidła. Ahh... no przecież – nagle rzeczywistość wtargnęła z rozmachem w puste przestrzenie wyobraźni – zaskrzypiały drzwi i wraz z podmuchem wiatru zniknęła. Potem, tkwiąc tam, gdzie mnie zostawiła, nadal wpatrywałem się w jej kształt, jaki pozostał w mej pamięci. Znowu pozostała pustka, a prawda gdzieś pognała... chyba razem z właścicielką tych oczu. Gdyby teraz ktoś mnie spytał, czego pragnę, niezawodnie odparłbym, że niczego więcej jak cofnięcia się w czasie. Chyba raczej po to aby jeszcze raz dostrzec głębię jej oczu, niż spytać się o coś, czy porozmawiać.
Była noc, gdzieś z oddali doleciały mnie dźwięki ratuszowego zegara, który wybijał drugą. Otrząsłem się. Było diabelnie późno... kto o zdrowych zmysłach pałęta się po mieście o tej porze? No, z całą pewnością nikt. Wreszcie przemogłem swój ponury stan i popędziłem w kierunku drzwi, po drodze starając się jeszcze rzucić okiem na tą dziwną twarz z witraża. Nie było jej i teraz. Znowu echo zawtórowało, tym razem jakby ze zdwojoną siłą. Gdy wreszcie wydostałem się na zewnątrz, poczułem jakąś dziwną ulgę. Jakby ściany kościoła przytłaczały mnie swoim ciężarem, a teraz, niejako na wolności, mogę nareszcie odetchnąć. Świeże powietrze od razu wywiało mi z myśli wszystkie zagadki minionych godzin. Było ciemno, pusto i zimno. Jak w domu. Nie rozglądając się już, ruszyłem do siebie, mając odrobinę nadziei, że po drodze znajdę zapomnienie, za którym okropnie już się stęskniłem. Ha! Może to i nawet dobrze, że już tak późno. Mniej czasu na sen i koszmary. Kilka chwil upłynie, po czym znowu wstanie słońce, znowu ludzie wyjdą na ulice i będą krążyć i mieszać się ze sobą, znowu ktoś kogoś zabije i znowu urodzi się kolejny grzesznik. Gdzie zatem w tym wszystkim sens? Gdzie prawda? Najwyraźniej pozostaje w ukryciu...
Reynevan
PS: Jak dużo osób przeczyta i walnie komenty to napiszę CD, jak nie... to zobaczymy ;P
PPS: CD nie będzie