- Dołączył
- 1.10.2004
- Posty
- 3777
NNI
Słońce świeciło już jasno i dość wyraźnie, kiedy powieki mężczyzny podniosły się, obudzone z głębokiego snu. Jednak jeszcze mocniej przykrył się kołdrą i skulił w kłębek, starając się wrócić do tego, co przed chwilą stracił, lecz bijące światło dochodzące zza okna uniemożliwiały mu ten rychły powrót. Przełknął głośno ślinę i odrzucił nakrycie ozdobione licznymi kwiatami koloru jagód i wiśni. Oparł dłonie o skraj łóżka i wsunął stopy w stare i dziurawe kapcie, wyginając jednocześnie kark i biodra. Wreszcie, nie bez trudu, podniósł się głośno stękając i rozprostował ręce. Po krótkiej chwili postoju i relaksu skierował się do kuchni, ociężale podnosząc nogi i zginając kolana. Gdy już przyszurał kapciami do lodówki otworzył ją i pomacał zawartość schowka na jajka. Wyjął trzy i położył je na popękanym i brzydkim blacie, tuż obok kuchenki. Zaraz potem wyjął chleb.
Kuchnia była mała i ciasna. Łososiowa tapeta, okrywająca ścianę, już zupełnie straciła swój jasny kolor. Krótkie firanki dawno nie były w praniu, a płytki ozdabiające podłogę zamiast ozdabiać, szpeciły swym brakiem gustu. Tuż pod brudnymi oknami stał stolik, przy którym zasiąść mogły zaledwie dwie osoby. Zaraz za stolikiem był mały regał, na którym samotnie leżał kosz zgniłych owoców i mała, miniaturowa wręcz, lodówka. Mogła by pomieścić co najwyżej dwie torby zakupów, a i tak nie była wypełniona nawet do połowy. Vis a vis lodówki stał stary piekarnik wraz z kuchenką, której trzy zapalniki nie nadawały się już do użytku. Na tej jednej jedynej postawił patelnię.
Po kilku minutach śniadanie było gotowe. Mężczyzna zeskrobał lekko za bardzo przysmażone jaka i wsunął je na talerz. Wyjąwszy łyżkę i trzy kromki czerstwego chleba zaczął jeść.
Oczy, koloru bladego nieba, skupione były teraz na posiłku, tak jak chude palce na trzymaniu stołowej łyżki. Spiczasty i lekko zadarty nos podnosił się i opadał za każdym razem gdy przeżuwał nowe porcje, a policzki chowały się głęboko gdy przełykał ślinę. Włosy, krótkie i przetłuszczone, koloru były najczarniejszej nocy, gdzie niegdzie tylko zostawiały miejsce siwym skutkom upływu lat., a usta, jeszcze przed chwilą suche i blade, teraz lśniły pokryte tłuszczem z patelni. Nagle zakrztusił się i zaczął kasłać. Podniósł się szybko, jakby nie bacząc na chorobliwe stawy, i złapał za zardzewiały czajnik, wypijając z niego resztki wczorajszej gotowanej wody. Przełknął ostatni raz i odczekał. Ból minął. Westchnąwszy głośno i przeciągle wyjrzał za okno i ujrzał bawiące się na placu dzieci.
- To już nie to, co kiedyś.
Zostawiwszy talerz w zlewie wrócił z powrotem do dużego pokoju.
Pokój, pomimo wpadającego światła, był szary i ledwo większy od kuchni. Ściany, podobnie jak poprzednio, „zdobiła” ponura tapeta, z której dziur wciąż wychodziły karaluchy. W kącie znajdowała się skrzynia, gdzie schował wszystkie pamiątki, a tuż obok leżało krzesło, na którym postawił starą gazetę, okulary i szklankę. Większą część pomieszczenia zajmowało łóżko, będące w rzeczywistości jedynie obskurnym materacem. Kołdra, którą po pobudce odrzucił, leżała teraz na podłodze.
- Posprzątam jak wrócę.
Zdjął z siebie szarą piżamę przypominającą więzienne odzienie i założył leżące na fotelu koszulę i marynarkę. O ile do górnej części ubrania nie można się było przyczepić, to spodnie nie nadawały się już do chodzenia, były mocno starte i oberwane w nogawkach, a na dodatek za małe. Mimo to zawsze w nich chodził na spacer. To dlatego, że nie miał innych. Założywszy swój staroświecki kapelusz wyszedł z mieszkania by, jak zwykle, przejść się do parku. Schodzenie po schodach sprawiało mu wiele trudności, ale jakoś się udało. Jedną ręką trzymał poręcz schodów, w drugiej miał laskę, którą otrzymał w spadku po swoim ojcu. Była to najcenniejsza rzecz jaką posiadał.
Dzień był nadzwyczaj piękny. Wiatr dmuchał lekko w twarz chłodząc gorące promienie słońca, a czyste powietrze dawało ciału spokój i regenerację. Mężczyzna wzniósł lekko ręce, zamknął oczy i nabrał powietrza.
- To jest lepszy posiłek niż jajka i chleb
Spojrzał przed siebie i ujrzał małą dziewczynkę, która spoglądała na niego niewinnie swymi wielkimi, czarnymi oczyma. Przy lewym biodrze trzymała oburącz pluszowego królika. Już miał się z nią przywitać, kiedy nagle pojawiła się jej matka. Podniosła dziewczynkę i odeszła. Jak najdalej od niego.
- Masz z tymi ludźmi nie rozmawiać, słyszysz?
Niezauważalnie wyciągnął rękę do przodu, lecz było już za późno by cokolwiek mówić lub robić. Spuścił głowę i zwrócił się w przeciwnym kierunku.
Na ulicach panował zgiełki i wieczny ruch. Samochody co chwila to zatrzymywały się, to znów ruszały, tkwiąc tak czy inaczej w korku ciągnącym się niemal trzy przecznice. Słychać było klaksony, muzykę dochodzącą z radia i co się wcale często zdarzało klątwy i bluźnierstwa pod adresem sąsiedniego kierowcy. Po chodnikach przechodzili różni ludzie. Starcy, dzieci, młodzież, w wieku średnim, biznesmeni, biedacy, studenci, młodzi kryminaliści, rdzenni mieszkańcy, imigranci, po stronie rządzących, po stronie opozycji, wierzący, ateiści, chrześcijanie, protestanci itp., itp. Wszyscy go nie zauważali. A jeśli tak się nie stało, spoglądali na niego z pogardą i zwyczajną niesympatią lub nawet wrogością. Zerknął tylko z wyrzutem na zieloną gwiazdę namalowaną na opasce, owijającą jego ramie, przeklinając swój los. Dotarł w końcu na światła, gdzie nie bacząc czy może czy nie, wepchnął się w tłum i ustał przy jezdni. Grupa ludzi od razu odsunęła się na bezpieczny dystans, wymawiając słowa jakich nie znosił.
- Odmieniec! Zakażony! Nienormalny! Wynocha do rezerwatu!
Choć bardzo bolały go te wyzwiska nie zdradzał po sobie smutku czy wściekłości. Z zrezygnowaniem i obojętnością spoglądał na światła, które jakby na przekór nie chciały się zmienić. Wtem usłyszał stukot obcasów uderzających o chodnik. Odwrócił się i ujrzał stróża prawa.
- Czy to nie za późno na spacer? Powinien pan już pan być w parku.
- Wybaczcie, panie władzo, ale zaspałem.
- Obawiam się, że nie mogę pozwolić by pan...
Mężczyzna położył policjantowi dłoń na ramieniu.
- To tylko kawałek drogi, kochaniutki. Pozwól mi iść.
Stróż prawa stał osłupiony i zaskoczony tym, co się stało, lecz minę miał nadal poważną i nie zdradzającą jakichkolwiek uczuć.
- Dobrze, byle szybko.
Kiwnął w odpowiedzi twierdząco głową i wszedł na pasy. Długo minęło zanim ktokolwiek poszedł jego śladem.
Park, jakich wiele, był duży i zielony. Wokół rosły przeróżne odmiany drzew jak: sosny, brzozy, a nawet jabłeczniki. Wzdłuż chodników, którymi niegdyś chodzili wszyscy, rozciągały się rzędy ławek, a pośrodku parku stała mała fontanna, dokąd często zlatywało się ptactwo. Miejsce to tętniło spokojem i harmonią, jaką rzadko teraz mogli doświadczyć ludzie spędzający to popołudnie.
Jedna z ławek, ta najbliżej fontanny, była wolna. Skorzystawszy więc z okazji mężczyzna usiadł i wyjął z kieszeni kilka kromek chleba, które zostały mu po śniadaniu. Ułamał je na kilka małych kawałeczków i pojedynczo wrzucał do wody, skąd wyciągały je gołębie. Znów westchnął przeciągle i pomlaskał.
- Można się dosiąść?
Spojrzał w bok i zobaczył kobietę o kasztanowych włosach i pomarszczonej cerze. Przy niej kręcił się chłopiec.
- Naturalnie.
- Idź się pobawić
Chłopiec usłuchał i pobiegł w kierunku gołębi.
- Śliczny malec.
- Prawda, moje oczko w głowie.
- Ile ma lat?
- Za trzy miesiące skończy pięć. O ile skończy...- Urwała nagle i spojrzała w kierunku dzieciaka – Choroba narasta u niego bardzo szybko. Leki kosztują majątek, a i tak nie ma pewności czy przyniosą efekty. – Zwróciła głowę z powrotem w jego stronę – Rząd pluje na nas. Niby to są tacy dobrzy i hojni, udostępnili nam parki, po których możemy się swobodnie poruszać. Rezerwaty, nie parki. Czymże jest ten park jak nie rezerwatem, więzieniem, do których stale jesteśmy spychani. Mamy tu siedzieć albo nie wysuwać nosa z domu. I to jest wolność...
Mały rudzielec krzątał się wokół traw, ganiając wciąż uciekające gołębie. Pomimo choroby na twarzy był pulchny i okrągły, nos miał mocno zadarty a czoło wysokie. Można by rzec wykapany prosiaczek. Kobieta nie była ani trochę do niego podobna. Twarz miała wychudzoną tak bardzo, że nawet z daleka dostrzec by można jej kości policzkowe. Nos był duży i lekko wykrzywiony, a głowa wąska i podłużna. Przypominała bardziej wiedźmę.
- Prawda – Kiwnęła głową jakby czytając jego myśli. – Nie jestem jego prawdziwą matką. To syn mojej córki, która zginęła w pamiętnej rzezi rok temu. – Spojrzał na nią i dostrzegł strumień spływający jej po policzku – Poćwiartowali ją jak zwierze, tylko dlatego, że była...
...chora...- zasłoniła dłonią oczy, skrywając swój ból i smutek.
- Mamo, dlaczego płaczesz? – Dzieciak szybko podbiegł do ławki.
- To nic, synku. Nic...- Wyciągnęła ręce i mocno przytuliła się do malca.
- Mamo, czy my jesteśmy inni?
- Nie, kochanie. Wręcz przeciwnie – Odsunął się, a ona pocałowała go w policzek. – To oni są inni.
Słońce świeciło już jasno i dość wyraźnie, kiedy powieki mężczyzny podniosły się, obudzone z głębokiego snu. Jednak jeszcze mocniej przykrył się kołdrą i skulił w kłębek, starając się wrócić do tego, co przed chwilą stracił, lecz bijące światło dochodzące zza okna uniemożliwiały mu ten rychły powrót. Przełknął głośno ślinę i odrzucił nakrycie ozdobione licznymi kwiatami koloru jagód i wiśni. Oparł dłonie o skraj łóżka i wsunął stopy w stare i dziurawe kapcie, wyginając jednocześnie kark i biodra. Wreszcie, nie bez trudu, podniósł się głośno stękając i rozprostował ręce. Po krótkiej chwili postoju i relaksu skierował się do kuchni, ociężale podnosząc nogi i zginając kolana. Gdy już przyszurał kapciami do lodówki otworzył ją i pomacał zawartość schowka na jajka. Wyjął trzy i położył je na popękanym i brzydkim blacie, tuż obok kuchenki. Zaraz potem wyjął chleb.
Kuchnia była mała i ciasna. Łososiowa tapeta, okrywająca ścianę, już zupełnie straciła swój jasny kolor. Krótkie firanki dawno nie były w praniu, a płytki ozdabiające podłogę zamiast ozdabiać, szpeciły swym brakiem gustu. Tuż pod brudnymi oknami stał stolik, przy którym zasiąść mogły zaledwie dwie osoby. Zaraz za stolikiem był mały regał, na którym samotnie leżał kosz zgniłych owoców i mała, miniaturowa wręcz, lodówka. Mogła by pomieścić co najwyżej dwie torby zakupów, a i tak nie była wypełniona nawet do połowy. Vis a vis lodówki stał stary piekarnik wraz z kuchenką, której trzy zapalniki nie nadawały się już do użytku. Na tej jednej jedynej postawił patelnię.
Po kilku minutach śniadanie było gotowe. Mężczyzna zeskrobał lekko za bardzo przysmażone jaka i wsunął je na talerz. Wyjąwszy łyżkę i trzy kromki czerstwego chleba zaczął jeść.
Oczy, koloru bladego nieba, skupione były teraz na posiłku, tak jak chude palce na trzymaniu stołowej łyżki. Spiczasty i lekko zadarty nos podnosił się i opadał za każdym razem gdy przeżuwał nowe porcje, a policzki chowały się głęboko gdy przełykał ślinę. Włosy, krótkie i przetłuszczone, koloru były najczarniejszej nocy, gdzie niegdzie tylko zostawiały miejsce siwym skutkom upływu lat., a usta, jeszcze przed chwilą suche i blade, teraz lśniły pokryte tłuszczem z patelni. Nagle zakrztusił się i zaczął kasłać. Podniósł się szybko, jakby nie bacząc na chorobliwe stawy, i złapał za zardzewiały czajnik, wypijając z niego resztki wczorajszej gotowanej wody. Przełknął ostatni raz i odczekał. Ból minął. Westchnąwszy głośno i przeciągle wyjrzał za okno i ujrzał bawiące się na placu dzieci.
- To już nie to, co kiedyś.
Zostawiwszy talerz w zlewie wrócił z powrotem do dużego pokoju.
Pokój, pomimo wpadającego światła, był szary i ledwo większy od kuchni. Ściany, podobnie jak poprzednio, „zdobiła” ponura tapeta, z której dziur wciąż wychodziły karaluchy. W kącie znajdowała się skrzynia, gdzie schował wszystkie pamiątki, a tuż obok leżało krzesło, na którym postawił starą gazetę, okulary i szklankę. Większą część pomieszczenia zajmowało łóżko, będące w rzeczywistości jedynie obskurnym materacem. Kołdra, którą po pobudce odrzucił, leżała teraz na podłodze.
- Posprzątam jak wrócę.
Zdjął z siebie szarą piżamę przypominającą więzienne odzienie i założył leżące na fotelu koszulę i marynarkę. O ile do górnej części ubrania nie można się było przyczepić, to spodnie nie nadawały się już do chodzenia, były mocno starte i oberwane w nogawkach, a na dodatek za małe. Mimo to zawsze w nich chodził na spacer. To dlatego, że nie miał innych. Założywszy swój staroświecki kapelusz wyszedł z mieszkania by, jak zwykle, przejść się do parku. Schodzenie po schodach sprawiało mu wiele trudności, ale jakoś się udało. Jedną ręką trzymał poręcz schodów, w drugiej miał laskę, którą otrzymał w spadku po swoim ojcu. Była to najcenniejsza rzecz jaką posiadał.
Dzień był nadzwyczaj piękny. Wiatr dmuchał lekko w twarz chłodząc gorące promienie słońca, a czyste powietrze dawało ciału spokój i regenerację. Mężczyzna wzniósł lekko ręce, zamknął oczy i nabrał powietrza.
- To jest lepszy posiłek niż jajka i chleb
Spojrzał przed siebie i ujrzał małą dziewczynkę, która spoglądała na niego niewinnie swymi wielkimi, czarnymi oczyma. Przy lewym biodrze trzymała oburącz pluszowego królika. Już miał się z nią przywitać, kiedy nagle pojawiła się jej matka. Podniosła dziewczynkę i odeszła. Jak najdalej od niego.
- Masz z tymi ludźmi nie rozmawiać, słyszysz?
Niezauważalnie wyciągnął rękę do przodu, lecz było już za późno by cokolwiek mówić lub robić. Spuścił głowę i zwrócił się w przeciwnym kierunku.
Na ulicach panował zgiełki i wieczny ruch. Samochody co chwila to zatrzymywały się, to znów ruszały, tkwiąc tak czy inaczej w korku ciągnącym się niemal trzy przecznice. Słychać było klaksony, muzykę dochodzącą z radia i co się wcale często zdarzało klątwy i bluźnierstwa pod adresem sąsiedniego kierowcy. Po chodnikach przechodzili różni ludzie. Starcy, dzieci, młodzież, w wieku średnim, biznesmeni, biedacy, studenci, młodzi kryminaliści, rdzenni mieszkańcy, imigranci, po stronie rządzących, po stronie opozycji, wierzący, ateiści, chrześcijanie, protestanci itp., itp. Wszyscy go nie zauważali. A jeśli tak się nie stało, spoglądali na niego z pogardą i zwyczajną niesympatią lub nawet wrogością. Zerknął tylko z wyrzutem na zieloną gwiazdę namalowaną na opasce, owijającą jego ramie, przeklinając swój los. Dotarł w końcu na światła, gdzie nie bacząc czy może czy nie, wepchnął się w tłum i ustał przy jezdni. Grupa ludzi od razu odsunęła się na bezpieczny dystans, wymawiając słowa jakich nie znosił.
- Odmieniec! Zakażony! Nienormalny! Wynocha do rezerwatu!
Choć bardzo bolały go te wyzwiska nie zdradzał po sobie smutku czy wściekłości. Z zrezygnowaniem i obojętnością spoglądał na światła, które jakby na przekór nie chciały się zmienić. Wtem usłyszał stukot obcasów uderzających o chodnik. Odwrócił się i ujrzał stróża prawa.
- Czy to nie za późno na spacer? Powinien pan już pan być w parku.
- Wybaczcie, panie władzo, ale zaspałem.
- Obawiam się, że nie mogę pozwolić by pan...
Mężczyzna położył policjantowi dłoń na ramieniu.
- To tylko kawałek drogi, kochaniutki. Pozwól mi iść.
Stróż prawa stał osłupiony i zaskoczony tym, co się stało, lecz minę miał nadal poważną i nie zdradzającą jakichkolwiek uczuć.
- Dobrze, byle szybko.
Kiwnął w odpowiedzi twierdząco głową i wszedł na pasy. Długo minęło zanim ktokolwiek poszedł jego śladem.
Park, jakich wiele, był duży i zielony. Wokół rosły przeróżne odmiany drzew jak: sosny, brzozy, a nawet jabłeczniki. Wzdłuż chodników, którymi niegdyś chodzili wszyscy, rozciągały się rzędy ławek, a pośrodku parku stała mała fontanna, dokąd często zlatywało się ptactwo. Miejsce to tętniło spokojem i harmonią, jaką rzadko teraz mogli doświadczyć ludzie spędzający to popołudnie.
Jedna z ławek, ta najbliżej fontanny, była wolna. Skorzystawszy więc z okazji mężczyzna usiadł i wyjął z kieszeni kilka kromek chleba, które zostały mu po śniadaniu. Ułamał je na kilka małych kawałeczków i pojedynczo wrzucał do wody, skąd wyciągały je gołębie. Znów westchnął przeciągle i pomlaskał.
- Można się dosiąść?
Spojrzał w bok i zobaczył kobietę o kasztanowych włosach i pomarszczonej cerze. Przy niej kręcił się chłopiec.
- Naturalnie.
- Idź się pobawić
Chłopiec usłuchał i pobiegł w kierunku gołębi.
- Śliczny malec.
- Prawda, moje oczko w głowie.
- Ile ma lat?
- Za trzy miesiące skończy pięć. O ile skończy...- Urwała nagle i spojrzała w kierunku dzieciaka – Choroba narasta u niego bardzo szybko. Leki kosztują majątek, a i tak nie ma pewności czy przyniosą efekty. – Zwróciła głowę z powrotem w jego stronę – Rząd pluje na nas. Niby to są tacy dobrzy i hojni, udostępnili nam parki, po których możemy się swobodnie poruszać. Rezerwaty, nie parki. Czymże jest ten park jak nie rezerwatem, więzieniem, do których stale jesteśmy spychani. Mamy tu siedzieć albo nie wysuwać nosa z domu. I to jest wolność...
Mały rudzielec krzątał się wokół traw, ganiając wciąż uciekające gołębie. Pomimo choroby na twarzy był pulchny i okrągły, nos miał mocno zadarty a czoło wysokie. Można by rzec wykapany prosiaczek. Kobieta nie była ani trochę do niego podobna. Twarz miała wychudzoną tak bardzo, że nawet z daleka dostrzec by można jej kości policzkowe. Nos był duży i lekko wykrzywiony, a głowa wąska i podłużna. Przypominała bardziej wiedźmę.
- Prawda – Kiwnęła głową jakby czytając jego myśli. – Nie jestem jego prawdziwą matką. To syn mojej córki, która zginęła w pamiętnej rzezi rok temu. – Spojrzał na nią i dostrzegł strumień spływający jej po policzku – Poćwiartowali ją jak zwierze, tylko dlatego, że była...
...chora...- zasłoniła dłonią oczy, skrywając swój ból i smutek.
- Mamo, dlaczego płaczesz? – Dzieciak szybko podbiegł do ławki.
- To nic, synku. Nic...- Wyciągnęła ręce i mocno przytuliła się do malca.
- Mamo, czy my jesteśmy inni?
- Nie, kochanie. Wręcz przeciwnie – Odsunął się, a ona pocałowała go w policzek. – To oni są inni.