Reynevan
de Tréville
- Dołączył
- 30.10.2004
- Posty
- 1999
"Fatalny błąd Damenta - Droga 3"
Nikt nie przypuszczał, że tego roku może się coś złego wydażyć. Wszystkie informacje, jakie zbierane były przez zwiadowców poruszających się ciągle po granicy państwa, mówiły o zwykłych migracjach orków, transportach żywności i kłutniach między plemionami. Myśleliśmy, że nastał pokuj, a przynajmniej spokuj. Wszędzie odbudowywano spalone wioski, powstawały nwoe miasta. Wszędzie widać było, jak nasz kraj wracał do dawnej świetności. Minione wojny zniszczyły nie tylko nasz dobytek, ale i dusze. Lata bitew, najazdów i starć zmęczyły wszystkich ludzi i spowodowały ogromne zniszczenia na pasie granicznym z terenami orków. Cały skarb państwa został wchłonięty przez niekończące się zbrojenia i budowy zamków obronnych. Ale w końcu doszło do wielkiej bitwy o Karłowice, w której nasi żołnierze wsławili się heroiczną walką o swuj kraj i o wolność ludzi. Zwycięstwo to odebraliśmy za koniec orków i ich dominacji w tym rejonie świata. Wielkośc zwycięstwa uśpiła naszą czujność. Bohaterowie narodowi oficjalnie po bitwie zostali nagrodzeni różnymi tytułami. Jeden z nich, który w sumie najważniejszą żecz dla nas zrobił - sprowadził posiłki od Wojnara, nie chciał niczego. Stwierdził, że noszenie listów nie jest niczym chwalebnym. Rozpoczęto odbudowę zrujnowanych Karłowic, gdyż był to jeden z lepszych fortów, jakie do tej pory wybudowano. Wszystkie bronie dzielnych rycerzy, którzy polegli, stopiono razem i zrobiono z nich nową bramę. Na dolnym kręgu umieszczono dużą tablicę upamiętniającą wielkie poświęcenie wojowników, którzy bronili dostępu do bramy wyższej części fortecy. Gardno przemieniło się w kolorową rzeką. Na ulice stolicy wyszli wszyscy mieszkańcy aby powitać powracające wojska i świętować zwycięstwo. Byłem jednym z tych prostych ludzi jacy radowali się z końca wojny i byłem nim równierz gdy uciekali z miasta przed natchodzącym wrogiem. Pomimo wielkiej wiktorii, jaką była wygrana bitwa o Karłowice nie udało się zniszczyć wroga. Orkowie wykryli naszych szpiegów i podsuwali im kłamliwe fakty. Król Dament uważał wszystkie te informacje i zaprzestał pilnego obserwowania przeciwnika. Uśpiona czyjnośc wartowników miast granicznych została wykorzystana przez wrogów. Dokładnie pół roku po naszym zwycięstwie urwały się informacje z paru miast. Gdy przybyły pierwsze meldunki o zdarzniach znad północnej granicy było już za późno. Tysiące orków podążało w kierunku stolicy pozostawiając po sobie pas zgliszcz i trupów. Nadzieja, że lata wojny się skończyły prysła w mgnienu oka. Tronem władcy zachwiały oskarżenia o nieudolności i spowodowały jego abdykację. Jego miejsce zajoł Wojnar Wojakowski, który zażądził szybkie przniesienie wojsk z południa w kierunku Gadna i okolicznych zamków. Jednocześnie zaczął się nabur do wojska. Czułem powinność wobec kraju, który mnie wykarmił i wychował, więc w pierwszych dniach wojny udałem się do punktu naboru. Przydzielono mnie do trzeciego pułku, do odziału łuczników. Dostałem stary łuk, oraz parę patyków, z których miałem sobie zrobić strzały. Nie była to pocieszająca wiadomość. Udałem się do znajomego kowala, który zrobił mi miecz, oraz dał mi porządny kołczan pełen gotowych strzał. Mięlśmy jeden dzień na przygotowanie. Mój odział ruszał do fortu oddalonego od stolicy o dwie mile. Pomimo stresu czas dłużył mi się okropnie. Mieliśmy wyjść wieczorem, aby dostać się na miejsce jutro po południu. Orkowie nadchodzili z kilku kierunków i najprawdopodobniej chcieli otoczyć dobże ufortyfikowane Gardno. Pomimo strachu udało mi się przespać, a o zmroku stanąłem na miejscu zbiurki. Było nas wielu, ale w większości byli to ludzie podobni do mnie. Wszyscy się bali. Widać było to już na pierwszy rzur oka. owudca krzyczał na nas jak na stado dzikich osłów. Wkońcu ustwaiono nas w linie i wyszliśmy przez bramę. Podróż była męcząca. Nie mogliśmy się zatrzymać, bo orkowie byli blisko, a my musieliśmy dostać się do Do fortu, zanim zacznie się oblężenie. Noc była zimna. Pogoda też jakoś nas nie pieściła. Wiał lodowaty wiatr z pułnocy i padał deszcz. W końcu o świcie ujrzeliśmy przed sobą nasz cel - fortecę Northbar wybudowaną wieki temu przez starożytnych mieszkańców tej ziemi. Była ona tak dobże usytuowana, że ciężko było ją zdobyć każdej wrogiej armii, jaka tu walczyła. W zapiskach historycznych przetrwały do dziś tylko dwie informacje o pokonaniu obrońców Northbaru: za pierwszym razem przegraną spowodowała zdrada, a za drugim głud. Moi towarzysze byli już zmęczeni, ale podniosł ich na duchu widok fortu. Przyspieszyliśmy kroku. Zbliżało się południe gdy powitały nas surmy z bramy zamku. Wrota otwarły się, a myw kroczyliśmy na dziedziniec witani z radością przez odział stacjonujących tu strazników. Wszyscy cieszyli się z szybkiego nadejścia posiłków, które widocznie zwiększyły siły garnizonu.
Gdy już wszyskim przyznaczono ich stanowiska, rozpoczęło się oczekiwanie. Nie musieliśmy jednak zbyt długo wpatrywać się w linię lasu oddaloną od nas o kilometr. Wokuł drzew coś zakotłowało. Na przedpola Northabu wyszły forpoczty orków, których liczebność zmroźiła nasze serca. Niezliczona mnogość pik falowała w powietrzu, a dudnienie, jakie do nas dolatywało łączyło się z zachrypłymi okrzykami naszych dowudców, którzy starali się wskrzesić w nas choć odrobinę nadziei i odwagi. Wrogowie maszerowali zwartym szykiem i w równym tempie. Nieuchronnie ta fala zbliżała się do nas, a my nie mogliśmy nic na to poradzić. Dano sygnał dla łuczników. Pospiesznie dobyłem strzałę i oparłem ją na cieńciwie. Podniosłem go i wymierzyłem. Staliśmy sztywno, tylko ręce nam się trzęśły ze strachu.
- Ogniaaa!
Wypuściłem strzałę. Podobnie uczynili moi sąsiedzi. Z mórów posypał się grad strzał, które spowodowały, że pierwsi orkowie poupadali z przebitymi gardłami, lub nogami. Oddaliśmy następną salwę. Nic nie pomagało. Po trupacg swoich wspułziomków przechodzili następni żołnierze, i nieśli drabiny. Wokuł zaświstały bełty. Wszyscy ukryliśmy się za podwyższeniem muru. Niektórzy jednak nie mieli takiego refleksu. Posłałem następną strzałę i następną. Ponownie się zchyliłem. Drabiny se szczękiem oparły się o mórach. Zaraz pojawili się pierwsi wrogowie. Dobyłem miecz i ciołem ostro przed sobą. Coś ciężkiego upadło na mnie i zwaliło mnie z nug. Nie mogłem wstać. W końcu ktoś mi pomugł i zciągną martwego orka ze mnie. Wstałem i postanowiłem większy urzytek zrobić z mojego miecza. Ponownie ciołem poprzek i kolejny ork upadł, ale tym razem nie na mnie. Podeszłem do jednej z drabin i odepchnąłem ją. Upadła w chmarę kłębiących wrogów, którzy z kwikiem ginęli od strzał lecących z murów. Podbiegłem do krawezi i ponownie dobyłem łuku. Nie muśałem specjalnie celować. Wszędzie się kotłowało od brązowych chełmów. Wystrzelałem mój cały kołczan i pobiegłem do punktu rozdawania strzał. Powruciłem ponownie na moje stanowisko i prułem w tłum przeciwników. Sytuacja była beznadziejna. W paru miejscach orkowie zajęli już małe punkty muru i nie dawali się wyprzeć. Pomimo naszej odwagi - zwykłych ludzi wziętych zaledwie wczoraj do wojska- potrafiliśmy zabijać wrogów którzy pustoszyli nasz kraj. Ponownie wystrzelałem cały zapas strzał. Przewiesiłem łuk przez plecy i wyszarpałem miecz zza pasa. Uderzyłem ostro na wroga. Zabiłem może pięciu czy szejściu, gdy poczułem silne uderzenie w plecy. Upadłem. Wokuł mnie wirowały kształty. Ledwo widziałem co się dzieje. Powoli świadomość wracła. Wstałem i rozglądnełem się. Wokoło mnie było pełno walczących ludzi z orkami. Odnalazłem muj miecz i uderzyłem mocno w pokrzywioną brązową przyłubicę. Przeciwnik upadł. Wokoło zamku wciąz było pełno ryczących Wrogów. Pomimo, że odbiliśmy częśc murów przeciwnicy zaatakowali bramę taranem. Uderzenia wyginały stare zawiasy, ale brama wciąż trzymała. Zbiegłem po schodach i ponownie napełniłem kołczan. Postanowiłem, że dołącze do rycerzy, którzy stali już przy bramie i czekali na odparcie ataku. Naciągnełem cieńciwę i mierzyłem. Coś zgrzytnęło i brama runęła. W korytarz wbiegła chorda orków i runęła na nas. Moje strzały raziły kardzego przeciwnika, jakiego zdążyłem zauwarzyć. Moi towarzysze, jacy poszli za mną rzucili się w wir walki. Ponownie wystrzeliłem. Kolejny wrug upadł. Ponownie oddałem strzał, i znowu celny. Przysłano nam pau ludzi do pomocy. W korytażu w sumie było nas pięćdziesięciu. Wypieraliśmy powoli kolejne grupy przeciwników. Było coraz gorzej. Fala za falą, niezmorordowania wrogowie napierali na nas i zmuszali do powolnego cofania się. Nic już mi łuk nie mugł pomuc. Rzyciłem go na ziemię aby nie przeszkadzał w walce. Muj miecz był czerwony od krwi. Krok za krokiem cofaliśmy się ztunelu. Wrzaski docierające z góry świadczyły o tym, że mury już upadły. Wszyscy zbierali się przy wrotach do budynku. Przy odrobinie szczęscia mogliśmy tan długo wytrzymać, bo podejście znajdowało się w głębokim rowie, więc dawało to możliwość wystrzelania przeciwników zanim oni zbliżyliby się do nas. Posłyszałem okrzyk:
- Odwruuuut!
Pośpiesznie cofaliśmy się do ścieżki. Co chwila upadali obok mnie jacyś ludzie, bądz orkowie. Miałem szczęście, bo dzieciństwo spędziłem u mistrza mieczy Grodna. ycofaliśmy się do bezpiecznego odcinka drogi i wbiegliśmy na sam koniec drogi. Niestety orkowie również podąrzali za nami. Gdy zakręciliśmy zobaczylismy gotowe do strzału łuki i świeże nie zmęczone miecze. Szybko zeszliśmy z lini, a łucznicy puścili salwę. To nas uratowało, bo przeciwnicy byi tuż za nami. Dowudca ochrypł już od wydawania rozkazów. Do obrony zostało nam z trzystu ludzi, a atakujących jakby było bez końca. Gdy dotarłem pod bramę do wieży usiadłem na chwilę, aby dać odpocząc obolałym mięsniom. Bitwa trwała już dobrych pare godzin. Straciliśmy mnustwo ludzi. Ratunku już nie było. Wszyscy tracili nadzieję. Po drodze co chwila przybiegali ledwo żywi ludzie uciekający przed nowymi falami ataku. Zewsząd dobiegał mnie strzęk stali o stal i jęki zarzynanych. Czułem nieuchronnośc naszego losu. Wiedziałem, że przegramy, jak inne zamki, które nie potrafiły nawet tye utzymać się co my. Lecz nagle do megoi serca wpłynęła nadzieja. Poczułem przypływ energii, która spowodowała, że wstałem i podniosłem broń. Zewsząd dobiegły mnie radosne okrzyki.
- Wojnaar! Wojnar nadciąga.
I zrozumiałem co się stało. Wielkie legiony Wojakowskiego nadciągały z południa. Pomimo zapadającego zmroku, słońce skrzyło się na pięknych zbrojach i mieczach. W mgnienu oka doleciał nas ryk wściekłości, jaki wydobył się z tysięcy gardeł orków. Czarna plama, jaka kłębiła się na równinie przełamała się na puł i z wściekłością uderzyła na przeciwników. To było cudowne. Nasi przedzierali się przez wroga, jak przez masło. Nic ich nie mogło zatrzymać. Jednocześnie resztki garnizomu i my - poborowi _ żuciliśmy się w dół sćieszki z zapałem tnąc przeciwników. Ze wsząd dobiegały okrzyki
-Wojnar! Wojnar....!
Gdy po godzinie spotkaliśmy się w bramie radośc, jaka nas opanowała szybko minęła. Stolica upadła, a odziały jakie przybyły na ratunek to byli ci, którzy zdązyli ucieć setkom tysięcy rozjuszownych Orków. Wieśc ta kompletnie nas dobiła. Zwycięstwo, które dopiero co sprawiło, że nasze serca zabiły żeywiej stało się niczym wobec grozy poraszki naszej pięknej stolicy.
Oceniajcie
Nikt nie przypuszczał, że tego roku może się coś złego wydażyć. Wszystkie informacje, jakie zbierane były przez zwiadowców poruszających się ciągle po granicy państwa, mówiły o zwykłych migracjach orków, transportach żywności i kłutniach między plemionami. Myśleliśmy, że nastał pokuj, a przynajmniej spokuj. Wszędzie odbudowywano spalone wioski, powstawały nwoe miasta. Wszędzie widać było, jak nasz kraj wracał do dawnej świetności. Minione wojny zniszczyły nie tylko nasz dobytek, ale i dusze. Lata bitew, najazdów i starć zmęczyły wszystkich ludzi i spowodowały ogromne zniszczenia na pasie granicznym z terenami orków. Cały skarb państwa został wchłonięty przez niekończące się zbrojenia i budowy zamków obronnych. Ale w końcu doszło do wielkiej bitwy o Karłowice, w której nasi żołnierze wsławili się heroiczną walką o swuj kraj i o wolność ludzi. Zwycięstwo to odebraliśmy za koniec orków i ich dominacji w tym rejonie świata. Wielkośc zwycięstwa uśpiła naszą czujność. Bohaterowie narodowi oficjalnie po bitwie zostali nagrodzeni różnymi tytułami. Jeden z nich, który w sumie najważniejszą żecz dla nas zrobił - sprowadził posiłki od Wojnara, nie chciał niczego. Stwierdził, że noszenie listów nie jest niczym chwalebnym. Rozpoczęto odbudowę zrujnowanych Karłowic, gdyż był to jeden z lepszych fortów, jakie do tej pory wybudowano. Wszystkie bronie dzielnych rycerzy, którzy polegli, stopiono razem i zrobiono z nich nową bramę. Na dolnym kręgu umieszczono dużą tablicę upamiętniającą wielkie poświęcenie wojowników, którzy bronili dostępu do bramy wyższej części fortecy. Gardno przemieniło się w kolorową rzeką. Na ulice stolicy wyszli wszyscy mieszkańcy aby powitać powracające wojska i świętować zwycięstwo. Byłem jednym z tych prostych ludzi jacy radowali się z końca wojny i byłem nim równierz gdy uciekali z miasta przed natchodzącym wrogiem. Pomimo wielkiej wiktorii, jaką była wygrana bitwa o Karłowice nie udało się zniszczyć wroga. Orkowie wykryli naszych szpiegów i podsuwali im kłamliwe fakty. Król Dament uważał wszystkie te informacje i zaprzestał pilnego obserwowania przeciwnika. Uśpiona czyjnośc wartowników miast granicznych została wykorzystana przez wrogów. Dokładnie pół roku po naszym zwycięstwie urwały się informacje z paru miast. Gdy przybyły pierwsze meldunki o zdarzniach znad północnej granicy było już za późno. Tysiące orków podążało w kierunku stolicy pozostawiając po sobie pas zgliszcz i trupów. Nadzieja, że lata wojny się skończyły prysła w mgnienu oka. Tronem władcy zachwiały oskarżenia o nieudolności i spowodowały jego abdykację. Jego miejsce zajoł Wojnar Wojakowski, który zażądził szybkie przniesienie wojsk z południa w kierunku Gadna i okolicznych zamków. Jednocześnie zaczął się nabur do wojska. Czułem powinność wobec kraju, który mnie wykarmił i wychował, więc w pierwszych dniach wojny udałem się do punktu naboru. Przydzielono mnie do trzeciego pułku, do odziału łuczników. Dostałem stary łuk, oraz parę patyków, z których miałem sobie zrobić strzały. Nie była to pocieszająca wiadomość. Udałem się do znajomego kowala, który zrobił mi miecz, oraz dał mi porządny kołczan pełen gotowych strzał. Mięlśmy jeden dzień na przygotowanie. Mój odział ruszał do fortu oddalonego od stolicy o dwie mile. Pomimo stresu czas dłużył mi się okropnie. Mieliśmy wyjść wieczorem, aby dostać się na miejsce jutro po południu. Orkowie nadchodzili z kilku kierunków i najprawdopodobniej chcieli otoczyć dobże ufortyfikowane Gardno. Pomimo strachu udało mi się przespać, a o zmroku stanąłem na miejscu zbiurki. Było nas wielu, ale w większości byli to ludzie podobni do mnie. Wszyscy się bali. Widać było to już na pierwszy rzur oka. owudca krzyczał na nas jak na stado dzikich osłów. Wkońcu ustwaiono nas w linie i wyszliśmy przez bramę. Podróż była męcząca. Nie mogliśmy się zatrzymać, bo orkowie byli blisko, a my musieliśmy dostać się do Do fortu, zanim zacznie się oblężenie. Noc była zimna. Pogoda też jakoś nas nie pieściła. Wiał lodowaty wiatr z pułnocy i padał deszcz. W końcu o świcie ujrzeliśmy przed sobą nasz cel - fortecę Northbar wybudowaną wieki temu przez starożytnych mieszkańców tej ziemi. Była ona tak dobże usytuowana, że ciężko było ją zdobyć każdej wrogiej armii, jaka tu walczyła. W zapiskach historycznych przetrwały do dziś tylko dwie informacje o pokonaniu obrońców Northbaru: za pierwszym razem przegraną spowodowała zdrada, a za drugim głud. Moi towarzysze byli już zmęczeni, ale podniosł ich na duchu widok fortu. Przyspieszyliśmy kroku. Zbliżało się południe gdy powitały nas surmy z bramy zamku. Wrota otwarły się, a myw kroczyliśmy na dziedziniec witani z radością przez odział stacjonujących tu strazników. Wszyscy cieszyli się z szybkiego nadejścia posiłków, które widocznie zwiększyły siły garnizonu.
Gdy już wszyskim przyznaczono ich stanowiska, rozpoczęło się oczekiwanie. Nie musieliśmy jednak zbyt długo wpatrywać się w linię lasu oddaloną od nas o kilometr. Wokuł drzew coś zakotłowało. Na przedpola Northabu wyszły forpoczty orków, których liczebność zmroźiła nasze serca. Niezliczona mnogość pik falowała w powietrzu, a dudnienie, jakie do nas dolatywało łączyło się z zachrypłymi okrzykami naszych dowudców, którzy starali się wskrzesić w nas choć odrobinę nadziei i odwagi. Wrogowie maszerowali zwartym szykiem i w równym tempie. Nieuchronnie ta fala zbliżała się do nas, a my nie mogliśmy nic na to poradzić. Dano sygnał dla łuczników. Pospiesznie dobyłem strzałę i oparłem ją na cieńciwie. Podniosłem go i wymierzyłem. Staliśmy sztywno, tylko ręce nam się trzęśły ze strachu.
- Ogniaaa!
Wypuściłem strzałę. Podobnie uczynili moi sąsiedzi. Z mórów posypał się grad strzał, które spowodowały, że pierwsi orkowie poupadali z przebitymi gardłami, lub nogami. Oddaliśmy następną salwę. Nic nie pomagało. Po trupacg swoich wspułziomków przechodzili następni żołnierze, i nieśli drabiny. Wokuł zaświstały bełty. Wszyscy ukryliśmy się za podwyższeniem muru. Niektórzy jednak nie mieli takiego refleksu. Posłałem następną strzałę i następną. Ponownie się zchyliłem. Drabiny se szczękiem oparły się o mórach. Zaraz pojawili się pierwsi wrogowie. Dobyłem miecz i ciołem ostro przed sobą. Coś ciężkiego upadło na mnie i zwaliło mnie z nug. Nie mogłem wstać. W końcu ktoś mi pomugł i zciągną martwego orka ze mnie. Wstałem i postanowiłem większy urzytek zrobić z mojego miecza. Ponownie ciołem poprzek i kolejny ork upadł, ale tym razem nie na mnie. Podeszłem do jednej z drabin i odepchnąłem ją. Upadła w chmarę kłębiących wrogów, którzy z kwikiem ginęli od strzał lecących z murów. Podbiegłem do krawezi i ponownie dobyłem łuku. Nie muśałem specjalnie celować. Wszędzie się kotłowało od brązowych chełmów. Wystrzelałem mój cały kołczan i pobiegłem do punktu rozdawania strzał. Powruciłem ponownie na moje stanowisko i prułem w tłum przeciwników. Sytuacja była beznadziejna. W paru miejscach orkowie zajęli już małe punkty muru i nie dawali się wyprzeć. Pomimo naszej odwagi - zwykłych ludzi wziętych zaledwie wczoraj do wojska- potrafiliśmy zabijać wrogów którzy pustoszyli nasz kraj. Ponownie wystrzelałem cały zapas strzał. Przewiesiłem łuk przez plecy i wyszarpałem miecz zza pasa. Uderzyłem ostro na wroga. Zabiłem może pięciu czy szejściu, gdy poczułem silne uderzenie w plecy. Upadłem. Wokuł mnie wirowały kształty. Ledwo widziałem co się dzieje. Powoli świadomość wracła. Wstałem i rozglądnełem się. Wokoło mnie było pełno walczących ludzi z orkami. Odnalazłem muj miecz i uderzyłem mocno w pokrzywioną brązową przyłubicę. Przeciwnik upadł. Wokoło zamku wciąz było pełno ryczących Wrogów. Pomimo, że odbiliśmy częśc murów przeciwnicy zaatakowali bramę taranem. Uderzenia wyginały stare zawiasy, ale brama wciąż trzymała. Zbiegłem po schodach i ponownie napełniłem kołczan. Postanowiłem, że dołącze do rycerzy, którzy stali już przy bramie i czekali na odparcie ataku. Naciągnełem cieńciwę i mierzyłem. Coś zgrzytnęło i brama runęła. W korytarz wbiegła chorda orków i runęła na nas. Moje strzały raziły kardzego przeciwnika, jakiego zdążyłem zauwarzyć. Moi towarzysze, jacy poszli za mną rzucili się w wir walki. Ponownie wystrzeliłem. Kolejny wrug upadł. Ponownie oddałem strzał, i znowu celny. Przysłano nam pau ludzi do pomocy. W korytażu w sumie było nas pięćdziesięciu. Wypieraliśmy powoli kolejne grupy przeciwników. Było coraz gorzej. Fala za falą, niezmorordowania wrogowie napierali na nas i zmuszali do powolnego cofania się. Nic już mi łuk nie mugł pomuc. Rzyciłem go na ziemię aby nie przeszkadzał w walce. Muj miecz był czerwony od krwi. Krok za krokiem cofaliśmy się ztunelu. Wrzaski docierające z góry świadczyły o tym, że mury już upadły. Wszyscy zbierali się przy wrotach do budynku. Przy odrobinie szczęscia mogliśmy tan długo wytrzymać, bo podejście znajdowało się w głębokim rowie, więc dawało to możliwość wystrzelania przeciwników zanim oni zbliżyliby się do nas. Posłyszałem okrzyk:
- Odwruuuut!
Pośpiesznie cofaliśmy się do ścieżki. Co chwila upadali obok mnie jacyś ludzie, bądz orkowie. Miałem szczęście, bo dzieciństwo spędziłem u mistrza mieczy Grodna. ycofaliśmy się do bezpiecznego odcinka drogi i wbiegliśmy na sam koniec drogi. Niestety orkowie również podąrzali za nami. Gdy zakręciliśmy zobaczylismy gotowe do strzału łuki i świeże nie zmęczone miecze. Szybko zeszliśmy z lini, a łucznicy puścili salwę. To nas uratowało, bo przeciwnicy byi tuż za nami. Dowudca ochrypł już od wydawania rozkazów. Do obrony zostało nam z trzystu ludzi, a atakujących jakby było bez końca. Gdy dotarłem pod bramę do wieży usiadłem na chwilę, aby dać odpocząc obolałym mięsniom. Bitwa trwała już dobrych pare godzin. Straciliśmy mnustwo ludzi. Ratunku już nie było. Wszyscy tracili nadzieję. Po drodze co chwila przybiegali ledwo żywi ludzie uciekający przed nowymi falami ataku. Zewsząd dobiegał mnie strzęk stali o stal i jęki zarzynanych. Czułem nieuchronnośc naszego losu. Wiedziałem, że przegramy, jak inne zamki, które nie potrafiły nawet tye utzymać się co my. Lecz nagle do megoi serca wpłynęła nadzieja. Poczułem przypływ energii, która spowodowała, że wstałem i podniosłem broń. Zewsząd dobiegły mnie radosne okrzyki.
- Wojnaar! Wojnar nadciąga.
I zrozumiałem co się stało. Wielkie legiony Wojakowskiego nadciągały z południa. Pomimo zapadającego zmroku, słońce skrzyło się na pięknych zbrojach i mieczach. W mgnienu oka doleciał nas ryk wściekłości, jaki wydobył się z tysięcy gardeł orków. Czarna plama, jaka kłębiła się na równinie przełamała się na puł i z wściekłością uderzyła na przeciwników. To było cudowne. Nasi przedzierali się przez wroga, jak przez masło. Nic ich nie mogło zatrzymać. Jednocześnie resztki garnizomu i my - poborowi _ żuciliśmy się w dół sćieszki z zapałem tnąc przeciwników. Ze wsząd dobiegały okrzyki
-Wojnar! Wojnar....!
Gdy po godzinie spotkaliśmy się w bramie radośc, jaka nas opanowała szybko minęła. Stolica upadła, a odziały jakie przybyły na ratunek to byli ci, którzy zdązyli ucieć setkom tysięcy rozjuszownych Orków. Wieśc ta kompletnie nas dobiła. Zwycięstwo, które dopiero co sprawiło, że nasze serca zabiły żeywiej stało się niczym wobec grozy poraszki naszej pięknej stolicy.
Oceniajcie