Zaplanowana jest seria krótkich opowiadań o Verin'ie Varegerze. Póki co wrzucam kawałek pierwszego, które nie ma jeszcze zakończenia, dlatego wrzucam mniej niż połowę i czekam na oceny Resztę wrzucę jak dokończę opowiadanie.
[SIZE=36pt]Emerytowany Zabójca[/SIZE]
[SIZE=18pt]Pierwsze Zlecenie[/SIZE]
Dzień jak co dzień, wstałem, ubrałem się w mój ciemny płaszcz, oraz starą ćwiekowaną zbroję skórzaną. Podszedłem do mojego jedynego stołu (w sumie nawet nie był mój, a karczmy, ale za pokój zapłaciłem więc mogłem go uznać za swój, przynajmniej na razie). Nalałem sobie do małego glinianego kubka, czerwonego, a właściwie różowego (pewnie rozcieńczane) wina. Usiadłem na rozwalającym się już taborecie i popijając sikacza ostrzyłem mój miecz, licząc że tego dnia ktoś odwiedzi mnie ze swymi problemami.
No cóż, może to żadna chluba ale Verin Vareger jest płatnym mordercą, czy raczej poszukiwaczem, bo zajmowałem się nie tylko zabijaniem na zlecenie, ale odnajdywaniem ludzi, czy śledzeniem kochanków, ale za takie zlecenia ludzie nie obsypywali mnie złotem. Zdecydowanie jako najemnik w służbie ludzi którzy mieli za dużo pieniędzy, dostawałem znacznie więcej srebrników, a nawet złotników. A teraz? Jak ktoś miedziakiem sypnie jestem wniebowzięty.
Jednak ostatnimi czasy dzień upływał mi na podziwianiu widoku z okna, a wstrętny był jak widok dwóch całujących się mężczyzn. Zarzygane rynsztoki, pijaki walające się po ulicach, kałuże krwi po bezdomnych. Niby stolica a bez miecza ruszyć się ciężko było. No chyba że nosiło się szatę wyznawców Elohima, od paladynów czy Komer’ów ludzie uciekali od razu.
Kiedy ten zacny widok mi się przejadł, zawsze mogłem poczyścić broń czy pić te szczyny, które niektórzy ważą się nazywać winem. Co prawda pijałem większe gówno, ale dla mojego wyrafinowanego podniebienia to wino nie mieściło się w normie. Powinno się zabronić jego produkcji a cały zapas wylać.
Dzień zapowiadał się jak każdy inny, miałem przesiedzieć go przy lampce tego ścierwa polerując i tak czystą broń. Ale kiedy o tym pomyślałem niemal spadłem z krzesła zaskoczony pukaniem do moich drzwi.
Szybko złapałem równowagę, cisnąłem szmatkę w róg pokoju, poprawiłem płaszcz i powiedziałem co uważałem za słuszne:
- Wejść!
W drzwiach stanęła młoda kobieta, około trzydziestu lat, śliczne blond loki, zielone oczka wyglądały spod grzywki, była piękną kobietą, aż niejedna czysta myśl przemknęła przez mój umysł.
- Siadaj. – Zaproponowałem, a sam sięgnąłem po drugie czyste naczynie i polałem jej mojego najlepszego (cóż za pech że było to dokładnie to samo wino które wcześniej nalałem sobie) wina. – W czym ci mogę pomóc ślicznotko? – Te słowa chyba na nią wpłynęły, gdyż lekko się zaczerwieniła, młoda była.
- Panie Vareger – Zaczęła nieśmiało
- Mów mi Verin – Przerwałem, po czym gestem wskazałem by kontynuowała
- Więc, Panie Verin, mam pewien problem, mój mąż
No tak, mąż… Wszystkie sprośne myśli uciekły na sam dźwięk tego słowa, jak demon przed wodą święconą. Ale kto wie, może nie uda się mu przeżyć i biedną dziewkę ktoś będzie musiał pocieszyć?
- Tak? – zachęciłem ją.
- Znika i wraca późno, nie wiem gdzie chodzi, gdy próbowałam go śledzić złapał mnie, więc trzeba mi kogoś doświadczonego. Chce wiedzieć czy chodzi na jakieś dziwki, spija się czy coś zupełnie innego. Pomożesz mi Verin? – Była taka urocza, a te jej maślane oczka, patrzyła na mnie tak słodko, mało brakło, a bym się bez słowa zgodził, na szczęście zdążyłem ugryźć się w język i wracając do swojego zatwardziałego charakteru, spojrzałem przez okno by się nie rozpraszać i rzuciłem to co rzucić musiałem.
- Co z tego będę miał?
- Nie mam wiele – W sumie to się tego spodziewałem, ale może dostane inne profity? Rzuciłem na nią okiem i moja wyobraźnia znów ruszyła, więc szybko odwróciłem wzrok, i śmiejąc się w myślach, oglądałem podróż spitego mężczyzny wracającego do domu. – Ale mogę zaoferować pięćdziesiąt miedziaków. – Taka suma pieniędzy starczała mi na miesięczne opłacenia pokoju z wyżywieniem. Dość sporo, ale może da się z niej coś wykrzesać? Mimo że mi starczało to ta gospoda nie należała do najlepszych i chętnie bym ją zmienił.
- Tylko tyle?
- A czy twe zadanie jest wymagające – No cholera, czemu te baby zawsze muszą mieć racje? – Jednak wszystko zależy od przebiegu sprawy, zależnie od wyniku mogę spróbować coś wykrzesać dla Ciebie. – Brzmiało ciekawie, kto wie co chciała krzesać, a mój krzemień dawno nie pocierał się z innym więc byłem otwarty na takie krzesanie.
- Zgoda! Podaj mi tylko kilka potrzebnych mi informacji. Twe imię, jego, oraz gdzie mam się zaczaić.
- Nazywam się Anna, mój mąż to Jachim, a mieszkamy w trzecim domu od magazynu. – Podała dzielnica, po zmroku chodzą tamtędy tylko najgorsze oprychy, albo nie kontaktujący z otoczeniem. Ale cóż, nie mogłem się poddać, pięćdziesiąt miedziaków piechotą nie chodzi. (Właściwie mógłbym spokojnie wybić po zmroku pół miasta i zebrać ich złoto, ale myślę że jednak ktoś by się zorientował.)
- Czy powinienem jeszcze coś wiedzieć? – Spytałem licząc że zostanie dłużej bym mógł nacieszyć wzrok właśnie dostrzeżonym dekoltem, a było pod nim i to sporo.
- Myślę że to wszystko, wychodzi każdej nocy więc możesz zaczaić się już dziś – odpowiedziała tak słodko, że poczułem lekki wzdrygnięcie pod skórzanym pasem.
- Dobrze, zajmę się tym. – Odparłem odwracając szybko wzrok i wlewając wino do gardła żeby ochłonąć.
- Dziękuję za wysłuchanie i oczekuje wyników, a miedziaki już czekają na ciebie, tak jak i ja. – Skwitowała zalotnie.
Nie odpowiedziałem jej nic, czułem dreszcze podniecenia i nie byłem w stanie złożyć jakiegokolwiek zdania. Wsunąłem miecz do pochwy i poszedłem się przejść przed wypełnieniem zadania.
* * *
Siedząc na krawędzi brzegu, niecałe trzy metry nad wodą, spoglądając w bezdenną toń oceanu, zastanawiałem się nad moim zadaniem. Czy rzeczywiście dostałem tak proste zadanie za taką cenę? Mój wzrok powędrował na czerwone jak krew zachodzące słońce. Zmrok się zbliżał wielkimi krokami, a tym samym wykonanie mojego pierwszego od dawna zlecenia.
Podniosłem się nieomal wpadając w wodę. Odwróciłem się i skąpany w czerwieni słońca ruszyłem obejrzeć dom z którego wyjść miał mąż tej pięknej kobiety.
Idąc murowanymi uliczkami, lawirując między wrzeszczącymi, tłustymi przekupkami, starałem się wyciszyć i zastanowić się.
Jeśli to był podstęp? Jeśli ta kobieta chciała żebym zginął? Ale bądźmy szczerzy, co mógł komuś zrobić ponad trzydziestoletni były wojownik. Prawda jeszcze umiałem walczyć, ale czy w tym całym brudnym mieście, czy w tych zaplutych karczmach nie było równie dobrych? Co prawda nie każdy z nich jak ja, przeżył szesnaście oblężeń, czterdzieści bitew oraz niezliczoną ilość pojedynków. Ale idąc dalej tym tropem, czy karczemna bijatyka ma coś wspólnego z oblężeniem? Walka jak walka, ale w czasie oblężenia nie śmignie mi nad głową krzesło, czy cały stół. (Co najwyżej kamień z katapulty, albo wściekłe stado bełtów lub strzał.) Tak więc kto mógłby chcieć mojego nędznego końca? Chyba że zabiłem jej dziadka, czy ojca i chce zemsty? No ale jak odkryć kto w czasie wielkiej bitwy zabił danego człowieka? A może mój pojedynczy przeciwnik? (Pojedynczy brzmi trochę głupkowato, bo za czasów mojej świetności nikt się nie rzucał na mnie w pojedynkę.) Mus to mus, pieniędzy chce, a ryzykuję tylko życie, więc co mi szkodzi? Pójdę pośledzę, najwyżej wykastruję, albo skrócę o głowę, chleb powszedni. No może z wyjątkiem kastrowania, ale w czasie szkolenia, słowa „Vareger, rusz tą swoją tłustą dupę, zakładaj ten plecak (Miał chyba z dziesięć ton.) i zapierdzielaj na to wzgórze, albo własnoręcznie cię wykastruję!”. Strata przyrodzenia? Okropny ból. Własnoręcznie? Facet miał dotykać moich jaj? Tego bym nie przeżył za nic.
Jak by ich nie wspominać lata szkolenia, były przyjemne, przynajmniej nie taplałem się po kostki we krwi przeciwników, w ciężkim pancerzu, z mieczem i tarczą. Zawsze wolałem lekką zbroję i dwa mocne ostrza, od nieporęcznej tarczy i krępującej ruchy puszki, którą niektórzy ośmielali się nazywać zbroją.
Wędrując sobie tak po ulicach i rozmyślając, a raczej wspominając, ledwo się spostrzegłem że jest już późno, a słońca nie widać od co najmniej godziny. Szybko puściłem się biegiem w kierunku wskazanego przez Annę domu.
Znalezienie go było bardzo proste, i zdążyłem w samą porę, akurat gdy Jachim zamykał po ciuchu drzwi. Szybko wskoczyłem w ciemną uliczkę. Na ulicy nie było dużo ludzi i mógł mnie z łatwością zobaczyć. Na moje zakichane szczęście był dość przejęty by nie narobić hałasu, a to mi dało dość czasu by niepostrzeżenie zająć dogodną pozycję. Na moje nieszczęście okazało się że mężczyzna, dość dużej postury, z czarną gęstą brodą (Jak taki pajac dorwał taką kobietę?!) wędrował w moją stronę w górę ulicy. Uznałem że mimo ciemnego płaszcza może mnie zobaczyć, szybko się rozejrzałem i uznałem beczkę na deszczówkę w głębi uliczki za genialną skrytkę. Po cichu ale w miarę możliwości szybko przycupnąłem za nią i czekałem aż stukot obcasów o bruk zaczną przycichać. Ale gdy były najgłośniejsze nagle ucichły. Krew we mnie wrzała, poczułem że na policzkach robią mi się wypieki, ledwo pohamowałem szybki oddech i bicie serca. Na moje szczęście tupot znów się zaczął, a w moim kierunku poleciał kawałek przypalonej siarki, a do moich nozdrzy doszedł zapach palonego tytoniu. Odetchnąłem z ulgą i wysunąłem się dyskretnie zza rogu spoglądając w którą stronę poszedł mój cel.
Zmierzał ciągle ku północnej bramie, po czym nagle skręcił na zachód, po czym na wschód i znów na północ, nie zajęło mi długo zorientowanie się że zatacza koła. Wie że go śledzę? Czy to jego stała trasa?
Na wszelki wypadek usunąłem się bardziej w cień i zwiększyłem dystans i o dziwo poskutkowało. Mężczyzna wrócił pod swój dom, powędrował na molo, spojrzał na pełnię. Stał tak parę minut, a w moje nozdrza uderzał potworny odór. Coś między płonącymi zwłokami, a świeżutkimi wymiocinami. Rozejrzałem się i nie byłem zaskoczony widząc pijaka który przypalał się własnym skrętem. Szybko odwróciłem wzrok na pomost i w porę by dojrzeć że Jachim właśnie z niego schodzi i zmierza do magazynu.
Przemknąłem na drugą stronę ulicy by znaleźć się bliżej wejścia i nasłuchiwałem. Jachim zastukał cicho pięciokrotnie, a stare drzwi stanęły przed nim otworem. O dziwo drzwi nie zaskrzypiały, a magazynu z tego co wiedziałem nie używano od paru lat. Okno zabite deskami, nie pozwalały zaglądnąć do środka, ale byłem pewien że ta marna robota nie zapewniała tego, ktoś musiał poprawić od środka. Ale jak zremontować magazyn pod nosem całego miasta? Prawda straż tędy nie chadzała, ale ludzie coś musieli słyszeć. Teraz miałem dylemat. Wejść czy przeprowadzić dochodzenie kto się tam znajduje. Jednak nie umiałem odpuścić. Lata temu gołymi rękami zabijałem patrol zbrojnych, więc nic mnie raczej tam nie zaskoczy.
Teraz tylko jak tam wejść? Wywarzyć drzwi mocnym kopem i wejść z mieczem w ręce to nie w moim stylu. Wkraść się nie bardzo było jak, chyba że piwnica. Stare magazyny budowano tak, że zawsze miały tylne wejście na zapasy do piwnic, by nie nosić beczek i skrzyń po schodach. Krótki spacer w koło magazynu spełnił moje oczekiwania. Mały podjazd i niewielkie drzwiczki.
Po cichu ześlizgnąłem się pod drzwiczki i lekko je pchnąłem, hałaśliwie zapiszczały, na nieszczęście nawet nie drgnęły. Tak jak myślałem mój wierny przyjaciel, mój sztylet i tym razem mnie nie zawiódł. Takie drzwiczki zawsze zamykane były małym haczykiem, podniesienie go przez powykrzywiane deski nie było problemem. Tym razem drzwiczki otworzyły się bez opornie, jednak znów z równie przyjemnym co drapanie paznokciami po tablicy, skrzypnięciem. Dreszcze przeszły mi po plecach, aż mimo wolnie się otrząsnąłem. Zsunąłem się w dół i wylądowałem na pustej beczce która zapadła się pode mną z wielkim hukiem. Jak na pierwszą akcje po latach, szło mi beznadziejnie. Jak idiota liczyłem że mnie nie usłyszano i szybko się podniosłem podchodząc pod drzwi za których dochodziły głosy, a płomień zdajcie pochodni zbliżał się szybo. Nie było wiele czasu, nad drzwiami dojrzałem metalowy pręt. Szybki wyskok i zniknąłem sprzed drzwi w samą porę. Drzwi otwarły się ze skrzypnięciem, a przez drzwi przeszło dwóch mężczyzn z pochodniami i mieczami w dłoni. Na sobie mieli czarne szaty z buraczkowymi pasami wzdłuż szwów. Na plecach, widziałem nie wyraźny pentagram. Czyżbym trafił na sektę?
Mężczyźni nerwowo podbiegli do roztrzaskanej skrzyni i niemal panikując na otwarte okienko. Pełen profesjonalizm w moim wykonaniu. Mogłem ich zabić albo ogłuszyć. Wybrałem drugą opcję. Myślę że moi wrogowie nie usłyszeli więcej niż dźwięku wyciąganych mieczy, bo uderzenie rękojeściami w głowę było na tyle silne że opadnięcie na ziemie zajęło im mniej niż sekundę.
Brzdęk stali uderzającej o kamienną podłogę znów przeszył mnie dreszczem. Porwałem ich szaty, by związać i zakneblować dwóch nieszczęśników. Wrzuciłem do beczek i dla pewności zablokowałem mieczami wieczka.
Teraz została mi dalsza penetracja.
Za drzwiami rozciągał się długi korytarz, a od niego odchodziło mnóstwo drzwi. Na samą myśl że przyjdzie mi sprawdzić to pokój po pokoju, robiło mi się słabo. Na szczęście huk z końca korytarza podpowiedział mi gdzie iść. Ostrożnie stawiałem kroki i zmierzałem do drzwi, a robiło się coraz cieplej. Nie za bardzo to rozumiałem, ale przekonać się mogłem tylko dochodząc do końca.
Wejście z wyważeniem było głupotą, widząc ogromną szparę pod drzwiami, szybko padłem i spojrzałem, a jedyne co widziałem to blask czegoś na kształt ogniska przepuszczony przez małe szpary. Wnioskować można było że coś przed drzwiami było. Położyłem dłoń na rękojeści miecza i uchyliłem drzwi. Zaraz za nimi stała sterta skrzyń. Odetchnąłem z ulgą i domykając ostrożnie drzwi, przycupnąłem za nimi. Znalazłem odpowiednio dużą szparę do inwigilacji i czekałem na rozwój wydarzeń.
Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Była to wielka kamienna hala, z wielkim (A to i tak w sumie delikatnie powiedziane) ogniskiem. Dookoła stała grupka mężczyzn ubranych w te same co wcześniej buraczkowo czarne szaty, ale tym razem wyraźnie widziałem pentagramy. Nie wyglądali na ludzi posiadających broń, ale tego co mnie uczono w szkole, wyraźnie wynikało że po ludziach można się wszystkiego spodziewać.
Nagle ogień zgasł, a na ziemi zostały jedynie drobne linie węgla, oraz pięć trójnogów, w których leniwie kołysał się ogień.
Musiałem skończyć penetrowanie, bo na niewielkie podwyższenie wszedł sędziwy mężczyzna a ja wiedziałem że gdzieś już go widziałem. Naciągnął kaptur na głowę, a reszta postąpiła podobnie. Skierował w ich stronę dłonie, a oni przyklękli na jedno kolano i pochylili głowy. A starzec przemówił znów znanym mi głosem.
- Dziś dzieci moje, powstanie kolejny nasz sługa! Cudna Gina, żona naszego przyjaciela Gorana, zostanie naszą kolejną służebnicą! – Na jego słowa zgromadzeni odpowiedzieli wiwatem, a on kontynuował swoim podniosłym tonem. – Wszystkie żony zostaną naszymi służebnicami! Biedny jeden Jachim, żony nie ma i on jest naszym sędzią! Jachimie wprowadź wybrankę!
Kobieta była młoda i nawet ładna, ale dla mnie za stara. Było koło czterdziestki. Dziesięć lat starsza ode mnie, ale ja jestem wybredny, zwłaszcza w tej materii. Jachim cisnął ją w środek kręgu. Wszedł w krąg a do niego podszedł jak się domyśliłem Goran. Jachim dobył sztyletu za pasa i rozciął kaftan, a potem resztę stroju kobiety, zostawiając ją nagą. Wyprostował się i wręczył sztylet towarzyszowi, który wyciął puk jej włosów, oraz naciął jej pierś, z której nakropił kilka kropel krwi na własną rękę. A starzec przemówił
- Niech rytuał się dopełni!
Na te słowa mężczyźni się obrócili a do trzech trójnogów powędrowały kolejno, ubrania, włosy i krew. Starzec dobył za pasa dwie małe buteleczki i wlał ich zawartość do dwóch pozostałych kadzi, zaraz po tym jak Goran i Jachim wyszli za krąg. Płomienie znów buchnęły, a dziewczyna zniknęła z oczu. Ciągle się przyglądając miałem czas na przemyślenie słów „Jachim nie ma żony”.
Miał piękną żonę, Anna było cudowną kobietą. Więc o co chodziło? Wstydził się jej? Trzeba to było przemyśleć, na szczęście mózg nie zastygł mi tak jak mięśnie i słowa kapłana „wszystkie żony” szybko powiązałem z resztą. Jachim chciał ją bronić! Więc dlaczego wstąpił do sekty? Wnioski do wyciągnięcia łatwe. Zabić wszystkich Jachima i starego zostawić i odesłać jakimś wyznawcą Elohim’a niech się z nim bawią.
Jednak gdy ogień opadł doszedłem do wniosku że przysłowie „nie mów hop do póki nie przeskoczysz” jest bardzo życiowe. Zabić bandę mieszczan, nawet wyszkolonych to jak spacer w letnie popołudnie. Lekko się spocę, ale czysta przyjemność. Ale walka z demonem!
O tak. To co teraz stało na środku nie było już kobietą, a może było? Na pewno to nie był człowiek! Wielki rogi, czerwona łuskowa skóra i długie szpony.
Był czas się wydostać. Swoje zadanie wypełniłem. Wiem gdzie się udaje jej mąż, teraz wyjść zdać raport i złoto dla mnie, a tą sprawę powierzę komu innemu.
Otwarłem drzwi za sobą i pospiesznie udałem się do okienka, ale gdy minąłem ostatnią parę drzwi bocznych, kawałek deski niemal wbił mi się w głowę. Posłałem wielkiego susa w głąb pomieszczenia, przeturlałem się po ziemi i odwróciłem wyciągając miecze. (Mój ulubiony manewr, który nie raz ratował mi życie). Jednak to co przede mną stanęło było przerażające. Widać jeden z ich tworów chyba się zdenerwował. Co gorsza chciał się wyładować, a co jeszcze gorsze chciał to zrobić na mnie.
Zbijanie jego szponów na boki było prostsze niż myślałem, niby to silne ale strasznie wolne. Po paru chwilach zabawy, wziąłem zamach i uderzyłem w bok. Miecz odbił się i niemal wypadł mi z ręki. Sytuacja nie układała się po mojej myśli, szybko odskoczyłem i poprawiłem uchwyt. Bestia znów napierała, nie zdążyłbym wyskoczyć przez małą okiennice, trzeba było mi czasu. Przyjąłem postawę i czekałem na nieunikniony atak. Bestia znów rzuciła się ze szponami na mnie, uskoczyłem licząc że szpony wbiją się w drewnianą skrzynię, za moimi plecami. Niestety drewno z wielkim hukiem opadło deska po desce na ziemię. Jednak dało mi to dość czasu by się rozejrzeć i dostrzec podziwiających naszą walkę kapłanów.
Schowałem jedno z ostrzy, odwróciłem się i zacząłem szarżować na ludzi, bestia puściła się biegiem za mną, modląc się by mój plan był dobry, tuż przed progiem przystanąłem i słysząc lecącą bestię wyskoczyłem chwyciwszy się poręczy nad framugą, która uprzednio pozwoliła mi zaczaić się na strażników, podciągnąłem się, a demon wylądował w bandzie swoich plugawych stwórców. Zeskoczyłem z poręczy i szybko prześlizgnąłem się przez okienko i zniknąłem w pierwszym ciemnym zaułku. [/indent]
[SIZE=36pt]Emerytowany Zabójca[/SIZE]
[SIZE=18pt]Pierwsze Zlecenie[/SIZE]
Dzień jak co dzień, wstałem, ubrałem się w mój ciemny płaszcz, oraz starą ćwiekowaną zbroję skórzaną. Podszedłem do mojego jedynego stołu (w sumie nawet nie był mój, a karczmy, ale za pokój zapłaciłem więc mogłem go uznać za swój, przynajmniej na razie). Nalałem sobie do małego glinianego kubka, czerwonego, a właściwie różowego (pewnie rozcieńczane) wina. Usiadłem na rozwalającym się już taborecie i popijając sikacza ostrzyłem mój miecz, licząc że tego dnia ktoś odwiedzi mnie ze swymi problemami.
No cóż, może to żadna chluba ale Verin Vareger jest płatnym mordercą, czy raczej poszukiwaczem, bo zajmowałem się nie tylko zabijaniem na zlecenie, ale odnajdywaniem ludzi, czy śledzeniem kochanków, ale za takie zlecenia ludzie nie obsypywali mnie złotem. Zdecydowanie jako najemnik w służbie ludzi którzy mieli za dużo pieniędzy, dostawałem znacznie więcej srebrników, a nawet złotników. A teraz? Jak ktoś miedziakiem sypnie jestem wniebowzięty.
Jednak ostatnimi czasy dzień upływał mi na podziwianiu widoku z okna, a wstrętny był jak widok dwóch całujących się mężczyzn. Zarzygane rynsztoki, pijaki walające się po ulicach, kałuże krwi po bezdomnych. Niby stolica a bez miecza ruszyć się ciężko było. No chyba że nosiło się szatę wyznawców Elohima, od paladynów czy Komer’ów ludzie uciekali od razu.
Kiedy ten zacny widok mi się przejadł, zawsze mogłem poczyścić broń czy pić te szczyny, które niektórzy ważą się nazywać winem. Co prawda pijałem większe gówno, ale dla mojego wyrafinowanego podniebienia to wino nie mieściło się w normie. Powinno się zabronić jego produkcji a cały zapas wylać.
Dzień zapowiadał się jak każdy inny, miałem przesiedzieć go przy lampce tego ścierwa polerując i tak czystą broń. Ale kiedy o tym pomyślałem niemal spadłem z krzesła zaskoczony pukaniem do moich drzwi.
Szybko złapałem równowagę, cisnąłem szmatkę w róg pokoju, poprawiłem płaszcz i powiedziałem co uważałem za słuszne:
- Wejść!
W drzwiach stanęła młoda kobieta, około trzydziestu lat, śliczne blond loki, zielone oczka wyglądały spod grzywki, była piękną kobietą, aż niejedna czysta myśl przemknęła przez mój umysł.
- Siadaj. – Zaproponowałem, a sam sięgnąłem po drugie czyste naczynie i polałem jej mojego najlepszego (cóż za pech że było to dokładnie to samo wino które wcześniej nalałem sobie) wina. – W czym ci mogę pomóc ślicznotko? – Te słowa chyba na nią wpłynęły, gdyż lekko się zaczerwieniła, młoda była.
- Panie Vareger – Zaczęła nieśmiało
- Mów mi Verin – Przerwałem, po czym gestem wskazałem by kontynuowała
- Więc, Panie Verin, mam pewien problem, mój mąż
No tak, mąż… Wszystkie sprośne myśli uciekły na sam dźwięk tego słowa, jak demon przed wodą święconą. Ale kto wie, może nie uda się mu przeżyć i biedną dziewkę ktoś będzie musiał pocieszyć?
- Tak? – zachęciłem ją.
- Znika i wraca późno, nie wiem gdzie chodzi, gdy próbowałam go śledzić złapał mnie, więc trzeba mi kogoś doświadczonego. Chce wiedzieć czy chodzi na jakieś dziwki, spija się czy coś zupełnie innego. Pomożesz mi Verin? – Była taka urocza, a te jej maślane oczka, patrzyła na mnie tak słodko, mało brakło, a bym się bez słowa zgodził, na szczęście zdążyłem ugryźć się w język i wracając do swojego zatwardziałego charakteru, spojrzałem przez okno by się nie rozpraszać i rzuciłem to co rzucić musiałem.
- Co z tego będę miał?
- Nie mam wiele – W sumie to się tego spodziewałem, ale może dostane inne profity? Rzuciłem na nią okiem i moja wyobraźnia znów ruszyła, więc szybko odwróciłem wzrok, i śmiejąc się w myślach, oglądałem podróż spitego mężczyzny wracającego do domu. – Ale mogę zaoferować pięćdziesiąt miedziaków. – Taka suma pieniędzy starczała mi na miesięczne opłacenia pokoju z wyżywieniem. Dość sporo, ale może da się z niej coś wykrzesać? Mimo że mi starczało to ta gospoda nie należała do najlepszych i chętnie bym ją zmienił.
- Tylko tyle?
- A czy twe zadanie jest wymagające – No cholera, czemu te baby zawsze muszą mieć racje? – Jednak wszystko zależy od przebiegu sprawy, zależnie od wyniku mogę spróbować coś wykrzesać dla Ciebie. – Brzmiało ciekawie, kto wie co chciała krzesać, a mój krzemień dawno nie pocierał się z innym więc byłem otwarty na takie krzesanie.
- Zgoda! Podaj mi tylko kilka potrzebnych mi informacji. Twe imię, jego, oraz gdzie mam się zaczaić.
- Nazywam się Anna, mój mąż to Jachim, a mieszkamy w trzecim domu od magazynu. – Podała dzielnica, po zmroku chodzą tamtędy tylko najgorsze oprychy, albo nie kontaktujący z otoczeniem. Ale cóż, nie mogłem się poddać, pięćdziesiąt miedziaków piechotą nie chodzi. (Właściwie mógłbym spokojnie wybić po zmroku pół miasta i zebrać ich złoto, ale myślę że jednak ktoś by się zorientował.)
- Czy powinienem jeszcze coś wiedzieć? – Spytałem licząc że zostanie dłużej bym mógł nacieszyć wzrok właśnie dostrzeżonym dekoltem, a było pod nim i to sporo.
- Myślę że to wszystko, wychodzi każdej nocy więc możesz zaczaić się już dziś – odpowiedziała tak słodko, że poczułem lekki wzdrygnięcie pod skórzanym pasem.
- Dobrze, zajmę się tym. – Odparłem odwracając szybko wzrok i wlewając wino do gardła żeby ochłonąć.
- Dziękuję za wysłuchanie i oczekuje wyników, a miedziaki już czekają na ciebie, tak jak i ja. – Skwitowała zalotnie.
Nie odpowiedziałem jej nic, czułem dreszcze podniecenia i nie byłem w stanie złożyć jakiegokolwiek zdania. Wsunąłem miecz do pochwy i poszedłem się przejść przed wypełnieniem zadania.
* * *
Siedząc na krawędzi brzegu, niecałe trzy metry nad wodą, spoglądając w bezdenną toń oceanu, zastanawiałem się nad moim zadaniem. Czy rzeczywiście dostałem tak proste zadanie za taką cenę? Mój wzrok powędrował na czerwone jak krew zachodzące słońce. Zmrok się zbliżał wielkimi krokami, a tym samym wykonanie mojego pierwszego od dawna zlecenia.
Podniosłem się nieomal wpadając w wodę. Odwróciłem się i skąpany w czerwieni słońca ruszyłem obejrzeć dom z którego wyjść miał mąż tej pięknej kobiety.
Idąc murowanymi uliczkami, lawirując między wrzeszczącymi, tłustymi przekupkami, starałem się wyciszyć i zastanowić się.
Jeśli to był podstęp? Jeśli ta kobieta chciała żebym zginął? Ale bądźmy szczerzy, co mógł komuś zrobić ponad trzydziestoletni były wojownik. Prawda jeszcze umiałem walczyć, ale czy w tym całym brudnym mieście, czy w tych zaplutych karczmach nie było równie dobrych? Co prawda nie każdy z nich jak ja, przeżył szesnaście oblężeń, czterdzieści bitew oraz niezliczoną ilość pojedynków. Ale idąc dalej tym tropem, czy karczemna bijatyka ma coś wspólnego z oblężeniem? Walka jak walka, ale w czasie oblężenia nie śmignie mi nad głową krzesło, czy cały stół. (Co najwyżej kamień z katapulty, albo wściekłe stado bełtów lub strzał.) Tak więc kto mógłby chcieć mojego nędznego końca? Chyba że zabiłem jej dziadka, czy ojca i chce zemsty? No ale jak odkryć kto w czasie wielkiej bitwy zabił danego człowieka? A może mój pojedynczy przeciwnik? (Pojedynczy brzmi trochę głupkowato, bo za czasów mojej świetności nikt się nie rzucał na mnie w pojedynkę.) Mus to mus, pieniędzy chce, a ryzykuję tylko życie, więc co mi szkodzi? Pójdę pośledzę, najwyżej wykastruję, albo skrócę o głowę, chleb powszedni. No może z wyjątkiem kastrowania, ale w czasie szkolenia, słowa „Vareger, rusz tą swoją tłustą dupę, zakładaj ten plecak (Miał chyba z dziesięć ton.) i zapierdzielaj na to wzgórze, albo własnoręcznie cię wykastruję!”. Strata przyrodzenia? Okropny ból. Własnoręcznie? Facet miał dotykać moich jaj? Tego bym nie przeżył za nic.
Jak by ich nie wspominać lata szkolenia, były przyjemne, przynajmniej nie taplałem się po kostki we krwi przeciwników, w ciężkim pancerzu, z mieczem i tarczą. Zawsze wolałem lekką zbroję i dwa mocne ostrza, od nieporęcznej tarczy i krępującej ruchy puszki, którą niektórzy ośmielali się nazywać zbroją.
Wędrując sobie tak po ulicach i rozmyślając, a raczej wspominając, ledwo się spostrzegłem że jest już późno, a słońca nie widać od co najmniej godziny. Szybko puściłem się biegiem w kierunku wskazanego przez Annę domu.
Znalezienie go było bardzo proste, i zdążyłem w samą porę, akurat gdy Jachim zamykał po ciuchu drzwi. Szybko wskoczyłem w ciemną uliczkę. Na ulicy nie było dużo ludzi i mógł mnie z łatwością zobaczyć. Na moje zakichane szczęście był dość przejęty by nie narobić hałasu, a to mi dało dość czasu by niepostrzeżenie zająć dogodną pozycję. Na moje nieszczęście okazało się że mężczyzna, dość dużej postury, z czarną gęstą brodą (Jak taki pajac dorwał taką kobietę?!) wędrował w moją stronę w górę ulicy. Uznałem że mimo ciemnego płaszcza może mnie zobaczyć, szybko się rozejrzałem i uznałem beczkę na deszczówkę w głębi uliczki za genialną skrytkę. Po cichu ale w miarę możliwości szybko przycupnąłem za nią i czekałem aż stukot obcasów o bruk zaczną przycichać. Ale gdy były najgłośniejsze nagle ucichły. Krew we mnie wrzała, poczułem że na policzkach robią mi się wypieki, ledwo pohamowałem szybki oddech i bicie serca. Na moje szczęście tupot znów się zaczął, a w moim kierunku poleciał kawałek przypalonej siarki, a do moich nozdrzy doszedł zapach palonego tytoniu. Odetchnąłem z ulgą i wysunąłem się dyskretnie zza rogu spoglądając w którą stronę poszedł mój cel.
Zmierzał ciągle ku północnej bramie, po czym nagle skręcił na zachód, po czym na wschód i znów na północ, nie zajęło mi długo zorientowanie się że zatacza koła. Wie że go śledzę? Czy to jego stała trasa?
Na wszelki wypadek usunąłem się bardziej w cień i zwiększyłem dystans i o dziwo poskutkowało. Mężczyzna wrócił pod swój dom, powędrował na molo, spojrzał na pełnię. Stał tak parę minut, a w moje nozdrza uderzał potworny odór. Coś między płonącymi zwłokami, a świeżutkimi wymiocinami. Rozejrzałem się i nie byłem zaskoczony widząc pijaka który przypalał się własnym skrętem. Szybko odwróciłem wzrok na pomost i w porę by dojrzeć że Jachim właśnie z niego schodzi i zmierza do magazynu.
Przemknąłem na drugą stronę ulicy by znaleźć się bliżej wejścia i nasłuchiwałem. Jachim zastukał cicho pięciokrotnie, a stare drzwi stanęły przed nim otworem. O dziwo drzwi nie zaskrzypiały, a magazynu z tego co wiedziałem nie używano od paru lat. Okno zabite deskami, nie pozwalały zaglądnąć do środka, ale byłem pewien że ta marna robota nie zapewniała tego, ktoś musiał poprawić od środka. Ale jak zremontować magazyn pod nosem całego miasta? Prawda straż tędy nie chadzała, ale ludzie coś musieli słyszeć. Teraz miałem dylemat. Wejść czy przeprowadzić dochodzenie kto się tam znajduje. Jednak nie umiałem odpuścić. Lata temu gołymi rękami zabijałem patrol zbrojnych, więc nic mnie raczej tam nie zaskoczy.
Teraz tylko jak tam wejść? Wywarzyć drzwi mocnym kopem i wejść z mieczem w ręce to nie w moim stylu. Wkraść się nie bardzo było jak, chyba że piwnica. Stare magazyny budowano tak, że zawsze miały tylne wejście na zapasy do piwnic, by nie nosić beczek i skrzyń po schodach. Krótki spacer w koło magazynu spełnił moje oczekiwania. Mały podjazd i niewielkie drzwiczki.
Po cichu ześlizgnąłem się pod drzwiczki i lekko je pchnąłem, hałaśliwie zapiszczały, na nieszczęście nawet nie drgnęły. Tak jak myślałem mój wierny przyjaciel, mój sztylet i tym razem mnie nie zawiódł. Takie drzwiczki zawsze zamykane były małym haczykiem, podniesienie go przez powykrzywiane deski nie było problemem. Tym razem drzwiczki otworzyły się bez opornie, jednak znów z równie przyjemnym co drapanie paznokciami po tablicy, skrzypnięciem. Dreszcze przeszły mi po plecach, aż mimo wolnie się otrząsnąłem. Zsunąłem się w dół i wylądowałem na pustej beczce która zapadła się pode mną z wielkim hukiem. Jak na pierwszą akcje po latach, szło mi beznadziejnie. Jak idiota liczyłem że mnie nie usłyszano i szybko się podniosłem podchodząc pod drzwi za których dochodziły głosy, a płomień zdajcie pochodni zbliżał się szybo. Nie było wiele czasu, nad drzwiami dojrzałem metalowy pręt. Szybki wyskok i zniknąłem sprzed drzwi w samą porę. Drzwi otwarły się ze skrzypnięciem, a przez drzwi przeszło dwóch mężczyzn z pochodniami i mieczami w dłoni. Na sobie mieli czarne szaty z buraczkowymi pasami wzdłuż szwów. Na plecach, widziałem nie wyraźny pentagram. Czyżbym trafił na sektę?
Mężczyźni nerwowo podbiegli do roztrzaskanej skrzyni i niemal panikując na otwarte okienko. Pełen profesjonalizm w moim wykonaniu. Mogłem ich zabić albo ogłuszyć. Wybrałem drugą opcję. Myślę że moi wrogowie nie usłyszeli więcej niż dźwięku wyciąganych mieczy, bo uderzenie rękojeściami w głowę było na tyle silne że opadnięcie na ziemie zajęło im mniej niż sekundę.
Brzdęk stali uderzającej o kamienną podłogę znów przeszył mnie dreszczem. Porwałem ich szaty, by związać i zakneblować dwóch nieszczęśników. Wrzuciłem do beczek i dla pewności zablokowałem mieczami wieczka.
Teraz została mi dalsza penetracja.
Za drzwiami rozciągał się długi korytarz, a od niego odchodziło mnóstwo drzwi. Na samą myśl że przyjdzie mi sprawdzić to pokój po pokoju, robiło mi się słabo. Na szczęście huk z końca korytarza podpowiedział mi gdzie iść. Ostrożnie stawiałem kroki i zmierzałem do drzwi, a robiło się coraz cieplej. Nie za bardzo to rozumiałem, ale przekonać się mogłem tylko dochodząc do końca.
Wejście z wyważeniem było głupotą, widząc ogromną szparę pod drzwiami, szybko padłem i spojrzałem, a jedyne co widziałem to blask czegoś na kształt ogniska przepuszczony przez małe szpary. Wnioskować można było że coś przed drzwiami było. Położyłem dłoń na rękojeści miecza i uchyliłem drzwi. Zaraz za nimi stała sterta skrzyń. Odetchnąłem z ulgą i domykając ostrożnie drzwi, przycupnąłem za nimi. Znalazłem odpowiednio dużą szparę do inwigilacji i czekałem na rozwój wydarzeń.
Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Była to wielka kamienna hala, z wielkim (A to i tak w sumie delikatnie powiedziane) ogniskiem. Dookoła stała grupka mężczyzn ubranych w te same co wcześniej buraczkowo czarne szaty, ale tym razem wyraźnie widziałem pentagramy. Nie wyglądali na ludzi posiadających broń, ale tego co mnie uczono w szkole, wyraźnie wynikało że po ludziach można się wszystkiego spodziewać.
Nagle ogień zgasł, a na ziemi zostały jedynie drobne linie węgla, oraz pięć trójnogów, w których leniwie kołysał się ogień.
Musiałem skończyć penetrowanie, bo na niewielkie podwyższenie wszedł sędziwy mężczyzna a ja wiedziałem że gdzieś już go widziałem. Naciągnął kaptur na głowę, a reszta postąpiła podobnie. Skierował w ich stronę dłonie, a oni przyklękli na jedno kolano i pochylili głowy. A starzec przemówił znów znanym mi głosem.
- Dziś dzieci moje, powstanie kolejny nasz sługa! Cudna Gina, żona naszego przyjaciela Gorana, zostanie naszą kolejną służebnicą! – Na jego słowa zgromadzeni odpowiedzieli wiwatem, a on kontynuował swoim podniosłym tonem. – Wszystkie żony zostaną naszymi służebnicami! Biedny jeden Jachim, żony nie ma i on jest naszym sędzią! Jachimie wprowadź wybrankę!
Kobieta była młoda i nawet ładna, ale dla mnie za stara. Było koło czterdziestki. Dziesięć lat starsza ode mnie, ale ja jestem wybredny, zwłaszcza w tej materii. Jachim cisnął ją w środek kręgu. Wszedł w krąg a do niego podszedł jak się domyśliłem Goran. Jachim dobył sztyletu za pasa i rozciął kaftan, a potem resztę stroju kobiety, zostawiając ją nagą. Wyprostował się i wręczył sztylet towarzyszowi, który wyciął puk jej włosów, oraz naciął jej pierś, z której nakropił kilka kropel krwi na własną rękę. A starzec przemówił
- Niech rytuał się dopełni!
Na te słowa mężczyźni się obrócili a do trzech trójnogów powędrowały kolejno, ubrania, włosy i krew. Starzec dobył za pasa dwie małe buteleczki i wlał ich zawartość do dwóch pozostałych kadzi, zaraz po tym jak Goran i Jachim wyszli za krąg. Płomienie znów buchnęły, a dziewczyna zniknęła z oczu. Ciągle się przyglądając miałem czas na przemyślenie słów „Jachim nie ma żony”.
Miał piękną żonę, Anna było cudowną kobietą. Więc o co chodziło? Wstydził się jej? Trzeba to było przemyśleć, na szczęście mózg nie zastygł mi tak jak mięśnie i słowa kapłana „wszystkie żony” szybko powiązałem z resztą. Jachim chciał ją bronić! Więc dlaczego wstąpił do sekty? Wnioski do wyciągnięcia łatwe. Zabić wszystkich Jachima i starego zostawić i odesłać jakimś wyznawcą Elohim’a niech się z nim bawią.
Jednak gdy ogień opadł doszedłem do wniosku że przysłowie „nie mów hop do póki nie przeskoczysz” jest bardzo życiowe. Zabić bandę mieszczan, nawet wyszkolonych to jak spacer w letnie popołudnie. Lekko się spocę, ale czysta przyjemność. Ale walka z demonem!
O tak. To co teraz stało na środku nie było już kobietą, a może było? Na pewno to nie był człowiek! Wielki rogi, czerwona łuskowa skóra i długie szpony.
Był czas się wydostać. Swoje zadanie wypełniłem. Wiem gdzie się udaje jej mąż, teraz wyjść zdać raport i złoto dla mnie, a tą sprawę powierzę komu innemu.
Otwarłem drzwi za sobą i pospiesznie udałem się do okienka, ale gdy minąłem ostatnią parę drzwi bocznych, kawałek deski niemal wbił mi się w głowę. Posłałem wielkiego susa w głąb pomieszczenia, przeturlałem się po ziemi i odwróciłem wyciągając miecze. (Mój ulubiony manewr, który nie raz ratował mi życie). Jednak to co przede mną stanęło było przerażające. Widać jeden z ich tworów chyba się zdenerwował. Co gorsza chciał się wyładować, a co jeszcze gorsze chciał to zrobić na mnie.
Zbijanie jego szponów na boki było prostsze niż myślałem, niby to silne ale strasznie wolne. Po paru chwilach zabawy, wziąłem zamach i uderzyłem w bok. Miecz odbił się i niemal wypadł mi z ręki. Sytuacja nie układała się po mojej myśli, szybko odskoczyłem i poprawiłem uchwyt. Bestia znów napierała, nie zdążyłbym wyskoczyć przez małą okiennice, trzeba było mi czasu. Przyjąłem postawę i czekałem na nieunikniony atak. Bestia znów rzuciła się ze szponami na mnie, uskoczyłem licząc że szpony wbiją się w drewnianą skrzynię, za moimi plecami. Niestety drewno z wielkim hukiem opadło deska po desce na ziemię. Jednak dało mi to dość czasu by się rozejrzeć i dostrzec podziwiających naszą walkę kapłanów.
Schowałem jedno z ostrzy, odwróciłem się i zacząłem szarżować na ludzi, bestia puściła się biegiem za mną, modląc się by mój plan był dobry, tuż przed progiem przystanąłem i słysząc lecącą bestię wyskoczyłem chwyciwszy się poręczy nad framugą, która uprzednio pozwoliła mi zaczaić się na strażników, podciągnąłem się, a demon wylądował w bandzie swoich plugawych stwórców. Zeskoczyłem z poręczy i szybko prześlizgnąłem się przez okienko i zniknąłem w pierwszym ciemnym zaułku. [/indent]