A więc doszło do kolejnej próby napisania jakiegoś opowiadania. Będzie krótkie, a póki co mam jedynie część, zamieszczam ją... i mam nadzieję, że uda się skończyć. Nie jestem pewien, czy podążam właściwą ścieżką. Tytuł się wyjaśni później.
Noc zbliżała się nieubłaganie. Straszliwy mróz wzmagał się z każdą chwilą. Norton po raz kolejny spojrzał na niebo zawieszone nad nim. Gruba, nieprzenikniona warstwa czarnych chmur sięgała aż po horyzont, jedynie wyglądające jak błyskawice, błękitne iskry magicznej energii stale rozświetlały świat dookoła. A wszystko, co oko mogło wypatrzyć w tym miejscu, było suche i pokryte grubą warstwą lodu. Nie było jednego zielonego źdźbła trawy, jednego listka na drzewie, nawet ptaki nie wydawały z siebie żadnego dźwięku, gdyż po prostu wszystkie już dawno odleciały na ciepłe południe. Daleko na horyzoncie rozbłysła kolejna iskra, na wschodzie zamajaczyły kształty miasteczka Gelbell, miejsca do którego Norton właśnie zmierzał.
O ile jeszcze z daleka Gelbell wyglądało na całkiem spokojne i przytulne miasto, o tyle gdy spojrzało się na nie już z bliska, wszelkie wyobrażenia ulatywały niczym kropla wody, która spadła do ogniska. Jedynie spokój pozostawał, ale to mogło wzbudzać jedynie niepokój. Na uliczkach nie było żywej duszy, z pustych straganów na rynku zwisały długie i grube sople, a w oknach domów rzadko świeciły się jakieś światła. Wędrując samotnie przez wąskie uliczki, Norton nie miał wrażenia, że ktoś go obserwuje, wokół było straszliwie cicho. Jedynie lodowaty wiatr wył pomiędzy domami. Samotny wędrowiec owinął się najdokładniej jak tylko potrafił w swój płaszcz. Gruby wełniany szal dokładnie zakrywał jego twarz tak, że ledwie mógł oddychać. Pomimo tego wciąż było mu okropnie zimno. Przed nadejściem północy musiał znaleźć jakieś schronienie, inaczej żadna magia, czy cuda by mu już nie pomogły. Po minięciu rynku i krótkiej wędrówce wąskimi, oblodzonymi uliczkami Gelbell, Norton w końcu dotarł do sporego placu w centrum miasteczka, pośrodku którego wykopane było coś na podobieństwo studni, jednak otwór ten nie był aż tak głęboki, a ze środka wystawał gruby, osmalony, drewniany pal. Po zajrzeniu w dół, do Nortona dotarło, że musiało to być miejsce egzekucji. Wciąż nachylony nad tym miejscem, spojrzał na budynki znajdujące się najbliżej niego. Wpierw dostrzegł ratusz oraz jego wieżę zegarową. Znajdujący się na szczycie czasomierz wskazywał godzinę pierwszą czterdzieści. Bliżej niż ratusz z zegarem znajdowała się karczma. Na powiewającym szyldzie nie widać było nazwy, pokrywała ją gruba warstwa lodu, tak jak i wszystko wokół. Norton nim postanowił coś zjeść, zdjął z twarzy gruby szal i głęboko wciągnął nosem zimne powietrze. Uśmiechnął się lekko i zamknął na krótką chwilę swe oczy.
Nie otworzył ich już dopóki nie znalazł się wewnątrz karczmy. Rozejrzał się uważnie po obecnych wewnątrz osobach, a przy okazji szukał wolnego miejsca mrużąc oczy w bladym świetle trzaskającego w kominku ognia i kilku płonących pochodni. Nie znalazł. Wewnątrz było nadzwyczaj głośno i tłoczno. W jego nozdrza uderzył smród spalonego mięsa i wyjątkowo kiepskiego piwa. Niemal odeszła mu ochota na jedzenie, ale zbliżał się do powoli do lady, za którą stał krępy mężczyzna. Nim do niego dotarł, zdążył zdjąć z siebie szal i podróżny płaszcz. Pozostał jednak w grubej wełnianej koszuli, gdyż mimo ognia, w karczmie zbyt ciepło nie było.
- Cego! – ryknął grubiańsko karczmarz nim Norton zdążył się odezwać. – Cego waćpan sobie życzysz?
- Wielem słyszał o waszym wybornym piwie. Więc postanowiłem przekonać o tym własne usta – Odpowiedział uprzejmie.
- Ech gdybyś wać przybył miesięcy kilka temu… teraz to my miewamy jeno te gówno sprowadzane z Klenrot. Te durnie nie wiedzą jak piwo warzyć. Czy oni w tym świnie, czy też własne klejnoty moczą, nie wiem. Szczerze mówiąc wiedzieć nie chcem. Skoroś pan jednak taki szmat drogi przyjechał dla naszego piwka to…
Mężczyzna skinął dłonią na Nortona i przechylił się nad ladą. Zbliżył swe usta do ucha do przybysza i odezwał się tak cicho jak to tylko było możliwe by nikt postronny nie usłyszał, i na tyle głośno żeby w całym tym zgiełku można było zrozumieć wypowiadane słowa.
- Jak pan chcesz to mam ostatnią beczułkę naszego krajowego piwa. No, ale to będzie kosztowało coś ekstra.
- Dawaj pan, nie gadaj tyle! – Odpowiedział ze szczerym uśmiechem Norton i rzucił na ladę monetę.
Karczmarz prawie się przewrócił z wrażenia.
- Toć to srebrna korona. – Wybełkotał barczysty mężczyzna – To o wiele za dużo… jam tu takich pieniędzy nie widzioł od wielu tygodni. To może coś jeszcze do jedzenia podać? Może pokój przygotować jaśnie panu? Greta! Rusz no tu swoją tłustą dupę!
- Nie ma takiej potrzeby – odpowiedział Norton rozbawiony zamieszaniem, jakie wywołał. Nagle zdał sobie sprawę, że wewnątrz karczmy ucichło. Wszyscy patrzyli na niego. – Spokojnie, wypiję jedynie piwo i ruszam dalej.
Karczmarz coś powiedział na ucho swojej żonie, która równie szybko jak się pojawiła, znikła.
- Na takie zimnisko? Panie, skoro ani jedzenia, ani pokoju wać nie chcesz, no to może choć mały podarek?
- A cóż to za podarek? – Spytał zaciekawiony przybysz.
- Moment… to jest coś – mówił karczmarz spod lady – coś co kiedyś otrzymałem od pewnego krasnoluda, który nie miał czym zapłacić za obiad. Zaraz… gdzie to… A! Jest!
Mężczyzna wygramolił się spod drewnianej lady. W ręku trzymał niewielki pakunek. W tym samym czasie pojawiła się żona karczmarza niosąc na tacy wielki kufel piwa. Ustawiła go z gracją przed gościem, a następnie uśmiechnęła się i mrugnęła okiem zalotnie. Norton odwzajemnił uśmiech. Karczmarz położył paczuszkę tuż obok kufla.
- Greta! Co tak stoisz? Wynocha do garów. – Ryknął wściekle wskazując palcem na drzwi do kuchni, a kiedy kobieta posłusznie odeszła zwrócił się do przybysza. – Kiedyś nie wiedziałem, do czego to może służyć, zresztą wać sam obejrzy.
Norton rozpakował ostrożnie podarunek. Przed nim leżał dziwny przedmiot składający się z metalu i dwóch płaskich, oszlifowanych, kryształów.
- Co to jest? – Spytał trzymając w ręku i oglądając dziwny twór.
- Ten krasnolud, od którego to dostałem, mówił że to są jakieś gugle czy cuś. To się ponoć, o tak… na uszy zahacza i oczy to chroni. Kryształ twardy jest, raz mi to to wypadło, ale się nie stłukło. No a teraz pomyślałem, że podróżnikowi się to może przydać. Ochroni oczy przed śniegiem i zimnym wietrem.
- Przydatna rzecz! – Odrzekł z uśmiechem Norton. – Więc pan mówisz, że to prezent dla mnie?
- Jeśli wać nie zmienił zdania i wciąż chce dać mi monetę, to… tak! Jak najbardziej! O, a tu się składa, żeby można było nosić w torbach. Ja z karczmy rzadko wychodzę, mnie się nie przyda.
- Dzięki więc panie karczmarzu! – Przechylił kufel, wypijając resztki piwa. – Ostatni łyk tego przedniego trunku był za pana zdrowie! No to na mnie…
Nagle drzwi karczmy otworzyły się szeroko. Do środka wpadł lodowaty powiew wiatru. Niska przygarbiona postać stanęła w drzwiach.
- Zamykaj te drzwi kurwa! – Rzucił ktoś z głębi. – Dupy nam chcesz poodmrażać?
Nowy gość spełnił prośbę. Solidne, drewniane drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem. Krzyknął do karczmarza.
- Chodź no pan tu! Sprawę mam.
- Przepraszam na chwilę. – Powiedział do Nortona, a następnie zwrócił się do nowego. – Cego chcesz u licha ciężkiego?!
Przybysz cisnął na ladę kawałek zwiniętego papieru.
- To czego zwykle. – Odpowiedział starzec schorowanym głosem. – Załatw mi wszystko co tam jest wypisane, a zapłacę szczodrze!
- Jeszcze nigdy ten stary wariat nie dał mi więcej niż na jego prośby wydałem. – Powiedział cicho karczmarz do Nortona. – Cholerny dusigrosz, dokładnie wylicza każdy grosz, żeby tylko czasem nie dać mi zarobić.
- Co tam szepczesz? – Spytał siwobrody staruszek mrużąc oczy.
Norton wciągnął nosem kolejną porcję cuchnącego powietrza i nagle zainteresował się postacią nowego klienta w karczmie.
- Dobra… nieważne, wszystko to jest nieważne. Masz mi to załatwić do końca tygodnia.
Równie szybko jak wszedł, starzec zamknął za sobą drzwi narażając się na kolejne obelgi innych klientów.
- Kto to był? – Zapytał grzecznie Norton.
- Ten stary pierdziel przychodzi tu dwa razy w miesiącu – odpowiedział karczmarz – to jakiś pustelnik, ponoć ma chatę w lesie. W mieście bywa tylko jak coś pilnie potrzebuje. Oj…
- Hmm… pustelnik powiadasz?
- Hej amigo! – Dobiegał głos zza pleców podróżnika.
Karczmarz, nagle gdzieś zniknął, więc Norton przeczuwając kłopoty wolał się nie odzywać do stojącego za nim. Jednak poczuł jak ktoś kładzie mu rękę na ramieniu.
- Ty mnie słyszeć amigo? – Spytał ten sam głos.
Tym razem jednak podróżnik odwrócił się.
- Czy masz waćpan do mnie jakąś sprawę? – Zapytał Norton tak grzecznie jak tylko potrafił tłumiąc w sobie chęć pozostawienia na twarzy zaczepiającego, odcisku pięści.
- Aj! Znaczy… tak. Ty podróżnik, aj? Ja Soye El Grande Loco, ale tu mówić na mnie Soy. Soy to brzydka wyraz u mnie w kraj. Powinna być Soye, ale tu ludzie nie rozumieć. Moja famillija przyjechać tu niedawno temu. Aj, ale tu zimno jak soy la durre. Ty widzieć te chmury? To zły kraj, el diabolo ludzi ukarać!
- Do czego zmierzasz przyjacielu?
Norton uważnie przyglądał się stojącemu przed nim mężczyźnie. Przypominał mieszkańców Wysp Południowych. Twarz jego miała śniadą barwę, a oczy były niemal tak ciemne jak niebo na zewnątrz. Z wyglądu był raczej tępy, więc Norton zaczął traktować go z lekkim przymrużeniem oka.
- Ty musieć wyjechać. – Kontynuował obcokrajowiec. – Zła ziemia, niebo i zimno to kara. Ty wyjechać póki móc samemu. Aj! Tako rzekł Soye El Grande Loco!
Jegło słowa nie wywarły na Nortonie większego wrażenia, gdy tylko mężczyzna znikł pośród gości karczmy, podróżnik puścił rękojeść sztyletu, który trzymał pod płaszczem. Nagle znów pojawił się właściciel.
- Znasz go karczmarzu? – Spytał spokojnie Norton.
- Tak… to lokalny wariat. Cóż… jego rodzina mieszka tu od wielu, wielu lat. Było to normalny chłopak do czasu, gdy spadł z drzewa. Łbem uderzył o kamień i od tego momentu ciągle pieprzy o karze za nasze winy. Do tego przestał mówić normalnie. Przez większość dnia siedzi sobie o, tam. W kącie.
- Interesujące. A te chmury?
- O to jaśnie pan musi spytać burmistrza. Jam ciemny chłop jest. Burmistrz wszystko wie dokładnie.
- Tak też zrobię. Dzięki wielkie za przednie piwo. – Norton grzecznie ukłonił się i szybkim ruchem narzucił na siebie szal. Zanim owinął się nim dokładnie, na oczy założył podarunek karczmarza. Narzucił na siebie jeszcze swój podróżny płaszcz.
- Gelbert! – Rozległ się doniosły, kobiecy głos, dobiegający z kuchni.
- Już lezę kobieto! – Odkrzyknął karczmarz.
Norton szybko opuścił budynek.
Noc zbliżała się nieubłaganie. Straszliwy mróz wzmagał się z każdą chwilą. Norton po raz kolejny spojrzał na niebo zawieszone nad nim. Gruba, nieprzenikniona warstwa czarnych chmur sięgała aż po horyzont, jedynie wyglądające jak błyskawice, błękitne iskry magicznej energii stale rozświetlały świat dookoła. A wszystko, co oko mogło wypatrzyć w tym miejscu, było suche i pokryte grubą warstwą lodu. Nie było jednego zielonego źdźbła trawy, jednego listka na drzewie, nawet ptaki nie wydawały z siebie żadnego dźwięku, gdyż po prostu wszystkie już dawno odleciały na ciepłe południe. Daleko na horyzoncie rozbłysła kolejna iskra, na wschodzie zamajaczyły kształty miasteczka Gelbell, miejsca do którego Norton właśnie zmierzał.
O ile jeszcze z daleka Gelbell wyglądało na całkiem spokojne i przytulne miasto, o tyle gdy spojrzało się na nie już z bliska, wszelkie wyobrażenia ulatywały niczym kropla wody, która spadła do ogniska. Jedynie spokój pozostawał, ale to mogło wzbudzać jedynie niepokój. Na uliczkach nie było żywej duszy, z pustych straganów na rynku zwisały długie i grube sople, a w oknach domów rzadko świeciły się jakieś światła. Wędrując samotnie przez wąskie uliczki, Norton nie miał wrażenia, że ktoś go obserwuje, wokół było straszliwie cicho. Jedynie lodowaty wiatr wył pomiędzy domami. Samotny wędrowiec owinął się najdokładniej jak tylko potrafił w swój płaszcz. Gruby wełniany szal dokładnie zakrywał jego twarz tak, że ledwie mógł oddychać. Pomimo tego wciąż było mu okropnie zimno. Przed nadejściem północy musiał znaleźć jakieś schronienie, inaczej żadna magia, czy cuda by mu już nie pomogły. Po minięciu rynku i krótkiej wędrówce wąskimi, oblodzonymi uliczkami Gelbell, Norton w końcu dotarł do sporego placu w centrum miasteczka, pośrodku którego wykopane było coś na podobieństwo studni, jednak otwór ten nie był aż tak głęboki, a ze środka wystawał gruby, osmalony, drewniany pal. Po zajrzeniu w dół, do Nortona dotarło, że musiało to być miejsce egzekucji. Wciąż nachylony nad tym miejscem, spojrzał na budynki znajdujące się najbliżej niego. Wpierw dostrzegł ratusz oraz jego wieżę zegarową. Znajdujący się na szczycie czasomierz wskazywał godzinę pierwszą czterdzieści. Bliżej niż ratusz z zegarem znajdowała się karczma. Na powiewającym szyldzie nie widać było nazwy, pokrywała ją gruba warstwa lodu, tak jak i wszystko wokół. Norton nim postanowił coś zjeść, zdjął z twarzy gruby szal i głęboko wciągnął nosem zimne powietrze. Uśmiechnął się lekko i zamknął na krótką chwilę swe oczy.
Nie otworzył ich już dopóki nie znalazł się wewnątrz karczmy. Rozejrzał się uważnie po obecnych wewnątrz osobach, a przy okazji szukał wolnego miejsca mrużąc oczy w bladym świetle trzaskającego w kominku ognia i kilku płonących pochodni. Nie znalazł. Wewnątrz było nadzwyczaj głośno i tłoczno. W jego nozdrza uderzył smród spalonego mięsa i wyjątkowo kiepskiego piwa. Niemal odeszła mu ochota na jedzenie, ale zbliżał się do powoli do lady, za którą stał krępy mężczyzna. Nim do niego dotarł, zdążył zdjąć z siebie szal i podróżny płaszcz. Pozostał jednak w grubej wełnianej koszuli, gdyż mimo ognia, w karczmie zbyt ciepło nie było.
- Cego! – ryknął grubiańsko karczmarz nim Norton zdążył się odezwać. – Cego waćpan sobie życzysz?
- Wielem słyszał o waszym wybornym piwie. Więc postanowiłem przekonać o tym własne usta – Odpowiedział uprzejmie.
- Ech gdybyś wać przybył miesięcy kilka temu… teraz to my miewamy jeno te gówno sprowadzane z Klenrot. Te durnie nie wiedzą jak piwo warzyć. Czy oni w tym świnie, czy też własne klejnoty moczą, nie wiem. Szczerze mówiąc wiedzieć nie chcem. Skoroś pan jednak taki szmat drogi przyjechał dla naszego piwka to…
Mężczyzna skinął dłonią na Nortona i przechylił się nad ladą. Zbliżył swe usta do ucha do przybysza i odezwał się tak cicho jak to tylko było możliwe by nikt postronny nie usłyszał, i na tyle głośno żeby w całym tym zgiełku można było zrozumieć wypowiadane słowa.
- Jak pan chcesz to mam ostatnią beczułkę naszego krajowego piwa. No, ale to będzie kosztowało coś ekstra.
- Dawaj pan, nie gadaj tyle! – Odpowiedział ze szczerym uśmiechem Norton i rzucił na ladę monetę.
Karczmarz prawie się przewrócił z wrażenia.
- Toć to srebrna korona. – Wybełkotał barczysty mężczyzna – To o wiele za dużo… jam tu takich pieniędzy nie widzioł od wielu tygodni. To może coś jeszcze do jedzenia podać? Może pokój przygotować jaśnie panu? Greta! Rusz no tu swoją tłustą dupę!
- Nie ma takiej potrzeby – odpowiedział Norton rozbawiony zamieszaniem, jakie wywołał. Nagle zdał sobie sprawę, że wewnątrz karczmy ucichło. Wszyscy patrzyli na niego. – Spokojnie, wypiję jedynie piwo i ruszam dalej.
Karczmarz coś powiedział na ucho swojej żonie, która równie szybko jak się pojawiła, znikła.
- Na takie zimnisko? Panie, skoro ani jedzenia, ani pokoju wać nie chcesz, no to może choć mały podarek?
- A cóż to za podarek? – Spytał zaciekawiony przybysz.
- Moment… to jest coś – mówił karczmarz spod lady – coś co kiedyś otrzymałem od pewnego krasnoluda, który nie miał czym zapłacić za obiad. Zaraz… gdzie to… A! Jest!
Mężczyzna wygramolił się spod drewnianej lady. W ręku trzymał niewielki pakunek. W tym samym czasie pojawiła się żona karczmarza niosąc na tacy wielki kufel piwa. Ustawiła go z gracją przed gościem, a następnie uśmiechnęła się i mrugnęła okiem zalotnie. Norton odwzajemnił uśmiech. Karczmarz położył paczuszkę tuż obok kufla.
- Greta! Co tak stoisz? Wynocha do garów. – Ryknął wściekle wskazując palcem na drzwi do kuchni, a kiedy kobieta posłusznie odeszła zwrócił się do przybysza. – Kiedyś nie wiedziałem, do czego to może służyć, zresztą wać sam obejrzy.
Norton rozpakował ostrożnie podarunek. Przed nim leżał dziwny przedmiot składający się z metalu i dwóch płaskich, oszlifowanych, kryształów.
- Co to jest? – Spytał trzymając w ręku i oglądając dziwny twór.
- Ten krasnolud, od którego to dostałem, mówił że to są jakieś gugle czy cuś. To się ponoć, o tak… na uszy zahacza i oczy to chroni. Kryształ twardy jest, raz mi to to wypadło, ale się nie stłukło. No a teraz pomyślałem, że podróżnikowi się to może przydać. Ochroni oczy przed śniegiem i zimnym wietrem.
- Przydatna rzecz! – Odrzekł z uśmiechem Norton. – Więc pan mówisz, że to prezent dla mnie?
- Jeśli wać nie zmienił zdania i wciąż chce dać mi monetę, to… tak! Jak najbardziej! O, a tu się składa, żeby można było nosić w torbach. Ja z karczmy rzadko wychodzę, mnie się nie przyda.
- Dzięki więc panie karczmarzu! – Przechylił kufel, wypijając resztki piwa. – Ostatni łyk tego przedniego trunku był za pana zdrowie! No to na mnie…
Nagle drzwi karczmy otworzyły się szeroko. Do środka wpadł lodowaty powiew wiatru. Niska przygarbiona postać stanęła w drzwiach.
- Zamykaj te drzwi kurwa! – Rzucił ktoś z głębi. – Dupy nam chcesz poodmrażać?
Nowy gość spełnił prośbę. Solidne, drewniane drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem. Krzyknął do karczmarza.
- Chodź no pan tu! Sprawę mam.
- Przepraszam na chwilę. – Powiedział do Nortona, a następnie zwrócił się do nowego. – Cego chcesz u licha ciężkiego?!
Przybysz cisnął na ladę kawałek zwiniętego papieru.
- To czego zwykle. – Odpowiedział starzec schorowanym głosem. – Załatw mi wszystko co tam jest wypisane, a zapłacę szczodrze!
- Jeszcze nigdy ten stary wariat nie dał mi więcej niż na jego prośby wydałem. – Powiedział cicho karczmarz do Nortona. – Cholerny dusigrosz, dokładnie wylicza każdy grosz, żeby tylko czasem nie dać mi zarobić.
- Co tam szepczesz? – Spytał siwobrody staruszek mrużąc oczy.
Norton wciągnął nosem kolejną porcję cuchnącego powietrza i nagle zainteresował się postacią nowego klienta w karczmie.
- Dobra… nieważne, wszystko to jest nieważne. Masz mi to załatwić do końca tygodnia.
Równie szybko jak wszedł, starzec zamknął za sobą drzwi narażając się na kolejne obelgi innych klientów.
- Kto to był? – Zapytał grzecznie Norton.
- Ten stary pierdziel przychodzi tu dwa razy w miesiącu – odpowiedział karczmarz – to jakiś pustelnik, ponoć ma chatę w lesie. W mieście bywa tylko jak coś pilnie potrzebuje. Oj…
- Hmm… pustelnik powiadasz?
- Hej amigo! – Dobiegał głos zza pleców podróżnika.
Karczmarz, nagle gdzieś zniknął, więc Norton przeczuwając kłopoty wolał się nie odzywać do stojącego za nim. Jednak poczuł jak ktoś kładzie mu rękę na ramieniu.
- Ty mnie słyszeć amigo? – Spytał ten sam głos.
Tym razem jednak podróżnik odwrócił się.
- Czy masz waćpan do mnie jakąś sprawę? – Zapytał Norton tak grzecznie jak tylko potrafił tłumiąc w sobie chęć pozostawienia na twarzy zaczepiającego, odcisku pięści.
- Aj! Znaczy… tak. Ty podróżnik, aj? Ja Soye El Grande Loco, ale tu mówić na mnie Soy. Soy to brzydka wyraz u mnie w kraj. Powinna być Soye, ale tu ludzie nie rozumieć. Moja famillija przyjechać tu niedawno temu. Aj, ale tu zimno jak soy la durre. Ty widzieć te chmury? To zły kraj, el diabolo ludzi ukarać!
- Do czego zmierzasz przyjacielu?
Norton uważnie przyglądał się stojącemu przed nim mężczyźnie. Przypominał mieszkańców Wysp Południowych. Twarz jego miała śniadą barwę, a oczy były niemal tak ciemne jak niebo na zewnątrz. Z wyglądu był raczej tępy, więc Norton zaczął traktować go z lekkim przymrużeniem oka.
- Ty musieć wyjechać. – Kontynuował obcokrajowiec. – Zła ziemia, niebo i zimno to kara. Ty wyjechać póki móc samemu. Aj! Tako rzekł Soye El Grande Loco!
Jegło słowa nie wywarły na Nortonie większego wrażenia, gdy tylko mężczyzna znikł pośród gości karczmy, podróżnik puścił rękojeść sztyletu, który trzymał pod płaszczem. Nagle znów pojawił się właściciel.
- Znasz go karczmarzu? – Spytał spokojnie Norton.
- Tak… to lokalny wariat. Cóż… jego rodzina mieszka tu od wielu, wielu lat. Było to normalny chłopak do czasu, gdy spadł z drzewa. Łbem uderzył o kamień i od tego momentu ciągle pieprzy o karze za nasze winy. Do tego przestał mówić normalnie. Przez większość dnia siedzi sobie o, tam. W kącie.
- Interesujące. A te chmury?
- O to jaśnie pan musi spytać burmistrza. Jam ciemny chłop jest. Burmistrz wszystko wie dokładnie.
- Tak też zrobię. Dzięki wielkie za przednie piwo. – Norton grzecznie ukłonił się i szybkim ruchem narzucił na siebie szal. Zanim owinął się nim dokładnie, na oczy założył podarunek karczmarza. Narzucił na siebie jeszcze swój podróżny płaszcz.
- Gelbert! – Rozległ się doniosły, kobiecy głos, dobiegający z kuchni.
- Już lezę kobieto! – Odkrzyknął karczmarz.
Norton szybko opuścił budynek.