Oto prolog mojego nowego opa. Jeżeli komuś się spodoba to zapraszam do komentowania.
Prolog
28.08.2005r.
Wiatr delikatnie poruszał liście drzew. Całą okolicę mostu na ulicy 3 Maja spowijała ciemność. Nieliczne były tutaj uliczne lampy. Jednak w oddali w tafli Jezioraka odbijało się światło z Dzikiej Plaży. Wokół była cisza. Nawet samochody nie przejeżdżały. Nie było żadnej żywej duszy. Prawie. Nie licząc małej dziewczynki patrzącej w niebo. Prawie całe było przykryte chmurami. Jednak za nimi przebijał swoim blaskiem Księżyc. Dzisiejszej nocy była pełnia. Ale nadal ukrywały go chmury. Dziewczynka traciła cierpliwość. Od jeziora płynęło zimno a on była ubrana tylko w kusą sukienkę. Oparła się barierkę. Zaczęła od niechcenia patrzeć na okolicę. Mogłoby się wydawać, że całe miasto poszło spać, ale nie. Z Ośrodka "Kormoran" wydobywały się dźwięki muzyki. Pośród drzew okalających brzeg Jezioraka widać było światła z okien. Dziś nikt nie spacerował nawet po małym molo niedaleko plaży. Wiatr nasilił się. Dziewczynka zaczęła się trząść z zimna. Ze zrezygnowaniem odwróciła się i oparła na barierce. Spojrzała w górę. Zbliża się czas. Księżyc powoli wychodził zza chmur. Po chwili cały firmament nieba rozjaśnił blask. Teraz. Dziewczynka odwróciła wzrok od nieba. Zaczęła się po chwili niecierpliwić. Miał być. Plusk. Odwróciła się. Światło odbijało się od tafli wody. To tylko kamień. Musiał skąd spaść. Dziewczynka zrezygnowana uwiesiła się na barierce. Spojrzała w dół. Światło odbiło jej twarz. Ale to nie była ona. To był on. Bez wahania przeszła pod barierką. Spojrzała w dół. Nie obchodziło ją, to, że woda była lodowata. Przechyliła się w przód. Spadła. Wpadła do wody z głośnym pluskiem. Fale odbiły się od filarów mostu. Po chwili z wody wypłynęła postać. Był to ptak. Czarny Feniks. Gwałtownie wyleciał w górę. I poszybował w stronę Księżyca. No cóż, woda nie przyjmuje sił nieczystych.
29.08.2005r.
Cały pokój był zawalony stosami papierów. Jedne były napisane na maszynie, jednak pisanych ręcznie było o wiele mniej. Na jesionowym biurku nic nie było oprócz kilku gór celulozy. Komputer został wyniesiony do sąsiedniego pokoju. Nawet telefon został schowany do szuflady, która była oczywiście zapełniona papierzyskami. Z otwartej szafki wylatywały białe teczki. Akty i sprawozdania były wysokimi wieżowcami. Pośród tego „papierowego” pobojowiska „wynurzyła się” kruczoczarna głowa. Po chwili „zmaterializowała się” ręka. I znów kartki były w powietrzu. Papiery rozsypały się na podłodze. Poleciały aż pod nogi komendanta, stojącego w drzwiach. Miał minę człowieka, który wsadził głowę w szambo.
- Sierżant Patryk Kaczmarczyk?? – pokojem wstrząsnął bas. Po chwili dwa stosy papieru, stojące na podłodze i strącone gwałtownym ruchem rozsypały się wokół biurka.
- Melduję się! – spod góry kartek wyrosła postać młodego policjanta. Komendant spojrzał się na niego spod byka. Patryk zrobił głupi uśmieszek i delikatnie nogą odgarnął teczki od swoich nóg.
- Widzę, że walczymy tu z wrogiem - podszedł wolno do biurka i podniósł pierwszą, lepszą kartkę. -Hmm... I raczej nie skończymy zadania... – z nonszalancją rzucił kartkę na blat stołu i napotkał pytający wzrok sierżanta. – Jedziesz razem z Wysockim i Zbrojewskim. Na 3 Maja coś znaleźli. Rano przyszło zgłoszenie i wysłałem Zdrojczyka. Jak zwykle ten osioł zapomniał krótkofalówki, więc dzwonił z budki – podrapał się po łysej głowie i wciągnął ogromny brzuch - ledwo zrzumiałem, co mówił. Jakieś dziecko, chyba w ciężkim stanie... Zawieźli je do szpitala. Słuchaj. Wziąłem Ciebie, bo najlepiej się znasz na tym – zrobił minę arystokraty rozmawiającego z chłopem i znów spojrzał na „papierowy biznes”. – Hmm... Tak myślę. Więc jazda! Wezmę kogoś innego do tej roboty... Aha, byłbym zapomiał. Pewnie dziennikarskie hieny będą się tam panoszyć i trzeba coś z tym zrobić – zrobił złośliwy uśmieszek. Na odpowiedź sierżant skinął głową – ale w taką koszmarną pogodę... Dobrze. Zbieraj się.
I wyszedł, trzaskając szklanymi drzwiami. Patryk podrapał się po głowie. O co chodzi? Zaczął szukać kurtki. Dziś padało i to bardzo mocno. Znalazł ją pod „wieżowcem” na krześłe. Założył ją, podszedł i spojrzał przez okno. Miasto było zalane. Odwrócił się od przygnębiającego widoku i znów miał przed sobą papierowe pobojowisko. Przez chwilę zastanawiał się, czy aby nie włożyć kamizelkę kuloodporną. Taa, jasne. Dzieciak odstrzeli mi łeb. Ech... Omijając wszelkie góry, doszedł do drzwi. Nie mam klucza. Jest... Właśnie, gdzie on może być?. Eee tam. Trudno, będą otwarte. Wyszedł na zaciemniony korytarz. To będzie, jak zwykle, długi dzień. Ale nigdy by mu nie przyszło do głowy, że AŻ tak długi.
Strasznie lało. Jeziorak wyglądał jak morze podczas sztormu. I jeszcze ten okropny wiatr. Sierżant Kaczmarczyk stał na moście i przyglądał się temu widokowi. Było zimno. Patryk opierał się o barierkę. Zbrojewski poszedł razem z Wysockim szukać Zdrojczyka – wzięli z sobą samochód. Jak zwykle bałwan się zgubił. Od dwóch lat tu już mieszkał i nadal nie wiedział, jak pojechać na Stare Miasto. Sierżant pokręcił głową. Taki niedorajda w policji. Ech. Postanowił, że rozejrzy się wokół. Jak zwykle komendant myśli za szybko. Gdzie są te hieny? Tutaj, w takie dni, naród nie chodzi. Szedł chodnikiem, aż do zejścia do małego parku. O nie... Wszedł w ogromną kałużę. Po chwili już miał wodę w bucie. Jeszcze przez sekundę spoglądał ku swej prawej nodze. Jednak dalej szedł. Park był przecięty na pół żywopłotem, obok którego stały drewniane ławki. Jednakże skierował się na mały pomost, będący po prawej stronie. Woda zalewała go całego. Nic tutaj nie było. Patryk przeszedł od końca do końca pomost, ale nic nie znalazł. Już miał się odwrócić, gdy dojrzał kątem oka coś czarnego. Było to między deskami i co najdziwniejsze było suche. Sierżant kucnął i wyciągnął rękę po tajemniczy przedmiot. Pióro. Nie było zwykła ptasia lotka. Ta była czarna i połyskiwała pod każdym kątem. Najdziwniejsze było to, że krople deszczu „omijały” ją. Dziwne. Spróbował włożyć ją do jeziora. Jednak pod nią utworzył się lejek, który robił się coraz głębszy, im bardziej sierżant próbował je zatopić w wodzie. To jest niemożliwe. Spojrzał znów na pióro. Było takie złowrogie. Śmieszne. Ale lepiej to schowię. Jakieś światła od tyłu. Gwałtownie odwrócił głowę. To tylko samochód. Radiowóz zatrzymał się przed parkiem. Stał znak „Zakaz parkowania”, ale machający ręką w samochodzie aspirant Wysocki miał to gdzieś. Pióro po chwili było w kieszeni sierżanta. Podbiegł do radiowozu.
- Co jest? – spytał zdyszany.
- Chłopie, lekarze wzywają egzorcystę. – powiedział cicho Zbrojewski, siedzący na tylnym siedzeniu skody fabii.
- Żartujesz?
- Tak, żartuję. Ale księdza z Wyszyńskiego wezwali. Lekarze nie wiedzą, co się dzieje z tą dziewczynką...
- Jedziemy tam? – spytał wsiadając Patryk. W samochodzie było przyjemniej niż na dworze, ale po chwili zrozumiał ostry wzrok Zdrojczyka. Był cały mokry - zalał fotel i pół przodu skody. Wysocki, siedzący na miejscu kierowcy, przeklął pod nosem, ale zwolnił hamulce i wrzucił bieg. Zaczął cofać samochód. Wzięli najkrótszą drogę do szpitala – Biskupską, Mickiewicza a później przez „dzielnicę sklepów” - Sobieskiego. Wszyscy całą drogę milczeli. Sierżant siedział i spoglądał na widoki. Ale nic nie było za oknem przyciągającego wzrok. Ludzie zapuszkowali się w domach, miasto zalane, a Jeziorak nie nadaje się do oglądania. Szkoda gadać. Pociągnął nosem. Już złapał katar. Pięknie, naprawdę cudownie. Jechali pod wiaduktem. Nawet pociągi wcięło. Nieee. Budowlanka. Po drugiej stronie Nenufar. Powoli zbliżał się koniec podróży. Skrzyżowanie na Sobieskiego – Andersa – Skłodowskiej – Curie. Już z daleka było widać szpital. Ogromna budowla, sięgająca „aż do chmur”, teraz w taką pogodę wyglądała na jakiś nawiedzony dwór, niż ośrodek leczący ludzi. I już parking. I były wolne miejsca. Aż trudno uwierzyć. Samochód zatrzymał się.
- Wysiadamy. A idziemy pod numer 38. – oznajmił sucho Wysocki. Drzwi otworzyły się i z radiowozu wyszła czwórka policjantów. Skierowali się do wejścia. A ono było mały kawałek od parkingu. Patryk włożył ręce do kieszeni. Lotka nadal tam była. Świetnie. Drzwi były już niedaleko. Pierwszy wszedł Zdrojczyk. Po chwili Sierżant Kaczmarczyk, Wysocki i małomówny Zbrojewski.
- Hmm... Nawet w szpitalu przez taką pogodę nie ma narodu – stwierdził wesoło Zdrojczyk.
- Jak dla mnie to jest dziwne... Bardzo dziwne...
Cisza kompletna była na korytarzu. Nawet nikt nie stał pod gabinetem stomatologicznym. Numer 31 – 33 – 35 – 37...
- Jest. No, ale cicho tu, nie ? – powiedział, rozglądając się wokół Wysocki.
- Noo – rzekł pod nosem Zbrojewski. Zdrojczyk wodził wzrokiem po suficie. A sierżant Kaczmarczyk patrzył się na drzwi z numerem 38. Miał przeczucie, że coś się tam jest, ale nie wiedział, co.
- Dobra, wchodzimy – nakazał Wysocki. Podszedł do drzwi i nacisnął klamkę – otworzyły się. Sierżant zobaczył tylko czerwone oczy. Buum. Wybuch. Posypały się drzazgi – wielki wiór trafił Zdrojczykowi w krtań. Wybałusz oczy i złapał się za szyję. Coś zabulgotało i krew zaczęła się lać mu przez usta. Ale większość płynęła w płuca – zaczął kasłać czerwienią. Już cały mundur miał w niej. Był bezsilny. Krew zalała mu płuca całkowicie. Upadł ciężko na posadzkę i miał kilkakrotnie drgawki. Po chwili ręka, będąca w powietrzu, upadła na podłogę. Nie żyje. Zbrojewski patrzył się jednak ciągle w pokój. U jego stóp leżał zmasakrowany Wysocki – wybuch drzwi rozerwał mu brzuch. Nagle coś wypadło z pokoju.
- Uciekaj chłopie ! - krzyknął ksiądz. Spojrzał nieprzytomnie na Kaczmarczyka stojącego na środku korytarza. Miał poszarpaną sutannę, ale trzymał wciąż w rękach różaniec. W jego oczach malowało się przerażenie. Ale Zbrojewski nie słuchał go.
- Uciekaj! – ksiądz ponownie krzyknął. Chciał podejść. Nie zdążył. Coś obok niego przeleciało i trzasnęło. Rozwaliło go na miliony małych kawałeczków. Różaniec z brzdękiem upadł na kamienną posadzkę. Jednak Zbrojewskiego to nie wzruszyło. Stał nadal jak słup. Coś błysnęło na korytarzu. Nagle Zdrojczyk się poruszył. Chciał uciec. Już miał zrobić pierwszy krok, gdy coś zaczęło płynąć po jego nogach. Już oplatało kolana. Po chwili dotarło do klatki piersiowej. Policjant wybałuszył oczy. Chciał krzyknąć. Nie zdążył – ktoś, lub coś zamienił go w kamienny posąg. Kaczmarczyk stał nadal na swoim miejscu. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Był przerażony widokiem zmarłych kolegów z pracy. Nie wiedział, co robić. Nagle resztki drzwi przeleciały przez korytarz. Z głośnym hukiem rozbiły się o ścianę. Na korytarz weszła dziwna istota. Spod czarnym włosów ukazały się szkarłatne oczy. To podziałało na sierżanta otrzeźwiająco. Zaczął uciekać przed potworem. Biegł przez pusty korytarz ciągle odwracając się do tyłu. Chwilowo myślał, że uciekł przed nim. Jednak to zbliżało się. Przy każdym kroku coś wylatywało w powietrze. Ławki trzaskały się o sufit, drzwi wybuchiwały do środka a w lampkach pękały żarówki. Schody. Patryk biegł nadal, ale już zaczął odczuwać zmęczenie. Nagle za jego plecami coś wybuchło. Połowa ławki spadła na schody. Zaczęła sturliwać się z niej. Sierżant kucnął. Nad jego głową kłoda przeleciała i roztrzaskała się o ścianę. Kroki. Skoczył ze schodów. Trzask. Zabolała go ręka. Wygięła się pod dziwnym kątem. Boże, złamałem sobie rękę! Drzwi na zewnątrz były niedaleko. Biegł, mimo obrażeń. Coś obok ucha mu przeleciało. O drzwi wyjściowe roztrzaskała się urwana barierka schodów. Sierżant odwrócił się. Monstrum było niedaleko. Taka sama droga dzieliło go do wyjścia. Widział zalany parking. Buum. Szkło z drzwi zaczęło ku niemu lecieć. Zakrył głowę rękoma. Po chwili poczuł jak kawałki szkła wbijają m się w ciało. Wpadł na coś. Ręka zabolała go mocnej. To były resztki drzwi. Już jest. Wpadł na wejściowe schody. Framuga drzwi leżała na nich. Potknął się o nią i sturlał. Nie mógł wstać. Coś bolało go w plecach. Podniósł głowę. Potwór stał w zniszczonych drzwiach. Nie wychodził na zewnątrz. Jego czerwone oczy krążyły po schodach. Sierżant leżał pod nimi. Dojrzał go. Jednak monstrum chodziło po korytarzu. Bało się deszczu. Nagle się odwrócił i zaczął się cofać w stronę wyjścia. Po chwili znalazł się na dworze. Kilka kropel spadło na niego. Gwałtownie odwrócił głowę ku niebu. Nagle szmer deszczu zagłuszył okropny dźwięk. Stworzenie wydało z siebie taki pisk, że szkła z okien PCV pękły. Potwór złapał się za głowę – próbował się ochronić przed wodą. Jednak deszcz zaczął jeszcze mocniej padać. Monstrum upadło na kolana, nadal próbując się uchronić przed wodą. I nadal wydawało z siebie pisk. Na trzecim piętrze szpitala pękło jedno z okien. Szkło upadło z hukiem na ziemię. Kroki. Stworzenie spojrzało się znów ku korytarzowi. Szybkim ruchem podparło się i wstało. Teraz deszcz już na potwora nie działał. Sierżant widział dobrze sylwetkę istoty. Nagle, jakby z jego wnętrza, wyłoniły się czarne skrzydła. Były ogromne; pióra były wielkości przedramienia, ale żadne nie było naderwane. Kroki ustały, ale potwór oderwał się od ziemi. Szybował przez chwilę w powietrzu i poleciał ku ciemnym chmurom. Powietrze, zamiast w delikatny podmuch, zamieniło się w tornado. Lewe skrzydło drzwi zostało zdmuchnięte ze schodów. Rozbiło się o beton. Potwór kilkakrotnie odwracał głowę ku policjantowi. Czerwone oczy, mimo ogromnej odległości, były wyraźne. I znikły. Wraz z nimi monstrum. Teraz sierżant zdał sobie sprawę, przed kim uciekał. Ledwo odwrócił głowę i zobaczył kogoś stającego w drzwiach szpitala. Już nic więcej nie zobaczył. Chwilę przed straceniem przytomności przemknęła mu myśl. Ten potwór... to niemożliwe.. to nie mógł być... Upadły Anioł...
Ale mam kilka uwag:
1. Cała historia dzieje się w prawdziwym mieście - jednakże próbowałam wszystko "uprościć" tak, aby czytelnik potrafił się "odnaleźć" w świecie. Jeżeli ktoś jest z Iławy, to raczej je zauważy...
2. Co do kolejnych rozdziałów - jeżeli będę pisać - to kolejne kawałki będą się ukazywać co kilka dni, a nawet może zdarzyć się po tygodniu - szkoła...
Prolog
28.08.2005r.
Wiatr delikatnie poruszał liście drzew. Całą okolicę mostu na ulicy 3 Maja spowijała ciemność. Nieliczne były tutaj uliczne lampy. Jednak w oddali w tafli Jezioraka odbijało się światło z Dzikiej Plaży. Wokół była cisza. Nawet samochody nie przejeżdżały. Nie było żadnej żywej duszy. Prawie. Nie licząc małej dziewczynki patrzącej w niebo. Prawie całe było przykryte chmurami. Jednak za nimi przebijał swoim blaskiem Księżyc. Dzisiejszej nocy była pełnia. Ale nadal ukrywały go chmury. Dziewczynka traciła cierpliwość. Od jeziora płynęło zimno a on była ubrana tylko w kusą sukienkę. Oparła się barierkę. Zaczęła od niechcenia patrzeć na okolicę. Mogłoby się wydawać, że całe miasto poszło spać, ale nie. Z Ośrodka "Kormoran" wydobywały się dźwięki muzyki. Pośród drzew okalających brzeg Jezioraka widać było światła z okien. Dziś nikt nie spacerował nawet po małym molo niedaleko plaży. Wiatr nasilił się. Dziewczynka zaczęła się trząść z zimna. Ze zrezygnowaniem odwróciła się i oparła na barierce. Spojrzała w górę. Zbliża się czas. Księżyc powoli wychodził zza chmur. Po chwili cały firmament nieba rozjaśnił blask. Teraz. Dziewczynka odwróciła wzrok od nieba. Zaczęła się po chwili niecierpliwić. Miał być. Plusk. Odwróciła się. Światło odbijało się od tafli wody. To tylko kamień. Musiał skąd spaść. Dziewczynka zrezygnowana uwiesiła się na barierce. Spojrzała w dół. Światło odbiło jej twarz. Ale to nie była ona. To był on. Bez wahania przeszła pod barierką. Spojrzała w dół. Nie obchodziło ją, to, że woda była lodowata. Przechyliła się w przód. Spadła. Wpadła do wody z głośnym pluskiem. Fale odbiły się od filarów mostu. Po chwili z wody wypłynęła postać. Był to ptak. Czarny Feniks. Gwałtownie wyleciał w górę. I poszybował w stronę Księżyca. No cóż, woda nie przyjmuje sił nieczystych.
29.08.2005r.
Cały pokój był zawalony stosami papierów. Jedne były napisane na maszynie, jednak pisanych ręcznie było o wiele mniej. Na jesionowym biurku nic nie było oprócz kilku gór celulozy. Komputer został wyniesiony do sąsiedniego pokoju. Nawet telefon został schowany do szuflady, która była oczywiście zapełniona papierzyskami. Z otwartej szafki wylatywały białe teczki. Akty i sprawozdania były wysokimi wieżowcami. Pośród tego „papierowego” pobojowiska „wynurzyła się” kruczoczarna głowa. Po chwili „zmaterializowała się” ręka. I znów kartki były w powietrzu. Papiery rozsypały się na podłodze. Poleciały aż pod nogi komendanta, stojącego w drzwiach. Miał minę człowieka, który wsadził głowę w szambo.
- Sierżant Patryk Kaczmarczyk?? – pokojem wstrząsnął bas. Po chwili dwa stosy papieru, stojące na podłodze i strącone gwałtownym ruchem rozsypały się wokół biurka.
- Melduję się! – spod góry kartek wyrosła postać młodego policjanta. Komendant spojrzał się na niego spod byka. Patryk zrobił głupi uśmieszek i delikatnie nogą odgarnął teczki od swoich nóg.
- Widzę, że walczymy tu z wrogiem - podszedł wolno do biurka i podniósł pierwszą, lepszą kartkę. -Hmm... I raczej nie skończymy zadania... – z nonszalancją rzucił kartkę na blat stołu i napotkał pytający wzrok sierżanta. – Jedziesz razem z Wysockim i Zbrojewskim. Na 3 Maja coś znaleźli. Rano przyszło zgłoszenie i wysłałem Zdrojczyka. Jak zwykle ten osioł zapomniał krótkofalówki, więc dzwonił z budki – podrapał się po łysej głowie i wciągnął ogromny brzuch - ledwo zrzumiałem, co mówił. Jakieś dziecko, chyba w ciężkim stanie... Zawieźli je do szpitala. Słuchaj. Wziąłem Ciebie, bo najlepiej się znasz na tym – zrobił minę arystokraty rozmawiającego z chłopem i znów spojrzał na „papierowy biznes”. – Hmm... Tak myślę. Więc jazda! Wezmę kogoś innego do tej roboty... Aha, byłbym zapomiał. Pewnie dziennikarskie hieny będą się tam panoszyć i trzeba coś z tym zrobić – zrobił złośliwy uśmieszek. Na odpowiedź sierżant skinął głową – ale w taką koszmarną pogodę... Dobrze. Zbieraj się.
I wyszedł, trzaskając szklanymi drzwiami. Patryk podrapał się po głowie. O co chodzi? Zaczął szukać kurtki. Dziś padało i to bardzo mocno. Znalazł ją pod „wieżowcem” na krześłe. Założył ją, podszedł i spojrzał przez okno. Miasto było zalane. Odwrócił się od przygnębiającego widoku i znów miał przed sobą papierowe pobojowisko. Przez chwilę zastanawiał się, czy aby nie włożyć kamizelkę kuloodporną. Taa, jasne. Dzieciak odstrzeli mi łeb. Ech... Omijając wszelkie góry, doszedł do drzwi. Nie mam klucza. Jest... Właśnie, gdzie on może być?. Eee tam. Trudno, będą otwarte. Wyszedł na zaciemniony korytarz. To będzie, jak zwykle, długi dzień. Ale nigdy by mu nie przyszło do głowy, że AŻ tak długi.
Strasznie lało. Jeziorak wyglądał jak morze podczas sztormu. I jeszcze ten okropny wiatr. Sierżant Kaczmarczyk stał na moście i przyglądał się temu widokowi. Było zimno. Patryk opierał się o barierkę. Zbrojewski poszedł razem z Wysockim szukać Zdrojczyka – wzięli z sobą samochód. Jak zwykle bałwan się zgubił. Od dwóch lat tu już mieszkał i nadal nie wiedział, jak pojechać na Stare Miasto. Sierżant pokręcił głową. Taki niedorajda w policji. Ech. Postanowił, że rozejrzy się wokół. Jak zwykle komendant myśli za szybko. Gdzie są te hieny? Tutaj, w takie dni, naród nie chodzi. Szedł chodnikiem, aż do zejścia do małego parku. O nie... Wszedł w ogromną kałużę. Po chwili już miał wodę w bucie. Jeszcze przez sekundę spoglądał ku swej prawej nodze. Jednak dalej szedł. Park był przecięty na pół żywopłotem, obok którego stały drewniane ławki. Jednakże skierował się na mały pomost, będący po prawej stronie. Woda zalewała go całego. Nic tutaj nie było. Patryk przeszedł od końca do końca pomost, ale nic nie znalazł. Już miał się odwrócić, gdy dojrzał kątem oka coś czarnego. Było to między deskami i co najdziwniejsze było suche. Sierżant kucnął i wyciągnął rękę po tajemniczy przedmiot. Pióro. Nie było zwykła ptasia lotka. Ta była czarna i połyskiwała pod każdym kątem. Najdziwniejsze było to, że krople deszczu „omijały” ją. Dziwne. Spróbował włożyć ją do jeziora. Jednak pod nią utworzył się lejek, który robił się coraz głębszy, im bardziej sierżant próbował je zatopić w wodzie. To jest niemożliwe. Spojrzał znów na pióro. Było takie złowrogie. Śmieszne. Ale lepiej to schowię. Jakieś światła od tyłu. Gwałtownie odwrócił głowę. To tylko samochód. Radiowóz zatrzymał się przed parkiem. Stał znak „Zakaz parkowania”, ale machający ręką w samochodzie aspirant Wysocki miał to gdzieś. Pióro po chwili było w kieszeni sierżanta. Podbiegł do radiowozu.
- Co jest? – spytał zdyszany.
- Chłopie, lekarze wzywają egzorcystę. – powiedział cicho Zbrojewski, siedzący na tylnym siedzeniu skody fabii.
- Żartujesz?
- Tak, żartuję. Ale księdza z Wyszyńskiego wezwali. Lekarze nie wiedzą, co się dzieje z tą dziewczynką...
- Jedziemy tam? – spytał wsiadając Patryk. W samochodzie było przyjemniej niż na dworze, ale po chwili zrozumiał ostry wzrok Zdrojczyka. Był cały mokry - zalał fotel i pół przodu skody. Wysocki, siedzący na miejscu kierowcy, przeklął pod nosem, ale zwolnił hamulce i wrzucił bieg. Zaczął cofać samochód. Wzięli najkrótszą drogę do szpitala – Biskupską, Mickiewicza a później przez „dzielnicę sklepów” - Sobieskiego. Wszyscy całą drogę milczeli. Sierżant siedział i spoglądał na widoki. Ale nic nie było za oknem przyciągającego wzrok. Ludzie zapuszkowali się w domach, miasto zalane, a Jeziorak nie nadaje się do oglądania. Szkoda gadać. Pociągnął nosem. Już złapał katar. Pięknie, naprawdę cudownie. Jechali pod wiaduktem. Nawet pociągi wcięło. Nieee. Budowlanka. Po drugiej stronie Nenufar. Powoli zbliżał się koniec podróży. Skrzyżowanie na Sobieskiego – Andersa – Skłodowskiej – Curie. Już z daleka było widać szpital. Ogromna budowla, sięgająca „aż do chmur”, teraz w taką pogodę wyglądała na jakiś nawiedzony dwór, niż ośrodek leczący ludzi. I już parking. I były wolne miejsca. Aż trudno uwierzyć. Samochód zatrzymał się.
- Wysiadamy. A idziemy pod numer 38. – oznajmił sucho Wysocki. Drzwi otworzyły się i z radiowozu wyszła czwórka policjantów. Skierowali się do wejścia. A ono było mały kawałek od parkingu. Patryk włożył ręce do kieszeni. Lotka nadal tam była. Świetnie. Drzwi były już niedaleko. Pierwszy wszedł Zdrojczyk. Po chwili Sierżant Kaczmarczyk, Wysocki i małomówny Zbrojewski.
- Hmm... Nawet w szpitalu przez taką pogodę nie ma narodu – stwierdził wesoło Zdrojczyk.
- Jak dla mnie to jest dziwne... Bardzo dziwne...
Cisza kompletna była na korytarzu. Nawet nikt nie stał pod gabinetem stomatologicznym. Numer 31 – 33 – 35 – 37...
- Jest. No, ale cicho tu, nie ? – powiedział, rozglądając się wokół Wysocki.
- Noo – rzekł pod nosem Zbrojewski. Zdrojczyk wodził wzrokiem po suficie. A sierżant Kaczmarczyk patrzył się na drzwi z numerem 38. Miał przeczucie, że coś się tam jest, ale nie wiedział, co.
- Dobra, wchodzimy – nakazał Wysocki. Podszedł do drzwi i nacisnął klamkę – otworzyły się. Sierżant zobaczył tylko czerwone oczy. Buum. Wybuch. Posypały się drzazgi – wielki wiór trafił Zdrojczykowi w krtań. Wybałusz oczy i złapał się za szyję. Coś zabulgotało i krew zaczęła się lać mu przez usta. Ale większość płynęła w płuca – zaczął kasłać czerwienią. Już cały mundur miał w niej. Był bezsilny. Krew zalała mu płuca całkowicie. Upadł ciężko na posadzkę i miał kilkakrotnie drgawki. Po chwili ręka, będąca w powietrzu, upadła na podłogę. Nie żyje. Zbrojewski patrzył się jednak ciągle w pokój. U jego stóp leżał zmasakrowany Wysocki – wybuch drzwi rozerwał mu brzuch. Nagle coś wypadło z pokoju.
- Uciekaj chłopie ! - krzyknął ksiądz. Spojrzał nieprzytomnie na Kaczmarczyka stojącego na środku korytarza. Miał poszarpaną sutannę, ale trzymał wciąż w rękach różaniec. W jego oczach malowało się przerażenie. Ale Zbrojewski nie słuchał go.
- Uciekaj! – ksiądz ponownie krzyknął. Chciał podejść. Nie zdążył. Coś obok niego przeleciało i trzasnęło. Rozwaliło go na miliony małych kawałeczków. Różaniec z brzdękiem upadł na kamienną posadzkę. Jednak Zbrojewskiego to nie wzruszyło. Stał nadal jak słup. Coś błysnęło na korytarzu. Nagle Zdrojczyk się poruszył. Chciał uciec. Już miał zrobić pierwszy krok, gdy coś zaczęło płynąć po jego nogach. Już oplatało kolana. Po chwili dotarło do klatki piersiowej. Policjant wybałuszył oczy. Chciał krzyknąć. Nie zdążył – ktoś, lub coś zamienił go w kamienny posąg. Kaczmarczyk stał nadal na swoim miejscu. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Był przerażony widokiem zmarłych kolegów z pracy. Nie wiedział, co robić. Nagle resztki drzwi przeleciały przez korytarz. Z głośnym hukiem rozbiły się o ścianę. Na korytarz weszła dziwna istota. Spod czarnym włosów ukazały się szkarłatne oczy. To podziałało na sierżanta otrzeźwiająco. Zaczął uciekać przed potworem. Biegł przez pusty korytarz ciągle odwracając się do tyłu. Chwilowo myślał, że uciekł przed nim. Jednak to zbliżało się. Przy każdym kroku coś wylatywało w powietrze. Ławki trzaskały się o sufit, drzwi wybuchiwały do środka a w lampkach pękały żarówki. Schody. Patryk biegł nadal, ale już zaczął odczuwać zmęczenie. Nagle za jego plecami coś wybuchło. Połowa ławki spadła na schody. Zaczęła sturliwać się z niej. Sierżant kucnął. Nad jego głową kłoda przeleciała i roztrzaskała się o ścianę. Kroki. Skoczył ze schodów. Trzask. Zabolała go ręka. Wygięła się pod dziwnym kątem. Boże, złamałem sobie rękę! Drzwi na zewnątrz były niedaleko. Biegł, mimo obrażeń. Coś obok ucha mu przeleciało. O drzwi wyjściowe roztrzaskała się urwana barierka schodów. Sierżant odwrócił się. Monstrum było niedaleko. Taka sama droga dzieliło go do wyjścia. Widział zalany parking. Buum. Szkło z drzwi zaczęło ku niemu lecieć. Zakrył głowę rękoma. Po chwili poczuł jak kawałki szkła wbijają m się w ciało. Wpadł na coś. Ręka zabolała go mocnej. To były resztki drzwi. Już jest. Wpadł na wejściowe schody. Framuga drzwi leżała na nich. Potknął się o nią i sturlał. Nie mógł wstać. Coś bolało go w plecach. Podniósł głowę. Potwór stał w zniszczonych drzwiach. Nie wychodził na zewnątrz. Jego czerwone oczy krążyły po schodach. Sierżant leżał pod nimi. Dojrzał go. Jednak monstrum chodziło po korytarzu. Bało się deszczu. Nagle się odwrócił i zaczął się cofać w stronę wyjścia. Po chwili znalazł się na dworze. Kilka kropel spadło na niego. Gwałtownie odwrócił głowę ku niebu. Nagle szmer deszczu zagłuszył okropny dźwięk. Stworzenie wydało z siebie taki pisk, że szkła z okien PCV pękły. Potwór złapał się za głowę – próbował się ochronić przed wodą. Jednak deszcz zaczął jeszcze mocniej padać. Monstrum upadło na kolana, nadal próbując się uchronić przed wodą. I nadal wydawało z siebie pisk. Na trzecim piętrze szpitala pękło jedno z okien. Szkło upadło z hukiem na ziemię. Kroki. Stworzenie spojrzało się znów ku korytarzowi. Szybkim ruchem podparło się i wstało. Teraz deszcz już na potwora nie działał. Sierżant widział dobrze sylwetkę istoty. Nagle, jakby z jego wnętrza, wyłoniły się czarne skrzydła. Były ogromne; pióra były wielkości przedramienia, ale żadne nie było naderwane. Kroki ustały, ale potwór oderwał się od ziemi. Szybował przez chwilę w powietrzu i poleciał ku ciemnym chmurom. Powietrze, zamiast w delikatny podmuch, zamieniło się w tornado. Lewe skrzydło drzwi zostało zdmuchnięte ze schodów. Rozbiło się o beton. Potwór kilkakrotnie odwracał głowę ku policjantowi. Czerwone oczy, mimo ogromnej odległości, były wyraźne. I znikły. Wraz z nimi monstrum. Teraz sierżant zdał sobie sprawę, przed kim uciekał. Ledwo odwrócił głowę i zobaczył kogoś stającego w drzwiach szpitala. Już nic więcej nie zobaczył. Chwilę przed straceniem przytomności przemknęła mu myśl. Ten potwór... to niemożliwe.. to nie mógł być... Upadły Anioł...
Ale mam kilka uwag:
1. Cała historia dzieje się w prawdziwym mieście - jednakże próbowałam wszystko "uprościć" tak, aby czytelnik potrafił się "odnaleźć" w świecie. Jeżeli ktoś jest z Iławy, to raczej je zauważy...
2. Co do kolejnych rozdziałów - jeżeli będę pisać - to kolejne kawałki będą się ukazywać co kilka dni, a nawet może zdarzyć się po tygodniu - szkoła...