Megarion
El Presidente
- Dołączył
- 25.9.2004
- Posty
- 1824
W dużym pokoju paliły się dwie żarówki, zwisające na samych kablach. Stare, drewniane krzesła porozstawiane były bezładnie po całej powierzchni pomieszczenia. Jedyne drzwi były bardzo sfatygowane i sprawiały wrażenie, jakby ledwo trzymały się framugi. Był też tam stolik, znajdujący się w kącie sali. O jedną ze ścian oparta była wskazówka.
Po chwili drzwi skrzypnęły i rozwarły się do środka. Zaczęło wchodzić kilkanaście postaci, ubranych w charakterystyczne moro. Niektórzy mieli na ramionach karabiny, inni trzymali jakieś pudełka. Jedna kobieta niosła prymitywny projektor, który postawiła na stoliku.
Przybyli usiedli na krzesełkach. Żaden się nie odzywał. Po kilku minutach wszedł wysoki mężczyzna, wąsaty, który zamknął drzwi. Zebrani błyskawicznie wstali i zasalutowali. Przybyły odwzajemnił gest, po czym wskazał głową projektor. Kobieta, która go przyniosła podeszła do niego i chwyciła leżące na nim kartki.
- Witam was, towarzysze broni. - zaczął wysoki.
- Ku chwale ojczyzny! - odpowiedzieli błyskawicznie zebrani.
- Jak wiecie, zostaliśmy zmuszeni do opuszczenia naszej kwatery, lecz jest to tylko tymczasowa niedogodność. Wielka ofensywa, o której wszyscy wiemy, wkrótce zmiecie naszych nieprzyjaciół. Rozpocząć wyświetlanie naszych wytycznych.
Ktoś nacisnął wyłącznik światła i żarówki zgasły. Kobieta uruchomiła projektor i zaczęła wkładać do niego kolejne kartki. Na ścianie pojawił się obraz pierwszej z nich. Była to mapa z wyraźnie zaznaczonymi strzałkami i nazwami miasteczek i wsi, a także oddziałów, które znajdują się w tej okolicy.
- Jak już mówiłem, wielka ofensywa jest już gotowa niemal pod każdym względem. Poszczególne grupy rozmieszczone są tam, gdzie powinny - w tym też my.
Pojawił się kolejny slajd. Niewielkie miasto było podzielone na wielobarwne strefy z licznymi podpisami.
- Głównym celem Armii Południe będzie zajęcie Hikority. Będziemy uderzać tuż po grupie 10. i 12. i musimy zająć dzielnicę Caladari. - wskazał ją na mapie. - Potem musimy utrzymać ją aż do zdobycia całego miasta przez Armię. Dowództwo postanowiło, że nie otrzymamy dodatkowej amunicji ale... - kilka osób na sali popatrzyło na siebie, lecz nikt się nie odezwał - ... ale nie złamie to w nas ducha walki za ojczyznę i dla ojczyzny.
Jednak miny zebranych zrzedły jeszcze bardziej. Wąsaty jegomość zamilkł na chwilę i nabrał powietrza,
- Wiem, bracia i siostry, że to trudny dla nas moment... lecz nie może nam zabraknąć siły i męstwa! Musimy grot wbić się w bebech zaplutego wroga i zgnieść go! Amunicji i żywności wystarczy nam do końca walki, uwierzmy w to! Potomni zapamiętają nas jako bezimiennych bohaterów, którzy przelali krew za ich wolność!
Mówił z wielkim zapałem, który zaczął udzielać się obecnym.
- A teraz wstańmy i odśpiewajmy Hymn Jedności! - w oczach mówcy pojawiły się łzy
Wszyscy siedzący podnieśli się, a wąsacz zaintonował pieśń w bliżej nieokreślonym języku. Cała sala zaniosła się śpiewem.
Kilkadziesiąt godzin później, ponad pięćdziesiąt kilometrów dalej, nad Hikoritą wstawało słońce. Zazwyczaj o tej porze po ulicach przechadzali się mieszkańcy, okoliczni wieśniacy czy chociaż przekupki. Tym razem przez okna rozpadających się budynków można było dostrzec nieliczne patrole żołnierzy.
Hikorita była jedynym miastem założonym już po odzyskaniu niepodległości. Miała być chlubą demokratycznych władz, a być może także przyszłą stolicą państwa. Jednak tuż po wojskowym puczu i przejęciu władzy przez juntę, miasto zostało symbolem zepsutego ustroju, który należało zniszczyć. Tak więc błyskawicznie mieszkańcy emigrowali na północ (przy mniejszym lub większym udziale nowych władz), a Hikorita stała się prowincjonalnym centrum administracji dla okolicznych osad.
Tuż po wybuchu powstania sprowadzono tutaj duże oddziały wojska, by kontrolować centrum wyspy. Wierny rządowi generał Jastro zlikwidował nawet kwaterę główną rebeliantów. Jednak już wkrótce musiał zejść do defensywy, aż pozostało mu jedynie samo miasto.
Nastroje mieszkańców Hikority były niemal jednakowe - większość z nich po cichu wspierała buntowników. Gwałty, kradzieże i inne zbrodnie lojalistów dały się zwykłym obywatelom zbyt mocno odczuć.
W jednej z licznych lepianek w centrum kończyła się właśnie żywność. Matka nie dawała już rady słuchać płaczu czwórki dzieci. Jedynie najstarszy chłopak był cicho.
- Mieszkanie- składało się z jednego pokoju, w którym stały dwa, piętrowe łóżka. Wszędzie walały się przeróżne drobiazgi, z butami włącznie. W kącie stała stara kuchenka na butle gazowe.
- Juan, chodź tutaj! - krzyknęła matka.
- Tak?
- Paczki od ojca nie przychodzą już za długo. Musisz skoczyć do wujostwa i poprosić i trochę owoców i mięsa, bo dłużej nie dam rady.
- Ale... czy oni dadzą nam cokolwiek?
Matka odwróciła wzrok.
- Zawsze to nasza rodzina. Innego wyjścia nie mamy. Idź jak najszybciej. Tylko uważaj na żołnierzy, proszę cię...
Juan uśmiechnął się, po czym założył leżące nieopodal skórzane buty. Znalazł je niedawno, a po wypchaniu starymi gazetami pasowały idealnie.
W dzielnicy prawie wszystkie rodziny mieszkały w lepiankach. Był tu tylko jeden większy budynek, sklep wielobranżowy. Za solidnie okratowanymi oknami można było kupić wszystko - od pomarańczy, przez pistolety po narkotyki. Właściciel musiał jednak płacić za ochronę zarówno tutejszemu gangowi, jak i wojsku.
Chłopak śmignął za plecami patrolu, chowając się za sklepem. Natychmiast uderzył go intensywny zapach zgniłych owoców.
- Łeh... obrzydliwe... - jęknął sam do siebie.
Wychylił się lekko zza sklepu. Żołnierze śmiejąc się z czegoś znikli za rogiem. Chłopak pognał przez ulicę i zatrzymał się dopiero za budynkiem poczty. Siedzący nieopodal żołnierze palili skręty i nie kontaktowali już zbyt mocno ze światem. Chłopiec starając się nie robić hałasu, przeszedł obok strażników. Po chwili dotarł do domu, którego szukał.
Był to duży budynek z czerwonej cegły. Jako jeden z nielicznych nie przeszedł na własność rządu i wojska, więc mieszkający w nim - ród Montego uchodził za jeden z najbogatszych w Hikoricie. Juan powoli podszedł pod drzwi i spojrzał na dzwonek. Jak większość swych rówieśników bardzo interesował się wszelką elektroniką, lecz w splądrowanej Hikoricie nie było jej za wiele. Nacisnął przycisk i przytrzymał go trochę przydługo. Po chwili drzwi skrzypnęły i ukazała się w nich pulchna postać o kręconych, czarnych włosach.
- Czegoś pan tak długo trzyma... Ahhh! Juan! To ty prawda? - kobieta chwyciła chłopca za policzek i pociągnęła lekko.
- E... tak, ciociu...
- Ależ urosłeś! Niby to samo miasto, a często się nie widujemy! - kobieta rozpromieniła się wyraźnie - Czego ci trzeba? Wejdź do środka! - i nie czekając na reakcję, pociągnęła Juana za bluzę.
Gdy chłopak wpadł za próg, natychmiast do jego uszu doszły przeróżne krzyki i inne hałasy.
- To nasze pociechy - uśmiechnęła znów się gospodyni - Ale teraz już mów, po co przyszedłeś.
Juan uśmiechnął się lekko.
- Mama wysłała mnie z prośbą...
Nie dokończył zdania, a z pokoju obok wyłoniła się twarz starszego mężczyzny.
- Znowu jakiś żebrak, Carmen? Kazałem ci ich wywalać za drzwi! - wrzasnął, wykrzywiając się dziwacznie.
- Zamknij się, Alonso! To Juan, stary ośle!
Mężczyzna wyszedł z pokoju i przyjrzał się chłopcu.
- Możliwe... ale co to za różnica? Pewnie i tak przyszedł na błagania!
Juan gwałtownie się zaczerwienił, co zauważyła Carmen.
- O co chodzi, chłopcze? - zapytała się go delikatnie.
- No bo... ja... tego... mama prosiła... o... trochę żywności... no bo my naprawdę nie mamy już nic do jedzenia! w oczach chłopca pojawiły się łzy.
Alonso prychnął.
- Nawet nie waż się mu niczego dać... - syknął do Carmen.
- Zamknij się, stary łajdaku. - objęła Juana ramieniem - Chodź, zaraz coś poradzimy...
Czując na sobie spojrzenie starca, oboje weszli do kuchni. Dwójka małych dzieci siedziała przy stole, obierając kilka bananów.
- To dlia niaś! - zapiszczał jeden z nich, zakrywając owoce.
- Od małego rosną na sknery... - jęknęła cicho Carmen - Dobrze, mój drogi. Czego konkretnie potrzebujecie?
- Trochę... trochę mięsa i owoców... - Juan wytarł oczy rękawem.
- Dobrze. - gospodyni uśmiechnęła się lekko. - Zaraz coś znajdziemy...
Krzątała się chwilę po kuchni i w końcu podała chłopakowi dwie nieduże torby.
- Dałam wam trochę cielęciny, bananów i papai. Powinno starczyć na parę dni, jeżeli będziecie je dobrze przechowywać.
- Dziękuję...
Nagle usłyszeli straszliwy huk, a potem dom zatrząsł się w posadach. Z sufitu coś się posypało. Do kuchni wpadło parę osób.
- Co się dzieje?
Znów usłyszeli huk, lecz nieco cichszy. Po chwili kolejny i dom ponownie się zatrząsł.
- Ktoś chyba atakuje miasto! - krzyknął młody mężczyzna w starej i podartej koszuli.
Kolejny huk. Juan wybiegł z kuchni, nie bacząc na protest Carmen. Na podwórku było słychać już strzały i krzyki. Chłopiec, starając się kryć za budynkami, dobiegł do poczty. Strażników już tam nie było, za to kilka osób biegło w kierunku domu Montegów. Jeden mężczyzna zatrzymał się przy Juanie i chwycił go za ramiona.. Miał na sobie mundur policjanta.
- Co ty robisz?! Partyzanci atakują miasto, zabiorę cię w bezpieczne miejsce.
- Ale tam jest moja mama!
- Nic jej nie będzie, musisz uciekać.
- Nie!
Chłopak wyrwał się z uścisku i pognał przez ulicę. Odgłos strzałów był coraz bliżej. Juan zatrzymał się przy sklepie. Dom był już niedaleko.
W tej chwili ogłuszył go potężny huk. Poczuł tylko, jak gdzieś leci i uderza o ziemię.
Chłopiec otworzył powoli oczy. Bolała go głowa i brzuch. Spróbował się podnieść, lecz upadł z powrotem. Strzały jeszcze nie umilkły.
- Kapitanie, to dziecko się rusza! - krzyknął ktoś za nim.
Juan powoli odwrócił głowę. Stał nad nim młody mężczyzna w zielonej bluzie i czerwonej chustce na szyi. Przez ramie zwisał mu karabin.
- Jak się czujesz, mały? - zapytał.
- Nie mogę... wstać...
Żołnierz dotknął go w kilku miejscach na nodze.
- Gdzieś bolało?
- Nie...
- Chyba nie jest złamana. Pomogę ci wstać.
Mężczyzna podał chłopakowi rękę, a ten powoli wstał. Nagle żołnierz uśmiechnął się szeroko.
- Ciesz się, że żyjesz! Jutro zacznie się twój lepszy dzień w wolnym kraju! Słyszysz, bracie?!
Chłopiec nic z tego nie rozumiał. Spojrzał w stronę, gdzie wcześniej stał sklep. Teraz były tam tylko zgliszcza, podobnie jak z dzielnicy lepianek.
- MAMA! - krzyknął Juan i padł zemdlony.
Po chwili drzwi skrzypnęły i rozwarły się do środka. Zaczęło wchodzić kilkanaście postaci, ubranych w charakterystyczne moro. Niektórzy mieli na ramionach karabiny, inni trzymali jakieś pudełka. Jedna kobieta niosła prymitywny projektor, który postawiła na stoliku.
Przybyli usiedli na krzesełkach. Żaden się nie odzywał. Po kilku minutach wszedł wysoki mężczyzna, wąsaty, który zamknął drzwi. Zebrani błyskawicznie wstali i zasalutowali. Przybyły odwzajemnił gest, po czym wskazał głową projektor. Kobieta, która go przyniosła podeszła do niego i chwyciła leżące na nim kartki.
- Witam was, towarzysze broni. - zaczął wysoki.
- Ku chwale ojczyzny! - odpowiedzieli błyskawicznie zebrani.
- Jak wiecie, zostaliśmy zmuszeni do opuszczenia naszej kwatery, lecz jest to tylko tymczasowa niedogodność. Wielka ofensywa, o której wszyscy wiemy, wkrótce zmiecie naszych nieprzyjaciół. Rozpocząć wyświetlanie naszych wytycznych.
Ktoś nacisnął wyłącznik światła i żarówki zgasły. Kobieta uruchomiła projektor i zaczęła wkładać do niego kolejne kartki. Na ścianie pojawił się obraz pierwszej z nich. Była to mapa z wyraźnie zaznaczonymi strzałkami i nazwami miasteczek i wsi, a także oddziałów, które znajdują się w tej okolicy.
- Jak już mówiłem, wielka ofensywa jest już gotowa niemal pod każdym względem. Poszczególne grupy rozmieszczone są tam, gdzie powinny - w tym też my.
Pojawił się kolejny slajd. Niewielkie miasto było podzielone na wielobarwne strefy z licznymi podpisami.
- Głównym celem Armii Południe będzie zajęcie Hikority. Będziemy uderzać tuż po grupie 10. i 12. i musimy zająć dzielnicę Caladari. - wskazał ją na mapie. - Potem musimy utrzymać ją aż do zdobycia całego miasta przez Armię. Dowództwo postanowiło, że nie otrzymamy dodatkowej amunicji ale... - kilka osób na sali popatrzyło na siebie, lecz nikt się nie odezwał - ... ale nie złamie to w nas ducha walki za ojczyznę i dla ojczyzny.
Jednak miny zebranych zrzedły jeszcze bardziej. Wąsaty jegomość zamilkł na chwilę i nabrał powietrza,
- Wiem, bracia i siostry, że to trudny dla nas moment... lecz nie może nam zabraknąć siły i męstwa! Musimy grot wbić się w bebech zaplutego wroga i zgnieść go! Amunicji i żywności wystarczy nam do końca walki, uwierzmy w to! Potomni zapamiętają nas jako bezimiennych bohaterów, którzy przelali krew za ich wolność!
Mówił z wielkim zapałem, który zaczął udzielać się obecnym.
- A teraz wstańmy i odśpiewajmy Hymn Jedności! - w oczach mówcy pojawiły się łzy
Wszyscy siedzący podnieśli się, a wąsacz zaintonował pieśń w bliżej nieokreślonym języku. Cała sala zaniosła się śpiewem.
Kilkadziesiąt godzin później, ponad pięćdziesiąt kilometrów dalej, nad Hikoritą wstawało słońce. Zazwyczaj o tej porze po ulicach przechadzali się mieszkańcy, okoliczni wieśniacy czy chociaż przekupki. Tym razem przez okna rozpadających się budynków można było dostrzec nieliczne patrole żołnierzy.
Hikorita była jedynym miastem założonym już po odzyskaniu niepodległości. Miała być chlubą demokratycznych władz, a być może także przyszłą stolicą państwa. Jednak tuż po wojskowym puczu i przejęciu władzy przez juntę, miasto zostało symbolem zepsutego ustroju, który należało zniszczyć. Tak więc błyskawicznie mieszkańcy emigrowali na północ (przy mniejszym lub większym udziale nowych władz), a Hikorita stała się prowincjonalnym centrum administracji dla okolicznych osad.
Tuż po wybuchu powstania sprowadzono tutaj duże oddziały wojska, by kontrolować centrum wyspy. Wierny rządowi generał Jastro zlikwidował nawet kwaterę główną rebeliantów. Jednak już wkrótce musiał zejść do defensywy, aż pozostało mu jedynie samo miasto.
Nastroje mieszkańców Hikority były niemal jednakowe - większość z nich po cichu wspierała buntowników. Gwałty, kradzieże i inne zbrodnie lojalistów dały się zwykłym obywatelom zbyt mocno odczuć.
W jednej z licznych lepianek w centrum kończyła się właśnie żywność. Matka nie dawała już rady słuchać płaczu czwórki dzieci. Jedynie najstarszy chłopak był cicho.
- Mieszkanie- składało się z jednego pokoju, w którym stały dwa, piętrowe łóżka. Wszędzie walały się przeróżne drobiazgi, z butami włącznie. W kącie stała stara kuchenka na butle gazowe.
- Juan, chodź tutaj! - krzyknęła matka.
- Tak?
- Paczki od ojca nie przychodzą już za długo. Musisz skoczyć do wujostwa i poprosić i trochę owoców i mięsa, bo dłużej nie dam rady.
- Ale... czy oni dadzą nam cokolwiek?
Matka odwróciła wzrok.
- Zawsze to nasza rodzina. Innego wyjścia nie mamy. Idź jak najszybciej. Tylko uważaj na żołnierzy, proszę cię...
Juan uśmiechnął się, po czym założył leżące nieopodal skórzane buty. Znalazł je niedawno, a po wypchaniu starymi gazetami pasowały idealnie.
W dzielnicy prawie wszystkie rodziny mieszkały w lepiankach. Był tu tylko jeden większy budynek, sklep wielobranżowy. Za solidnie okratowanymi oknami można było kupić wszystko - od pomarańczy, przez pistolety po narkotyki. Właściciel musiał jednak płacić za ochronę zarówno tutejszemu gangowi, jak i wojsku.
Chłopak śmignął za plecami patrolu, chowając się za sklepem. Natychmiast uderzył go intensywny zapach zgniłych owoców.
- Łeh... obrzydliwe... - jęknął sam do siebie.
Wychylił się lekko zza sklepu. Żołnierze śmiejąc się z czegoś znikli za rogiem. Chłopak pognał przez ulicę i zatrzymał się dopiero za budynkiem poczty. Siedzący nieopodal żołnierze palili skręty i nie kontaktowali już zbyt mocno ze światem. Chłopiec starając się nie robić hałasu, przeszedł obok strażników. Po chwili dotarł do domu, którego szukał.
Był to duży budynek z czerwonej cegły. Jako jeden z nielicznych nie przeszedł na własność rządu i wojska, więc mieszkający w nim - ród Montego uchodził za jeden z najbogatszych w Hikoricie. Juan powoli podszedł pod drzwi i spojrzał na dzwonek. Jak większość swych rówieśników bardzo interesował się wszelką elektroniką, lecz w splądrowanej Hikoricie nie było jej za wiele. Nacisnął przycisk i przytrzymał go trochę przydługo. Po chwili drzwi skrzypnęły i ukazała się w nich pulchna postać o kręconych, czarnych włosach.
- Czegoś pan tak długo trzyma... Ahhh! Juan! To ty prawda? - kobieta chwyciła chłopca za policzek i pociągnęła lekko.
- E... tak, ciociu...
- Ależ urosłeś! Niby to samo miasto, a często się nie widujemy! - kobieta rozpromieniła się wyraźnie - Czego ci trzeba? Wejdź do środka! - i nie czekając na reakcję, pociągnęła Juana za bluzę.
Gdy chłopak wpadł za próg, natychmiast do jego uszu doszły przeróżne krzyki i inne hałasy.
- To nasze pociechy - uśmiechnęła znów się gospodyni - Ale teraz już mów, po co przyszedłeś.
Juan uśmiechnął się lekko.
- Mama wysłała mnie z prośbą...
Nie dokończył zdania, a z pokoju obok wyłoniła się twarz starszego mężczyzny.
- Znowu jakiś żebrak, Carmen? Kazałem ci ich wywalać za drzwi! - wrzasnął, wykrzywiając się dziwacznie.
- Zamknij się, Alonso! To Juan, stary ośle!
Mężczyzna wyszedł z pokoju i przyjrzał się chłopcu.
- Możliwe... ale co to za różnica? Pewnie i tak przyszedł na błagania!
Juan gwałtownie się zaczerwienił, co zauważyła Carmen.
- O co chodzi, chłopcze? - zapytała się go delikatnie.
- No bo... ja... tego... mama prosiła... o... trochę żywności... no bo my naprawdę nie mamy już nic do jedzenia! w oczach chłopca pojawiły się łzy.
Alonso prychnął.
- Nawet nie waż się mu niczego dać... - syknął do Carmen.
- Zamknij się, stary łajdaku. - objęła Juana ramieniem - Chodź, zaraz coś poradzimy...
Czując na sobie spojrzenie starca, oboje weszli do kuchni. Dwójka małych dzieci siedziała przy stole, obierając kilka bananów.
- To dlia niaś! - zapiszczał jeden z nich, zakrywając owoce.
- Od małego rosną na sknery... - jęknęła cicho Carmen - Dobrze, mój drogi. Czego konkretnie potrzebujecie?
- Trochę... trochę mięsa i owoców... - Juan wytarł oczy rękawem.
- Dobrze. - gospodyni uśmiechnęła się lekko. - Zaraz coś znajdziemy...
Krzątała się chwilę po kuchni i w końcu podała chłopakowi dwie nieduże torby.
- Dałam wam trochę cielęciny, bananów i papai. Powinno starczyć na parę dni, jeżeli będziecie je dobrze przechowywać.
- Dziękuję...
Nagle usłyszeli straszliwy huk, a potem dom zatrząsł się w posadach. Z sufitu coś się posypało. Do kuchni wpadło parę osób.
- Co się dzieje?
Znów usłyszeli huk, lecz nieco cichszy. Po chwili kolejny i dom ponownie się zatrząsł.
- Ktoś chyba atakuje miasto! - krzyknął młody mężczyzna w starej i podartej koszuli.
Kolejny huk. Juan wybiegł z kuchni, nie bacząc na protest Carmen. Na podwórku było słychać już strzały i krzyki. Chłopiec, starając się kryć za budynkami, dobiegł do poczty. Strażników już tam nie było, za to kilka osób biegło w kierunku domu Montegów. Jeden mężczyzna zatrzymał się przy Juanie i chwycił go za ramiona.. Miał na sobie mundur policjanta.
- Co ty robisz?! Partyzanci atakują miasto, zabiorę cię w bezpieczne miejsce.
- Ale tam jest moja mama!
- Nic jej nie będzie, musisz uciekać.
- Nie!
Chłopak wyrwał się z uścisku i pognał przez ulicę. Odgłos strzałów był coraz bliżej. Juan zatrzymał się przy sklepie. Dom był już niedaleko.
W tej chwili ogłuszył go potężny huk. Poczuł tylko, jak gdzieś leci i uderza o ziemię.
Chłopiec otworzył powoli oczy. Bolała go głowa i brzuch. Spróbował się podnieść, lecz upadł z powrotem. Strzały jeszcze nie umilkły.
- Kapitanie, to dziecko się rusza! - krzyknął ktoś za nim.
Juan powoli odwrócił głowę. Stał nad nim młody mężczyzna w zielonej bluzie i czerwonej chustce na szyi. Przez ramie zwisał mu karabin.
- Jak się czujesz, mały? - zapytał.
- Nie mogę... wstać...
Żołnierz dotknął go w kilku miejscach na nodze.
- Gdzieś bolało?
- Nie...
- Chyba nie jest złamana. Pomogę ci wstać.
Mężczyzna podał chłopakowi rękę, a ten powoli wstał. Nagle żołnierz uśmiechnął się szeroko.
- Ciesz się, że żyjesz! Jutro zacznie się twój lepszy dzień w wolnym kraju! Słyszysz, bracie?!
Chłopiec nic z tego nie rozumiał. Spojrzał w stronę, gdzie wcześniej stał sklep. Teraz były tam tylko zgliszcza, podobnie jak z dzielnicy lepianek.
- MAMA! - krzyknął Juan i padł zemdlony.