Będę kontynuował o ile ktoś chcieć będzie.
Pogoda była wredna. Lało, wiał paskudnie zimny wiatr, a widoczność była niewielka. Mężczyzna kroczył powoli, poprawiając raz po raz swoją imponujących rozmiarów kuszę. U boku miał miecz. Zupełnie zwykły miecz. A przynajmniej tak się wydawało.
Krzyk.
Mężczyzna obrócił swoją zarośniętą twarz w stronę z której dobiegał hałas. Wyciągnął z przewieszonej przez ramię torby potężny bełt i napiął kuszę. Zamknął oczy i uniósł broń. Mimo, że kusza musiała ważyć wiele, używał tylko jednej ręki. Nie otwierając oczu wystrzelił. Zdawało się, że bełt mienił się złotym kolorem, lecz leciał zbyt szybko. Ktoś krzyknął, ktoś zaklął i dało się słyszeć rżenie koni i ich galop.
Mężczyzna splunął na ziemię i nie spiesząc się odłożył na ziemi kuszę i torbę z bełtami. Rżenie było coraz bliższe. Mężczyzna odpiął pas z mieczem i odrzucił na bok. Otwarł w końcu oczy. Chwycił w jedną dłoń leżący obok drąg, a w drugą kamień. Wziął głęboki oddech i uniósł nad głowę drąg. Po chwili poczuł, że coś w niego uderzyło. Na ziemię runął z konia rozpędzony człowiek. Jego nos był zmiażdżony, a twarz cała we krwi. Ręka mężczyzny nie drgnęła ani trochę podczas tego potwornego uderzenia. Obok przegalopował kolejny koń z kolejny jeźdźcem. Świsnął kamień i drugi z napastników leżał na ziemi. Trzeci, widząc leżących na ziemi towarzyszy, lecz nie widząc nieprzyjaciela, tylko leżącą na ziemi broń, wrzasnął i zaczął uciekać. Na próżno. Znikąd, przed nim, wyrósł ów mężczyzna. Drąg. Błysk. Ciemność.
Mężczyzna gwizdnął. Konie jakby go znały od zawsze, ustawiły się w szeregu. Poklepał je po szyi i szybkim ruchem sztyletu uwolnił je od wszystkiego, co nałożyli na nie zbójcy. Schował sztylet w but i pożegnał konie ruchem dłoni. Te odbiegły w dal.
Zbliżył się do krztuszącego się krwią zbójca. Kopnął go w brzuch i chwycił jego kapelusz. Założył go na głowę i wrócił po swój ekwipunek. Potem ruszył tam, skąd dobiegał krzyk.
Ujrzał wywrócony wóz, wybebeszone ciało jakiegoś wieśniaka i dziewczynę odartą z wszelkiego odzienia i tak jak spodziewał się, zbójca przebitego bełtem. Pocisk przeszedł przez serce. Wyjął bełt i otarł go o skraj szaty trupa, po czym włożył do torby.
Dziewczyna ledwo dychała. Jej wzrok był nieprzytomny, włosy zwichrzone, a ciało pełne siniaków. Zauważył strużkę krwi wypływającą z jej ust. Policzył do dziesięciu. Dziewczyna już nie żyła.
Położył ciała na wywróconym wozie i podpalił go. Mimo deszczu poszło mu to gładko, a ogień zamiast maleć, rósł. Mężczyzna zamknął oczy i przyklęknął. Pobojowisko otoczyły leśne zwierzęta wszelkiej maści: dziki, jelenie, wiewiórki, zające, wilki, lisy, ptactwo, gady a nawet zazwyczaj obojętne na wszystko ropuchy i żaby.
Ze skupiska zwierząt wyszedł wielki knur z szarym pasem sierści biegnącym przez plecy. Chrząknął, po czym, gdy mężczyzna nie odwrócił się, przemówił.
-Czego tu, demonie? – jego głos był poważny i donośny, lecz widać było, że nie przywykł do używania ludzkiej mowy.
-To już nie można spacerować po lesie?
-Zabiłeś.
-Oni też zabijali. Wy też zabijacie.
-Zabiłeś – powtórzył stanowczo knur.
-No i?
-Mieliśmy umowę!
-To była wasza umowa, nie moja.
-Bluźnisz, demonie.
-Nie jestem demonem, dziku.
Milczeli i patrzyli na siebie.
-Nazywają cię czasem samotnym wilkiem. Mają rację – któryś z wilków warknął, lecz szybko się uspokoił. Knur na pewno miał do powiedzenia coś istotnego. Wiedziały o tym wszystkie zwierzęta – wilk bez watahy jest nikim. Ty też.
-Ty tak uważasz.
-Przekonamy się. Żegnaj, demonie. Mam nadzieję, że na dobre.
-Do zobaczenia, dziku. Jeszcze się zobaczymy.
-Wiesz...?
-Wiem...
Zwierzęta rozbiegły się i pochowały. Znów zaczęła się walka o przeżycie. I jak znów, do czasu.
***
-Karczmarzu! Piwa jeśli łaska!
W zadymionym, od pochodni i kaganków, nie wietrzonej o tej porze roku gospodzie, panował ruch. Jak zwykle. Tym razem było jeszcze bardziej żywo. I to nie z powodu nowych dziewek do zabawy.
-Więc mówicie – powiedział karczmarz, podając piwo – że ktoś znowu załatwił ludzi Orła?
-Ano... I tak samo jak zwykle spalił zwłoki...
-Przecież leje już od trzech dni! Jakby diabeł sam przybył i go aniołowie ugasić by chcieli!
-I to dziwne jest, ale mówię co widziałem: kupę ciepłego jeszcze popiołu, a w popiele czaszki.
-Albo łgasz – powiedział, odchodzą karczmarz – albo dziw niezły się dzieje...
-Jo tyż cosik widzioł! – Krzyknął jeden z mniej trzeźwych klientów – Tszy trupki na rozstaju! Spalone...
-Milcz, durniu – przerwał mu powracający karczmarz – a ty, opowiadaj.
-A jednak wierzysz, karczmarzu?
-Wierzę, nie wierzę, ale nie ty jeden o takich rzeczach opowiadasz. Trupy bandytów, spalone, razem z ich ofiarami, a żadnych śladów oprawców. A fiu, fiu... nagrody za ich głowy nie małe. A większość orłowa, pomyślałbyś - konkurencja. Ale nie. Trupy z bandy Willa, też były. I to identycznie.
-Nowi, mości karczmarzu?
-Wątpię, wątpię... W końcu wtedy znalazłyby się i ich zwłoki, nikt nie jest tak potężny, żądna banda, by bez ofiar mordować... żadna...
Czarny kot łaszący się do karczmarza zmrużył oczy i prychnął. Wiedział, że tej nocy jeszcze musi dotrzeć do Adadija. Wiedział. Czuł. Choć na pewno Oni już wiedzieli.
***
Mały jeż siedział pod liściem łopianu i czekał, aż trochę się przejaśni. Usłyszał szczekanie. Skulił się i rozpoczął modlitwę. Pamiętał co stało się z jego matką i braćmi. Psy. Nie zwracając uwagi na ich kolce, pazury i zęby zagryzły bez litości. Go nie zauważyły. Lecz ten biegł prosto na niego. Szczeknięcie rozległo się nad jego głową.
-Wstawaj, jeżu!
-O-odejdź...
-Stało się! Adadija! Adadija!
Jeż spojrzał na psa. Nie kłamał. Zresztą nikt nie ośmieliłby kłamać w takiej sprawie.
-Adadija? Naprawdę? Wzywając nas wszystkich?
-Jeszcze nie, lecz gotuj się. I głoś to wszystkim. Patrz wokół siebie... Widzisz gdzieś jakieś robaki? Nie. Wiesz co to znaczy. On nadszedł. Nie musisz się lękać. Jesteśmy wszyscy braćmi. A przynajmniej staniemy się gdy tak Oni nakażą. Jednak teraz głoś to.
-Tak... Adadija... będę gotów na ich ruch...
-On też już wie.
-To źle...
-Nie, to dobrze...
Pies miał już odbiec, ale nagle jeż zapytał:
-Ale ty jesteś psem... wy... nie jesteście...
-Nie wszyscy, bracie, nie wszyscy...
Odbiegł w gęstwinę.
***
Błyskając swoimi żółtymi oczyma, kocur biegł nie zwracając uwagi na deszcz, ani nielicznych przechodniów. Miauczał cały czas przeraźliwie:
-Do Adadija! Mknę do Adadija! Z drogi! Nadszedł!
Wszystkie zwierzęta schodziły mu z drogi, ale nie spotkał ich wiele. Nie miał czasu by się zastanawiać czemu, lecz prędko się przekonał.
Piorun rozświetlił mrok i zobaczył mężczyznę z wielką kuszą w skórzanym kapeluszu. Kot zjeżył sierść i pokazał zęby.
-Na próżno biegniesz – odparł mężczyzna – już wiedzą. Rozmawiałem z nimi.
-Zejdź mi z drogi.
-Bo co? Nic mi nie zrobisz. Macie rację. On nadszedł.
-Widzę przecież.
-Nie wiesz co widzisz. Ale rób co chcesz.
-Precz demonie.
Mężczyzna ukłonił się szarmancko i przepuścił kota.
-Pomyślnej drogi! – zawołał, gdy zwierzę znikło już w gęstwinie.
CDN może, ale nie musi
Pogoda była wredna. Lało, wiał paskudnie zimny wiatr, a widoczność była niewielka. Mężczyzna kroczył powoli, poprawiając raz po raz swoją imponujących rozmiarów kuszę. U boku miał miecz. Zupełnie zwykły miecz. A przynajmniej tak się wydawało.
Krzyk.
Mężczyzna obrócił swoją zarośniętą twarz w stronę z której dobiegał hałas. Wyciągnął z przewieszonej przez ramię torby potężny bełt i napiął kuszę. Zamknął oczy i uniósł broń. Mimo, że kusza musiała ważyć wiele, używał tylko jednej ręki. Nie otwierając oczu wystrzelił. Zdawało się, że bełt mienił się złotym kolorem, lecz leciał zbyt szybko. Ktoś krzyknął, ktoś zaklął i dało się słyszeć rżenie koni i ich galop.
Mężczyzna splunął na ziemię i nie spiesząc się odłożył na ziemi kuszę i torbę z bełtami. Rżenie było coraz bliższe. Mężczyzna odpiął pas z mieczem i odrzucił na bok. Otwarł w końcu oczy. Chwycił w jedną dłoń leżący obok drąg, a w drugą kamień. Wziął głęboki oddech i uniósł nad głowę drąg. Po chwili poczuł, że coś w niego uderzyło. Na ziemię runął z konia rozpędzony człowiek. Jego nos był zmiażdżony, a twarz cała we krwi. Ręka mężczyzny nie drgnęła ani trochę podczas tego potwornego uderzenia. Obok przegalopował kolejny koń z kolejny jeźdźcem. Świsnął kamień i drugi z napastników leżał na ziemi. Trzeci, widząc leżących na ziemi towarzyszy, lecz nie widząc nieprzyjaciela, tylko leżącą na ziemi broń, wrzasnął i zaczął uciekać. Na próżno. Znikąd, przed nim, wyrósł ów mężczyzna. Drąg. Błysk. Ciemność.
Mężczyzna gwizdnął. Konie jakby go znały od zawsze, ustawiły się w szeregu. Poklepał je po szyi i szybkim ruchem sztyletu uwolnił je od wszystkiego, co nałożyli na nie zbójcy. Schował sztylet w but i pożegnał konie ruchem dłoni. Te odbiegły w dal.
Zbliżył się do krztuszącego się krwią zbójca. Kopnął go w brzuch i chwycił jego kapelusz. Założył go na głowę i wrócił po swój ekwipunek. Potem ruszył tam, skąd dobiegał krzyk.
Ujrzał wywrócony wóz, wybebeszone ciało jakiegoś wieśniaka i dziewczynę odartą z wszelkiego odzienia i tak jak spodziewał się, zbójca przebitego bełtem. Pocisk przeszedł przez serce. Wyjął bełt i otarł go o skraj szaty trupa, po czym włożył do torby.
Dziewczyna ledwo dychała. Jej wzrok był nieprzytomny, włosy zwichrzone, a ciało pełne siniaków. Zauważył strużkę krwi wypływającą z jej ust. Policzył do dziesięciu. Dziewczyna już nie żyła.
Położył ciała na wywróconym wozie i podpalił go. Mimo deszczu poszło mu to gładko, a ogień zamiast maleć, rósł. Mężczyzna zamknął oczy i przyklęknął. Pobojowisko otoczyły leśne zwierzęta wszelkiej maści: dziki, jelenie, wiewiórki, zające, wilki, lisy, ptactwo, gady a nawet zazwyczaj obojętne na wszystko ropuchy i żaby.
Ze skupiska zwierząt wyszedł wielki knur z szarym pasem sierści biegnącym przez plecy. Chrząknął, po czym, gdy mężczyzna nie odwrócił się, przemówił.
-Czego tu, demonie? – jego głos był poważny i donośny, lecz widać było, że nie przywykł do używania ludzkiej mowy.
-To już nie można spacerować po lesie?
-Zabiłeś.
-Oni też zabijali. Wy też zabijacie.
-Zabiłeś – powtórzył stanowczo knur.
-No i?
-Mieliśmy umowę!
-To była wasza umowa, nie moja.
-Bluźnisz, demonie.
-Nie jestem demonem, dziku.
Milczeli i patrzyli na siebie.
-Nazywają cię czasem samotnym wilkiem. Mają rację – któryś z wilków warknął, lecz szybko się uspokoił. Knur na pewno miał do powiedzenia coś istotnego. Wiedziały o tym wszystkie zwierzęta – wilk bez watahy jest nikim. Ty też.
-Ty tak uważasz.
-Przekonamy się. Żegnaj, demonie. Mam nadzieję, że na dobre.
-Do zobaczenia, dziku. Jeszcze się zobaczymy.
-Wiesz...?
-Wiem...
Zwierzęta rozbiegły się i pochowały. Znów zaczęła się walka o przeżycie. I jak znów, do czasu.
***
-Karczmarzu! Piwa jeśli łaska!
W zadymionym, od pochodni i kaganków, nie wietrzonej o tej porze roku gospodzie, panował ruch. Jak zwykle. Tym razem było jeszcze bardziej żywo. I to nie z powodu nowych dziewek do zabawy.
-Więc mówicie – powiedział karczmarz, podając piwo – że ktoś znowu załatwił ludzi Orła?
-Ano... I tak samo jak zwykle spalił zwłoki...
-Przecież leje już od trzech dni! Jakby diabeł sam przybył i go aniołowie ugasić by chcieli!
-I to dziwne jest, ale mówię co widziałem: kupę ciepłego jeszcze popiołu, a w popiele czaszki.
-Albo łgasz – powiedział, odchodzą karczmarz – albo dziw niezły się dzieje...
-Jo tyż cosik widzioł! – Krzyknął jeden z mniej trzeźwych klientów – Tszy trupki na rozstaju! Spalone...
-Milcz, durniu – przerwał mu powracający karczmarz – a ty, opowiadaj.
-A jednak wierzysz, karczmarzu?
-Wierzę, nie wierzę, ale nie ty jeden o takich rzeczach opowiadasz. Trupy bandytów, spalone, razem z ich ofiarami, a żadnych śladów oprawców. A fiu, fiu... nagrody za ich głowy nie małe. A większość orłowa, pomyślałbyś - konkurencja. Ale nie. Trupy z bandy Willa, też były. I to identycznie.
-Nowi, mości karczmarzu?
-Wątpię, wątpię... W końcu wtedy znalazłyby się i ich zwłoki, nikt nie jest tak potężny, żądna banda, by bez ofiar mordować... żadna...
Czarny kot łaszący się do karczmarza zmrużył oczy i prychnął. Wiedział, że tej nocy jeszcze musi dotrzeć do Adadija. Wiedział. Czuł. Choć na pewno Oni już wiedzieli.
***
Mały jeż siedział pod liściem łopianu i czekał, aż trochę się przejaśni. Usłyszał szczekanie. Skulił się i rozpoczął modlitwę. Pamiętał co stało się z jego matką i braćmi. Psy. Nie zwracając uwagi na ich kolce, pazury i zęby zagryzły bez litości. Go nie zauważyły. Lecz ten biegł prosto na niego. Szczeknięcie rozległo się nad jego głową.
-Wstawaj, jeżu!
-O-odejdź...
-Stało się! Adadija! Adadija!
Jeż spojrzał na psa. Nie kłamał. Zresztą nikt nie ośmieliłby kłamać w takiej sprawie.
-Adadija? Naprawdę? Wzywając nas wszystkich?
-Jeszcze nie, lecz gotuj się. I głoś to wszystkim. Patrz wokół siebie... Widzisz gdzieś jakieś robaki? Nie. Wiesz co to znaczy. On nadszedł. Nie musisz się lękać. Jesteśmy wszyscy braćmi. A przynajmniej staniemy się gdy tak Oni nakażą. Jednak teraz głoś to.
-Tak... Adadija... będę gotów na ich ruch...
-On też już wie.
-To źle...
-Nie, to dobrze...
Pies miał już odbiec, ale nagle jeż zapytał:
-Ale ty jesteś psem... wy... nie jesteście...
-Nie wszyscy, bracie, nie wszyscy...
Odbiegł w gęstwinę.
***
Błyskając swoimi żółtymi oczyma, kocur biegł nie zwracając uwagi na deszcz, ani nielicznych przechodniów. Miauczał cały czas przeraźliwie:
-Do Adadija! Mknę do Adadija! Z drogi! Nadszedł!
Wszystkie zwierzęta schodziły mu z drogi, ale nie spotkał ich wiele. Nie miał czasu by się zastanawiać czemu, lecz prędko się przekonał.
Piorun rozświetlił mrok i zobaczył mężczyznę z wielką kuszą w skórzanym kapeluszu. Kot zjeżył sierść i pokazał zęby.
-Na próżno biegniesz – odparł mężczyzna – już wiedzą. Rozmawiałem z nimi.
-Zejdź mi z drogi.
-Bo co? Nic mi nie zrobisz. Macie rację. On nadszedł.
-Widzę przecież.
-Nie wiesz co widzisz. Ale rób co chcesz.
-Precz demonie.
Mężczyzna ukłonił się szarmancko i przepuścił kota.
-Pomyślnej drogi! – zawołał, gdy zwierzę znikło już w gęstwinie.
CDN może, ale nie musi