Reynevan
de Tréville
- Dołączył
- 30.10.2004
- Posty
- 1999
Oto i opo, a przynajmniej jego pierwsza część, które było dosyć wymagające, a to za sprawą tego, iż oparte jest na faktach autentycznych. Jeżeli będą komentarze, to wstawię CD.
AD MXCVIII
arma virumque cano*
Rok 1134, Jerozolima
Popołudniowe słońce wdzierało się swymi gorącymi promieniami między budynki miasta, płosząc nielicznych już handlarzy i pielgrzymów, jacy wciąż nie znaleźli sobie schronienia, lub dopiero co tu przybyli. Z reguły o tej porze większość ludzi chowała się przed spływającym z nieba żarem i jedynie odważni siedzieli gdzieś w cieniu, nieświadomi za bardzo zagrożenia, na jakie mogli się wystawiać. Tak upalnego lata nie było tu już co najmniej od roku pańskiego 1113, choć niektórzy – zwłaszcza ci starsi, co widzieli POCZĄTEK – wspominali za pewniejszą datę, rok 1099.
Pogrążony w drzemce staruszek kiwał się lekko to w przód to w tył. Jego krzesło umieszczono troskliwie w rogu otoczonym z jednej strony murem, z drugiej zaś przysłoniętymi teraz arkadami. Półmrok i przyjemny chłód zdawały się najlepiej mu odpowiadać, co wyrażał najczęściej właśnie poprzez sen. Miał przykryte kolana jakąś zabrudzoną łachmaną, a na jego odzienie składały się grube, mocno przesiąknięte potem szaty. Nagle zachrapał mocno. Otworzył nieznacznie powieki i ożywił się gwałtownie.
- Ahh, to ty Benazirze...
- Podobnie jak wczoraj.
- Dobrze, dobrze! – odparł na to z rosnącym zapałem.
Chwycił szybko za mały dzwoneczek, jaki wygrzebał spod koca i zaczął nim wściekle miotać. Przez drzwi znajdujące się w murze wypadł młody zakonnik, który z przerażeniem dopadł staruszka.
- Cóż się dzieje?!
- Krzesło dla mojego przyjaciela... – odparł na to jęczącym głosem.
- Już, już...
Młodzieniec równie szybko znikł i znowuż powrócił, wypełniając jego żądanie.
- Otóż, mój drogi Benazirze, na czym to skończyliśmy? – spytał
Zakonnik, lekko urażony brakiem zainteresowania, opamiętał się jednak i wrócił do środka, zamykając za sobą drzwi.
- Antiochia...
- Tak – odparł.
Zapanowała cisza. Starzec zanurzył się w swych wspomnieniach i zamknął oczy. Sprawiało to wrażenie, jakby znowu zasnął.
- Tak... gdy wreszcie podjęto decyzję o szturmie, zapanowała radość. Tyle miesięcy staliśmy bezowocnie pod murami, że aż podnosiły się głosy nawołujące do przerwania oblężenia. Jednak było wśród nas wielu fanatyków. Nie powiem, sam nawoływałem do konfrontacji, lecz i tak odkładano to w nieskończoność. Wreszcie, gdy udało się Boemuntowi przekupić jednego z dowódców baszt, zwycięstwo Bóg oddał nam...
***
Wszędzie wokół panował ogromny zgiełk. Był środek nocy, ale pochodnie stanowiły jakby rzeki oświetlające ścieżkę idącym na śmierć. Krzyki, wycie, spotykająca się broń. Panującego chaosu nie dawało się opisać. Nagle coś świsnęło mi koło ucha. Kurczowo przycisnąłem się do drabiny, czując jak serce zaczyna mi szybciej walić. Znowu świst, spojrzałem w dół – tego, co wspinał się za mną już nie było, jedynie kotłowanie na dole pozwoliło mi przypuszczać, że tam skończył.
- Rusz dupsko! – ktoś wrzasnął
Dostrzegłem kontem oka, że nasi cofają się pod naporem obrońców w kierunku zdobytej przed chwilą wieży. Niektóre pochodnie były wypychane przez blanki i leciały w dół, na wyjących z szału rycerzy.
- Dalej!
Zebrałem w sobie resztki odwagi i podciągnąłem się wyżej. Pot mnie zalewał. Dziękowałem Bogu, że wziąłem ze sobą te skórzane rękawice. Znowu poleciała salwa, tyle że nie w nas – drabina obok opustoszała.
- W imię Boże! Ad maiorem Dei gloriam!** – dało się słyszeć czyiś wrzask.
Przyspieszyli tępo. Hałas narastał. Wreszcie przerzuciłem nogę przez belki i wdrapałem się na mur. Ruszyliśmy biegiem. Ktoś się potknął, lecz nie byłem w stanie dostrzec który. Tylko krzyknął – nie zdążył się podnieść.
- Wy, tam w dół, do wieży! – miałem wrażenie, że to sam Rajmund z Tuluzy...
Ścisk był potworny. Wdarliśmy się szybko do wnętrza i wąskimi schodkami zaczęliśmy pędzić w kierunku narastających odgłosów walki. Plamy światła zdawały się przypominać tańcujące diabły. Nie minęła chwila, gdy musieliśmy się zatrzymać – nasi dotarli już do wejścia i z trudem przebijali się przez stawiających zaciekły opór obrońców.
- Dalej! Ruszać!
Wreszcie... przebili się. Runęliśmy jak lawina do przodu. Ostatnie stopnie pokonywałem już biegiem. Znowu zapanowały wrzaski – byliśmy w mieście.
- Do bram, do bram! Bij, zabij!
Od tej strony wszystko wyglądało jeszcze gorzej. Chaos panujący na uliczkach jakie wiodły od murów, przerażenie i wszędobylska śmierć zionęły z każdego miejsca. Spojrzałem szybko w górę – nasi już zajmowali kolejne baszty, opór malał z minuty na minutę. Zagrały rogi...
- Ha, tchórze, uciekają do cytadeli... na nich!!!!!
Znowu porwał mnie tłum. Pędziłem co tchu trzymając w dłoni dobyty jeszcze w wieży miecz. Tarcza przepadła już dawno, podczas tej przeklętej przeprawy przez góry. Ci z przodu cięli byle kogo, bez opamiętania. Ktoś mnie chwycił i wyszarpał z biegnącego tłumu.
- Szybko, na wschód, trzeba ułatwić im drogę...
- Kuzynie... – wykrztusiłem, lecz nie udało mi się nic więcej powiedzieć.
Wraz z nami popędziło jeszcze kilku rycerzy, którzy najwyraźniej zachowali zdrowy rozsądek.
- Nie palić, nie palić durnie – ktoś darł się z murów – za dużo nas to kosztowało, aby teraz puścić miasto z dymem!
Byliśmy coraz bliżej. Saraceni przy baszcie i gapili się w górę, czekając na sygnał.
- Rżnijjjjj... – wrzasnął mój kuzyn
Uderzyliśmy z ogromnym impetem, który spowodował popłoch wśród niewiernych. Trupem padło z dziesięciu, reszta uciekła. Nie zdołałem tknąć ani jednego, lecz jakoś nie odczuwałem tej krwiożerczej żądzy, jaką pałali inni. Sto kroków od nas, dalej na wschód, dostrzegliśmy wlewającą się rzekę światła.
- Ha! To nasi, dalej! Do wierzy!
Naparliśmy na drzwi, chyba nikt nie stał za nimi, ale nie byłem pewien. Cięli bezlitośnie, krew spływała po schodach, że aż ciężko było się wspinać. Lecz nagle w górze zapanowały jeszcze większe wrzaski – prawdopodobnie wzięli ich w kleszcze.
- A...
Poślizgnąłem się. Na szczęście był jeszcze ktoś za mną – wsparł mnie mocno i pchnął do przodu.
- Ruszaj! Szybko...
Tam już był koniec. Oddział Rajmunda spotkał się z naszymi i gratulowali sobie zdobycia kolejnej baszty. Po chwili cześć wróciła na mury i popędziła wykańczać ostatnich wrogów, a my zbiegliśmy na dół. Rozejrzałem się – krzyżowcy byli już praktycznie wszędzie. Większość kierowała teraz do miasta, wrzeszcząc nieludzko. Podobnie wrzeszczeli zarzynani mieszkańcy.
- Cytadela!...
Ruszyliśmy. Teraz było to widać lepiej – coraz większa plama światła unosiła się pod wysokimi murami twierdzy...
***
- Zaiste, ta noc była potworna. Naszych zginęło wielu, ale to nic w porównaniu z masakrą, jaką urządziliśmy. W sumie miasto opanowane zostało po paru godzinach, ale cały czas wyciągano niewiernych na ulice i zarzynano ich jak świnie. Trupy rzucano na stosy, a krew dosłownie płynęła strumieniami. Coś potwornego. Nie było litości. Błagali, zapierali się na wszystko, chcieli oddawać majątki, ale nic nie skutkowało – i tak to wszystko należało już do nas. Nawet dowództwo nie reagowało... chyba woleli, aby ludzie nabrali jeszcze większego fanatycznego zapału do walki. W końcu jeszcze pozostawała cytadela. No i na moje nieszczęście, musiałem przyłączyć się do oddziału oblegającego. Pierwsze uderzenie przeprowadzono już za dnia – był wtedy trzeci czerwca – jednak nic nie wskóraliśmy... sam zresztą dostałem jakimś świństwem w lewe ramię, co wykluczyło mnie z walki. Zapisałeś?...
- Tak – Benazir odparł krótko.
- Dobrze...
Starzec znowu przymknął oczy. Sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego. Chłopak przyglądał mu się z ciekawością, ale też w jego oczach widać było coś więcej... ni to nienawiść, ni to smutek, żal, ani nie było to zrozumienie. Wiedział, że ten człowiek nie był zły, nie chciał zabijać. Poszedł... dla zasady chyba, dla wiary, ale tak czy siak należał do nich. Przeklętych łacinników. I ta historia...
- Przeleżałem w szpitalu - choć raczej była to beznadziejna prowizorka - blisko osiem dni. Odór krwi, potu i śmierci był nie do zniesienia, a sam miałem wrażenie, że to już czas. – mówił z zamkniętymi oczami – mój kuzyn odwiedzał mnie co dzień i za każdym razem przynosił jakieś nowe wieści. Dowiedziałem się wtedy, że w mieście było mało żywności, a nasze własne zapasy były na wyczerpaniu. Cytadela jak stała, tak stała – chyba sam diabeł bronił jej bram, bo nasi za wszelką cenę starali się ją zdobyć. Poza tym na ulicach zapanował nieznośny fetor – trupy pozabijanych mieszkańców zaczęły się rozkładać. Poupychali je w końcu do domów, które potem zabili szczelnie, aby nie było jakiejś zarazy...
Otworzył ponownie oczy i utkwił spojrzenie w swoim słuchaczu, który skrzętnie wszystko notował.
- Przyszedł wtedy do mnie z poważną miną. Był dziewiąty czerwca. W mieście było jakoś cicho. Czułem się już lepiej, więc uniosłem się na jego widok i spytałem...
***
- Co tam nowego?
Milczał. Był potwornie poważny, czułem, że coś się stało.
- Przyszli...
- Kto? – spytałem, jakby z lękiem oczekując tego co powie.
- Kerboga...
Zapadło milczenie. Patrzył na mnie, a ja zdawałem sobie sprawę z tego, w jakiej sytuacji się znaleźliśmy. Kerboga – atabeg Mosulu – słyszałem o nim jeszcze w Konstantynopolu, gdy czekaliśmy na statki. Była to znana osobistość, zwłaszcza wśród bizantyńczyków. Bardzo utalentowany, mówili że kształcił się w wielu dziedzinach, lecz większość emirów go nienawidziła... podobno za arogancję. Może dlatego nie było go pod Doryleum, za co dziękowaliśmy Panu.
- Skąd on się tu wziął? Przecież oblegał Edessę? – spytałem z rosnącym przerażeniem
- Oblegał, lecz nieskutecznie. Musiał ulec naciskom i ruszyć na odsiecz Antiochii... Chociaż tyle, że się spóźnił, a my jesteśmy już w środku...
- Dobra, jesteśmy w środku, ale co nam to daje? Ilu on ma ludzi?
- Około dwudziestu tysięcy...
Zatkało mnie... Naszych było blisko cztery razy mniej...
- Rozkładają się wokół miasta. – powiedział krótko, po czym wyszedł...
* opiewam oręż i męża - Wergiliusz, początek Eneidy.
** dla większej chwały Bożej - św. Ignacy Loyola.
CDN
AD MXCVIII
arma virumque cano*
Rok 1134, Jerozolima
Popołudniowe słońce wdzierało się swymi gorącymi promieniami między budynki miasta, płosząc nielicznych już handlarzy i pielgrzymów, jacy wciąż nie znaleźli sobie schronienia, lub dopiero co tu przybyli. Z reguły o tej porze większość ludzi chowała się przed spływającym z nieba żarem i jedynie odważni siedzieli gdzieś w cieniu, nieświadomi za bardzo zagrożenia, na jakie mogli się wystawiać. Tak upalnego lata nie było tu już co najmniej od roku pańskiego 1113, choć niektórzy – zwłaszcza ci starsi, co widzieli POCZĄTEK – wspominali za pewniejszą datę, rok 1099.
Pogrążony w drzemce staruszek kiwał się lekko to w przód to w tył. Jego krzesło umieszczono troskliwie w rogu otoczonym z jednej strony murem, z drugiej zaś przysłoniętymi teraz arkadami. Półmrok i przyjemny chłód zdawały się najlepiej mu odpowiadać, co wyrażał najczęściej właśnie poprzez sen. Miał przykryte kolana jakąś zabrudzoną łachmaną, a na jego odzienie składały się grube, mocno przesiąknięte potem szaty. Nagle zachrapał mocno. Otworzył nieznacznie powieki i ożywił się gwałtownie.
- Ahh, to ty Benazirze...
- Podobnie jak wczoraj.
- Dobrze, dobrze! – odparł na to z rosnącym zapałem.
Chwycił szybko za mały dzwoneczek, jaki wygrzebał spod koca i zaczął nim wściekle miotać. Przez drzwi znajdujące się w murze wypadł młody zakonnik, który z przerażeniem dopadł staruszka.
- Cóż się dzieje?!
- Krzesło dla mojego przyjaciela... – odparł na to jęczącym głosem.
- Już, już...
Młodzieniec równie szybko znikł i znowuż powrócił, wypełniając jego żądanie.
- Otóż, mój drogi Benazirze, na czym to skończyliśmy? – spytał
Zakonnik, lekko urażony brakiem zainteresowania, opamiętał się jednak i wrócił do środka, zamykając za sobą drzwi.
- Antiochia...
- Tak – odparł.
Zapanowała cisza. Starzec zanurzył się w swych wspomnieniach i zamknął oczy. Sprawiało to wrażenie, jakby znowu zasnął.
- Tak... gdy wreszcie podjęto decyzję o szturmie, zapanowała radość. Tyle miesięcy staliśmy bezowocnie pod murami, że aż podnosiły się głosy nawołujące do przerwania oblężenia. Jednak było wśród nas wielu fanatyków. Nie powiem, sam nawoływałem do konfrontacji, lecz i tak odkładano to w nieskończoność. Wreszcie, gdy udało się Boemuntowi przekupić jednego z dowódców baszt, zwycięstwo Bóg oddał nam...
***
Wszędzie wokół panował ogromny zgiełk. Był środek nocy, ale pochodnie stanowiły jakby rzeki oświetlające ścieżkę idącym na śmierć. Krzyki, wycie, spotykająca się broń. Panującego chaosu nie dawało się opisać. Nagle coś świsnęło mi koło ucha. Kurczowo przycisnąłem się do drabiny, czując jak serce zaczyna mi szybciej walić. Znowu świst, spojrzałem w dół – tego, co wspinał się za mną już nie było, jedynie kotłowanie na dole pozwoliło mi przypuszczać, że tam skończył.
- Rusz dupsko! – ktoś wrzasnął
Dostrzegłem kontem oka, że nasi cofają się pod naporem obrońców w kierunku zdobytej przed chwilą wieży. Niektóre pochodnie były wypychane przez blanki i leciały w dół, na wyjących z szału rycerzy.
- Dalej!
Zebrałem w sobie resztki odwagi i podciągnąłem się wyżej. Pot mnie zalewał. Dziękowałem Bogu, że wziąłem ze sobą te skórzane rękawice. Znowu poleciała salwa, tyle że nie w nas – drabina obok opustoszała.
- W imię Boże! Ad maiorem Dei gloriam!** – dało się słyszeć czyiś wrzask.
Przyspieszyli tępo. Hałas narastał. Wreszcie przerzuciłem nogę przez belki i wdrapałem się na mur. Ruszyliśmy biegiem. Ktoś się potknął, lecz nie byłem w stanie dostrzec który. Tylko krzyknął – nie zdążył się podnieść.
- Wy, tam w dół, do wieży! – miałem wrażenie, że to sam Rajmund z Tuluzy...
Ścisk był potworny. Wdarliśmy się szybko do wnętrza i wąskimi schodkami zaczęliśmy pędzić w kierunku narastających odgłosów walki. Plamy światła zdawały się przypominać tańcujące diabły. Nie minęła chwila, gdy musieliśmy się zatrzymać – nasi dotarli już do wejścia i z trudem przebijali się przez stawiających zaciekły opór obrońców.
- Dalej! Ruszać!
Wreszcie... przebili się. Runęliśmy jak lawina do przodu. Ostatnie stopnie pokonywałem już biegiem. Znowu zapanowały wrzaski – byliśmy w mieście.
- Do bram, do bram! Bij, zabij!
Od tej strony wszystko wyglądało jeszcze gorzej. Chaos panujący na uliczkach jakie wiodły od murów, przerażenie i wszędobylska śmierć zionęły z każdego miejsca. Spojrzałem szybko w górę – nasi już zajmowali kolejne baszty, opór malał z minuty na minutę. Zagrały rogi...
- Ha, tchórze, uciekają do cytadeli... na nich!!!!!
Znowu porwał mnie tłum. Pędziłem co tchu trzymając w dłoni dobyty jeszcze w wieży miecz. Tarcza przepadła już dawno, podczas tej przeklętej przeprawy przez góry. Ci z przodu cięli byle kogo, bez opamiętania. Ktoś mnie chwycił i wyszarpał z biegnącego tłumu.
- Szybko, na wschód, trzeba ułatwić im drogę...
- Kuzynie... – wykrztusiłem, lecz nie udało mi się nic więcej powiedzieć.
Wraz z nami popędziło jeszcze kilku rycerzy, którzy najwyraźniej zachowali zdrowy rozsądek.
- Nie palić, nie palić durnie – ktoś darł się z murów – za dużo nas to kosztowało, aby teraz puścić miasto z dymem!
Byliśmy coraz bliżej. Saraceni przy baszcie i gapili się w górę, czekając na sygnał.
- Rżnijjjjj... – wrzasnął mój kuzyn
Uderzyliśmy z ogromnym impetem, który spowodował popłoch wśród niewiernych. Trupem padło z dziesięciu, reszta uciekła. Nie zdołałem tknąć ani jednego, lecz jakoś nie odczuwałem tej krwiożerczej żądzy, jaką pałali inni. Sto kroków od nas, dalej na wschód, dostrzegliśmy wlewającą się rzekę światła.
- Ha! To nasi, dalej! Do wierzy!
Naparliśmy na drzwi, chyba nikt nie stał za nimi, ale nie byłem pewien. Cięli bezlitośnie, krew spływała po schodach, że aż ciężko było się wspinać. Lecz nagle w górze zapanowały jeszcze większe wrzaski – prawdopodobnie wzięli ich w kleszcze.
- A...
Poślizgnąłem się. Na szczęście był jeszcze ktoś za mną – wsparł mnie mocno i pchnął do przodu.
- Ruszaj! Szybko...
Tam już był koniec. Oddział Rajmunda spotkał się z naszymi i gratulowali sobie zdobycia kolejnej baszty. Po chwili cześć wróciła na mury i popędziła wykańczać ostatnich wrogów, a my zbiegliśmy na dół. Rozejrzałem się – krzyżowcy byli już praktycznie wszędzie. Większość kierowała teraz do miasta, wrzeszcząc nieludzko. Podobnie wrzeszczeli zarzynani mieszkańcy.
- Cytadela!...
Ruszyliśmy. Teraz było to widać lepiej – coraz większa plama światła unosiła się pod wysokimi murami twierdzy...
***
- Zaiste, ta noc była potworna. Naszych zginęło wielu, ale to nic w porównaniu z masakrą, jaką urządziliśmy. W sumie miasto opanowane zostało po paru godzinach, ale cały czas wyciągano niewiernych na ulice i zarzynano ich jak świnie. Trupy rzucano na stosy, a krew dosłownie płynęła strumieniami. Coś potwornego. Nie było litości. Błagali, zapierali się na wszystko, chcieli oddawać majątki, ale nic nie skutkowało – i tak to wszystko należało już do nas. Nawet dowództwo nie reagowało... chyba woleli, aby ludzie nabrali jeszcze większego fanatycznego zapału do walki. W końcu jeszcze pozostawała cytadela. No i na moje nieszczęście, musiałem przyłączyć się do oddziału oblegającego. Pierwsze uderzenie przeprowadzono już za dnia – był wtedy trzeci czerwca – jednak nic nie wskóraliśmy... sam zresztą dostałem jakimś świństwem w lewe ramię, co wykluczyło mnie z walki. Zapisałeś?...
- Tak – Benazir odparł krótko.
- Dobrze...
Starzec znowu przymknął oczy. Sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego. Chłopak przyglądał mu się z ciekawością, ale też w jego oczach widać było coś więcej... ni to nienawiść, ni to smutek, żal, ani nie było to zrozumienie. Wiedział, że ten człowiek nie był zły, nie chciał zabijać. Poszedł... dla zasady chyba, dla wiary, ale tak czy siak należał do nich. Przeklętych łacinników. I ta historia...
- Przeleżałem w szpitalu - choć raczej była to beznadziejna prowizorka - blisko osiem dni. Odór krwi, potu i śmierci był nie do zniesienia, a sam miałem wrażenie, że to już czas. – mówił z zamkniętymi oczami – mój kuzyn odwiedzał mnie co dzień i za każdym razem przynosił jakieś nowe wieści. Dowiedziałem się wtedy, że w mieście było mało żywności, a nasze własne zapasy były na wyczerpaniu. Cytadela jak stała, tak stała – chyba sam diabeł bronił jej bram, bo nasi za wszelką cenę starali się ją zdobyć. Poza tym na ulicach zapanował nieznośny fetor – trupy pozabijanych mieszkańców zaczęły się rozkładać. Poupychali je w końcu do domów, które potem zabili szczelnie, aby nie było jakiejś zarazy...
Otworzył ponownie oczy i utkwił spojrzenie w swoim słuchaczu, który skrzętnie wszystko notował.
- Przyszedł wtedy do mnie z poważną miną. Był dziewiąty czerwca. W mieście było jakoś cicho. Czułem się już lepiej, więc uniosłem się na jego widok i spytałem...
***
- Co tam nowego?
Milczał. Był potwornie poważny, czułem, że coś się stało.
- Przyszli...
- Kto? – spytałem, jakby z lękiem oczekując tego co powie.
- Kerboga...
Zapadło milczenie. Patrzył na mnie, a ja zdawałem sobie sprawę z tego, w jakiej sytuacji się znaleźliśmy. Kerboga – atabeg Mosulu – słyszałem o nim jeszcze w Konstantynopolu, gdy czekaliśmy na statki. Była to znana osobistość, zwłaszcza wśród bizantyńczyków. Bardzo utalentowany, mówili że kształcił się w wielu dziedzinach, lecz większość emirów go nienawidziła... podobno za arogancję. Może dlatego nie było go pod Doryleum, za co dziękowaliśmy Panu.
- Skąd on się tu wziął? Przecież oblegał Edessę? – spytałem z rosnącym przerażeniem
- Oblegał, lecz nieskutecznie. Musiał ulec naciskom i ruszyć na odsiecz Antiochii... Chociaż tyle, że się spóźnił, a my jesteśmy już w środku...
- Dobra, jesteśmy w środku, ale co nam to daje? Ilu on ma ludzi?
- Około dwudziestu tysięcy...
Zatkało mnie... Naszych było blisko cztery razy mniej...
- Rozkładają się wokół miasta. – powiedział krótko, po czym wyszedł...
* opiewam oręż i męża - Wergiliusz, początek Eneidy.
** dla większej chwały Bożej - św. Ignacy Loyola.
CDN