- Dołączył
- 1.10.2004
- Posty
- 3777
Życie Bywa Zabawne* ( Dedykowane tym, którzy lubią się śmiać z czyjegoś nieszczęścia )
Blady jak ściana strumień światła przemknął przez małe, otwarte okno łazienki, odsłaniając, pokrywający dach prysznica kurz. Choć prawdą jest, że kabina nie była wcale taka stara, już zdążyły pojawić się na niej brud i pleśń. Na lustrze widać było pył, rura zlewu, w której osiadły włosy i resztki po jedzeniu i gdzie karaluchy lubiły przesiadywać i składać jaja, nie nadawała się do pierwotnego urzytku. Stare i brzydkie płytki skrywały między sobą osad, a ukryte kąty podłogi zepsute jedzenie i śmieci. Podsumowując, panował syf i bałagan.
Mocny podmuch wiatru sprawił, że drzwi odchyliły się i pozwoliły zajrzeć dalej.
A dalej wcale nie było ładniej. Drzwi wejściowe były pęknięte i wyglądały jak wygrzebane z wysypiska. Ściany pokrywała biała, zabrudzona tapeta, poździerana w wielu miejscach, a na środku podłogi pełnej błota tkwiły stare i dziurawe adidasy, w których, od razu dało się wyczuć, tkwiły resztki czyjejś przemiany materii. Błoto sięgało aż do salonu, gdzie panowała cisza i spokój. Jednak wśród tej harmonii dało się zauważyć małą postać, która mozolnie wygrzebywała się z łóżka. Był to starzec o imieniu Konstanty, uczestnik wojny na Pacyfiku. Pewnego dnia, a było to już w połowie września 1945 r., jechał dżipem wraz z kompanami. Zdarzyło się, iż wiechali tylnim kołem na nie rozbrojoną minę, przez co pojazd odleciał i przekoziołkował kilka razy. Mężczyzna na skutek poparzeń stracił bezpowrotenie wzrok. Obie nogi należało amputować, jedną z powodu zakarzenia, druga zgnieciona została doszczętnie przez przednie siedzenie. Oprócz tego był prawie głuchy, a przez zawał i paraliż podczas kolizji samochodu z ziemią, jego twarz wykręciła się mocno w lewą stronę, zmniejszając zakres otwarcia ust i deformując nos. Cudem przeżył to zdarzenie, lecz nie mógł już chodzić oraz oglądać i słuchać świata. Na zawsze skazany był na czyjąś pomoc.
Takiego też, zniedołężniałego i starego, można go było zobaczyć, kiedy odrzucił kołdrę i przechylił ciężar swojego ciała na lewe ramię, poczym obmacał kraniec łóżka i długotrwałym pociągnięciem przysunął się do niego. Podniósł głowę i jednym szybkim ruchem złapał się poręczy swojego wózka, drugą rękę podparł o stojące obok krzesło. Wziął głęboki oddech i z wielkim wysiłkiem podniósł się do góry, starając usiąść na siedzeniu. Chwilę podpierał się tak w powietrzu, drżąc i pocąc z wysiłku. Grymas twarzy był jeszcze bardziej wygięty i pomarszczony. Wyglądał śmiesznie i żałośnie. W końcu jednak udało my się dopiąć swego. Z wyraźną ulgą opadł na oparcie i po chwili odpoczynku obrócił się w drugą stronę, kładąc ręce na poręczach. Przez chwilę czuł jakby nosił na swoich barkach cały ciężar świata.
Drzwi, choć starzec tego nie słyszał, otworzyły się i do mieszkania wszedł młodzieniec o czarnych, kręconych włosach, piwnych oczach i lekkim zaroście. Ubrany był w luźną, brązową bluzkę, dżinsy oraz trampki. W lewej ręce trzymał torbę z kilkoma piwami. Nagle gospodarz podniósł głowę w jego kierunku, słysząc odgłosy odbijających się od siebie puszek.
- Kto tam jest? Czy to ty Piotrze?
- Tak, to ja! - wykrzyknął, znając wadę jego słuchu.
- To świetnie! - Konstanty uśmiechnął się, co można było poznać tylko po podniesieniu policzków i po powiękrzonych zmarszczach w okolicach poparzonej przy oczach skóry. - Dzisiaj pojedziemy do parku, co ty na to? - Piotr jednak w odpowiedzi tylko parsknął pod nosem i postawił torbę pod ścianą. - Co? Musisz mówić głośniej, bo nic nie słyszę.
- Gówno, dziadu.
- To świetnie, że się zgadzasz. Tymczasem bąć tak dobrym chłopcem i zrób mi śniadanie - Młodzieniec z jeszcze więkrzym grymasem pogardy pomaszerował do kuchni i zajrzał do szafek. - Wiesz...- mówił Konstanty - Jeśli się pośpieszymy, to zdąrzymy na coroczną wystawę psów. Pokaz zaczyna się w południe.
- Wystawa psów odbyła się pół roku temu, ty... - odwrócił się i spojrzał inwalidzie prosto w oczy - ...ty tępy, głuchy, ślepy, obsrany dziadzie.
- Coś mówisz? Kanapki już gotowe?
- Pewnie. - odpowiedział zaciskając zęby, lecz gdy już miał mu je podać wpadł na pomysł. Odsłonił plaster wędliny i napluł do środka. - Proszę bardzo.
- Dziękuję. Kochany z ciebie dzieciak.
Dzień był piękny. Na niebie nie widać było żadnej chmurki, przez co słońce mogło swobodnie ogrzewać okolice, bez obawy że ktoś zagrodzi jej drogę. Liście, kołysane nieprzerwanym acz delikatnym wiatrem, szeleściły słodko, dając złudzenie, iż jest się w najprawdziwszej puszczy. Wokół pobrzmiewał śpiew słowików, zdający się tworzyć niekiedy wielogłosowe symfonie, a w powietrzu czuć było piękny zapach kwiatów i trawy. To wszystko sprawiało, że dla wielu ludzi był to raj. Raj, gdzie można się odprężyć, zrelaksować i cieszyć spokojem. W końcu tak trudno dziś o spokój.
Zaledwie kawałek dzieliło park od ulicy, gdzie aż grzmiało i huczało od klakonów i piszczących opon samochodowych. Ciągle słychać było krzyki, wyzywające i potepiające czyjąś jazdę lub osobę. A jeśli już ustawały, to znów pobrzmiewały silniki, które były tego dnia nadzwyczaj drapieżne i drażliwe. Pośród tej właśnie panoramy Piotr pchał wózek z siedzącym na nim panem Konstantym. Starzec rozglądał się wogół, chcąc poczuć magię, jak mu zapewniał Piotr, panującą w parku, chociaż nawet się do niego nie zbliżyli. Wciąż stali przy drodze, czekając aż światło zmieni się na zielone. Tą chwilę Konstanty spożydkował na refleksję i chwilę wspomnień.
***
Zakochał się gdy miał dwanaście lat. Wybranką jego serca była Małgorzata, rudowłosa dziewczyna, z którą uwielbiał się bawić i spędzać czas. Oboje mieszkali tuż obok siebie w małej wsi, której nazwa nie widniała na żadnych mapach. Nie było tam wiele atrakcji, więc więkrzość swego wolnego czasu spędzali ganiając się po polach kukurydzy i spacerując przy blasku księżyca. Konstanty kochał Małgorzatę, a ona kochała jego. Byli sobie najbliższymi i jedynymi przyjaciómi.
Tak też mijały lata, a oni wciąż byli razem. Jednak że, gdy mieli już ukończone osiemnaście lat, w ich wsi nastąpił ogromny pożar, który zniszczył wszytkie domy i plantacje, poczym nastąpiła bieda. Jako że minął niecały miesiąc od pamiętnego 7 grudnia 1941 r., kiedy to trzysta pięćdziesiąt japońskich myśliwców zaatakowało amerykańską bazę marynarki wojennej Pearl Harbor, niszcząc więkrzą część floty, do Konstantyna przyszedł list z powołaniem do armii piechoty desantowej. Tak też trafił do wojska, gdzie najbliższe lata, a może nawet ostatnie chwile swego życia, miał spędzić w krwawej walce na śmierć i życie.
Nowe Hebrydy, Wyspy Salomona, Nowa Gwinea, Halmahera i Filipiny - to miejsca, gdzie walczył. Wszędzie wsławił się brawurą i niebywałą odwagą, lecz jego nie cieszyły ordery ani pochwały starszych żołnierzy. Co noc myślał o umierających dzieciach, które wykrwawiały się na śmierć tuż przed jego oczami, myślał o bezbronnych filipińskich kobietach, które churtowo były gwałcone i zaraz potem zabijane przez japońskich żołnierzy, wspominał swych przyjaciół z kompanii, którzy w ostatnich sekundach życia przekazywali mu swe prośby bądź listy do rodziny. A w chwilach powątpienia i zrezygnowania uciekał od tego wszystkiego i myślał o rodzinie, domu i Małgorzacie. Tak, przede wszystkim myślał o niej. Odtwarzał w myślach każde spędzone z nią chwile, które zapadły mu w pamięć. Jak biegali po polach, zrywali jabłka z drzew, czy wymykali się w nocy by zobaczyć razem błyszczące gwiazdy. Kiedy już zabrakło mu sił na wspominanie, śnił. Widział piękny dom z ogromnym polem, gdzie rosło zboże, a w progu drzwi stała Małgorzata, trzymając w rękach małe dziecko, które uśmiechnęło się szeroko na widok promieniującego ciepłem słońca. Konstanty zrzucił bagaż i zdjął czapkę, chcąc upewnić się czy to aby na pewno ona. Wzrok go nie mylił. W końcu i on się uśmiechnał, po raz pierwszy odkąd wyruszył na wojnę, i podbiegł do nich. Jednak gdy już miał objąć swą ukochaną i dziecko, nagle coś się urwało. Obudził się z głębokiego snu, otworzył oczy i ujrzał przeszywające niebo myśliwce. Nadszedł koniec pięknych snów i marzeń.
Drugiego września 1945 r. na pokładzie amerykańskiego pancernika "Missouri" władze japońskie podpisały bezwarunkowy akt kapitulacji. Oznaczało to koniec krwawych wojen i oczekiwany przez wszystkich powrót do domów. Konstanty nie wiedział czego się spodziewać. Minęło już ponad trzy i pół roku kiedy rozstał się z rodziną i ojczyzną, więc nie był pewien co i kogo może zastać po powrocie. Jednak że nie zdołał jeszcze odlecieć z powrotem do swego kraju, gdy został poważnie ranny w wypadku dżipa, który wiechał na minę. Jako jedyny z czterech pasażerów przeżył, lecz skazany był do końca swego życia na wózek inwalidzki, stracił także słuch oraz wzrok. Tak powrócił do swego domu w rodzinnej wsi, lecz zastał tylko zgliszcza. Jak się chwilę później dowiedział Małgorzata i cała jego rodzina zginęła w kolejnym pożarze, niedługo po tym jak wyjechał. Tego dnia całą noc siedział koło ruin, gdzie pozostało jego dzieciństwo, znów wspominając każdą sekundę i każdy zakamarek.
***
- Obudź się! - Konstanty odknał się i gwałtownie unióśł głowę.
- Wybacz, przysnąłem - Ziewnął i otworzył szeroko usta na tyle, ile mógł. Wbrew obietnicom Piotr nie zaprowadził go do parku, tylko dalej włuczył po ulicy. Starzec starał się wytężyć wszystkie zmysły, które jeszcze nie zaginęły. W końcu, oprócz cichego i głuchego świszczenia, usłyszał głośne wycie dochodzące nieopodal.
- Czy to maszyna do lodów? - zapytał, jednak nie uzyskał odpowiedzi. - Kochany Piotrze, bądź tak łaskaw i kup mi proszę dwie gałki, czekoladową i pistacjową.
- Pewnie, kurwa. Wszystko. - Piotr niechętnie uległ prośbie i ustał w kolejce. Po dwóch minutach wrócił, lecz tuż przed wręczeniem lodów, wytarł je jeszcze o ziemię.
- Mmm...Jakie dobre. - delektował się Konstanty - A co to jest, to twarde? Nie mogę przegryźć.
- To pistacje.
Minęła już czwarta w południe, kiedy wrócili z porotem do jego mieszkania. Konstanty już sam podjechał pod łózko i zdjął z siebie koszulkę.
- Dziękuję ci, drogi Piotrze, za dzisiejszy spacer. Świerze powietrze i piękna zieleń parku to najleprze, co mi potrzeba. Ano właśnie, czy wyczyściłeś moje adidasy tak, jak cię prosiłem? - Chłopak spojrzał na usmolone w błocie buty i podszedł bliżej. - Ależ naturalnie, tak jak sobie życzyłeś. - Nastała chwila ciszy. Słychać było wyłącznie dziwne dźwięki, jakby kapiącej wody.
- Czy coś kapie, czy mi się tylko zdaje?
- Zdaje ci się - odparł Piotr zapinając rozporek. Wypił ostatnie piwo i bez pożegnania wyszedł. Minęło trochę czasu zanim starzec spostrzgł, że został sam. Ostatnie chwile dnia poświęcił odpoczywaniu przy otwartym oknie. Znów wspominał każdą sekundę i każdy zakamarek. Gdy nadeszła noc, zawrócił do łózka i z lekkimi problemami położył się tak, by móc rano wejść na wózek. Wtulił głowę w poduszkę i zasnął głęboko.
W nocy kilka razy budził się, jakby coś wyczuwając. Zdawało mu się, że widzi strugi światła, jednak nie był tego pewien. W końcu stwierdził, że to tylko jego wyobraźnia i raz jeszcze ułożył się do snu. Ta noc była bez snów i marzeń.
Kolejnego dnia znów świeciło słońce, które zapełniło wszystkie pokoje i pogłaskało starego Konstantyna po powiekach. Po chwili opierania się otworzył oczy i rozprostował ręce. Odrzucił kołdrę i przechylił swoje ciało na lewe ramię, złapał kraniec łóżka i przyciągnął się do niego. Podniósł głowę do góry i machnął żywo ręką, chcąc złapać poręcz wózka. Lecz wózka nie było. Tak jak wszystkich mebli. Starzec przechylił się i zwalił na podłogę, niefortunnie upadajc.
Życie bywa takie zabawne.
Cha... Cha... Cha...
* - Zainspirowane piosenką "Pay The Man" - The Offspring
Blady jak ściana strumień światła przemknął przez małe, otwarte okno łazienki, odsłaniając, pokrywający dach prysznica kurz. Choć prawdą jest, że kabina nie była wcale taka stara, już zdążyły pojawić się na niej brud i pleśń. Na lustrze widać było pył, rura zlewu, w której osiadły włosy i resztki po jedzeniu i gdzie karaluchy lubiły przesiadywać i składać jaja, nie nadawała się do pierwotnego urzytku. Stare i brzydkie płytki skrywały między sobą osad, a ukryte kąty podłogi zepsute jedzenie i śmieci. Podsumowując, panował syf i bałagan.
Mocny podmuch wiatru sprawił, że drzwi odchyliły się i pozwoliły zajrzeć dalej.
A dalej wcale nie było ładniej. Drzwi wejściowe były pęknięte i wyglądały jak wygrzebane z wysypiska. Ściany pokrywała biała, zabrudzona tapeta, poździerana w wielu miejscach, a na środku podłogi pełnej błota tkwiły stare i dziurawe adidasy, w których, od razu dało się wyczuć, tkwiły resztki czyjejś przemiany materii. Błoto sięgało aż do salonu, gdzie panowała cisza i spokój. Jednak wśród tej harmonii dało się zauważyć małą postać, która mozolnie wygrzebywała się z łóżka. Był to starzec o imieniu Konstanty, uczestnik wojny na Pacyfiku. Pewnego dnia, a było to już w połowie września 1945 r., jechał dżipem wraz z kompanami. Zdarzyło się, iż wiechali tylnim kołem na nie rozbrojoną minę, przez co pojazd odleciał i przekoziołkował kilka razy. Mężczyzna na skutek poparzeń stracił bezpowrotenie wzrok. Obie nogi należało amputować, jedną z powodu zakarzenia, druga zgnieciona została doszczętnie przez przednie siedzenie. Oprócz tego był prawie głuchy, a przez zawał i paraliż podczas kolizji samochodu z ziemią, jego twarz wykręciła się mocno w lewą stronę, zmniejszając zakres otwarcia ust i deformując nos. Cudem przeżył to zdarzenie, lecz nie mógł już chodzić oraz oglądać i słuchać świata. Na zawsze skazany był na czyjąś pomoc.
Takiego też, zniedołężniałego i starego, można go było zobaczyć, kiedy odrzucił kołdrę i przechylił ciężar swojego ciała na lewe ramię, poczym obmacał kraniec łóżka i długotrwałym pociągnięciem przysunął się do niego. Podniósł głowę i jednym szybkim ruchem złapał się poręczy swojego wózka, drugą rękę podparł o stojące obok krzesło. Wziął głęboki oddech i z wielkim wysiłkiem podniósł się do góry, starając usiąść na siedzeniu. Chwilę podpierał się tak w powietrzu, drżąc i pocąc z wysiłku. Grymas twarzy był jeszcze bardziej wygięty i pomarszczony. Wyglądał śmiesznie i żałośnie. W końcu jednak udało my się dopiąć swego. Z wyraźną ulgą opadł na oparcie i po chwili odpoczynku obrócił się w drugą stronę, kładąc ręce na poręczach. Przez chwilę czuł jakby nosił na swoich barkach cały ciężar świata.
Drzwi, choć starzec tego nie słyszał, otworzyły się i do mieszkania wszedł młodzieniec o czarnych, kręconych włosach, piwnych oczach i lekkim zaroście. Ubrany był w luźną, brązową bluzkę, dżinsy oraz trampki. W lewej ręce trzymał torbę z kilkoma piwami. Nagle gospodarz podniósł głowę w jego kierunku, słysząc odgłosy odbijających się od siebie puszek.
- Kto tam jest? Czy to ty Piotrze?
- Tak, to ja! - wykrzyknął, znając wadę jego słuchu.
- To świetnie! - Konstanty uśmiechnął się, co można było poznać tylko po podniesieniu policzków i po powiękrzonych zmarszczach w okolicach poparzonej przy oczach skóry. - Dzisiaj pojedziemy do parku, co ty na to? - Piotr jednak w odpowiedzi tylko parsknął pod nosem i postawił torbę pod ścianą. - Co? Musisz mówić głośniej, bo nic nie słyszę.
- Gówno, dziadu.
- To świetnie, że się zgadzasz. Tymczasem bąć tak dobrym chłopcem i zrób mi śniadanie - Młodzieniec z jeszcze więkrzym grymasem pogardy pomaszerował do kuchni i zajrzał do szafek. - Wiesz...- mówił Konstanty - Jeśli się pośpieszymy, to zdąrzymy na coroczną wystawę psów. Pokaz zaczyna się w południe.
- Wystawa psów odbyła się pół roku temu, ty... - odwrócił się i spojrzał inwalidzie prosto w oczy - ...ty tępy, głuchy, ślepy, obsrany dziadzie.
- Coś mówisz? Kanapki już gotowe?
- Pewnie. - odpowiedział zaciskając zęby, lecz gdy już miał mu je podać wpadł na pomysł. Odsłonił plaster wędliny i napluł do środka. - Proszę bardzo.
- Dziękuję. Kochany z ciebie dzieciak.
Dzień był piękny. Na niebie nie widać było żadnej chmurki, przez co słońce mogło swobodnie ogrzewać okolice, bez obawy że ktoś zagrodzi jej drogę. Liście, kołysane nieprzerwanym acz delikatnym wiatrem, szeleściły słodko, dając złudzenie, iż jest się w najprawdziwszej puszczy. Wokół pobrzmiewał śpiew słowików, zdający się tworzyć niekiedy wielogłosowe symfonie, a w powietrzu czuć było piękny zapach kwiatów i trawy. To wszystko sprawiało, że dla wielu ludzi był to raj. Raj, gdzie można się odprężyć, zrelaksować i cieszyć spokojem. W końcu tak trudno dziś o spokój.
Zaledwie kawałek dzieliło park od ulicy, gdzie aż grzmiało i huczało od klakonów i piszczących opon samochodowych. Ciągle słychać było krzyki, wyzywające i potepiające czyjąś jazdę lub osobę. A jeśli już ustawały, to znów pobrzmiewały silniki, które były tego dnia nadzwyczaj drapieżne i drażliwe. Pośród tej właśnie panoramy Piotr pchał wózek z siedzącym na nim panem Konstantym. Starzec rozglądał się wogół, chcąc poczuć magię, jak mu zapewniał Piotr, panującą w parku, chociaż nawet się do niego nie zbliżyli. Wciąż stali przy drodze, czekając aż światło zmieni się na zielone. Tą chwilę Konstanty spożydkował na refleksję i chwilę wspomnień.
***
Zakochał się gdy miał dwanaście lat. Wybranką jego serca była Małgorzata, rudowłosa dziewczyna, z którą uwielbiał się bawić i spędzać czas. Oboje mieszkali tuż obok siebie w małej wsi, której nazwa nie widniała na żadnych mapach. Nie było tam wiele atrakcji, więc więkrzość swego wolnego czasu spędzali ganiając się po polach kukurydzy i spacerując przy blasku księżyca. Konstanty kochał Małgorzatę, a ona kochała jego. Byli sobie najbliższymi i jedynymi przyjaciómi.
Tak też mijały lata, a oni wciąż byli razem. Jednak że, gdy mieli już ukończone osiemnaście lat, w ich wsi nastąpił ogromny pożar, który zniszczył wszytkie domy i plantacje, poczym nastąpiła bieda. Jako że minął niecały miesiąc od pamiętnego 7 grudnia 1941 r., kiedy to trzysta pięćdziesiąt japońskich myśliwców zaatakowało amerykańską bazę marynarki wojennej Pearl Harbor, niszcząc więkrzą część floty, do Konstantyna przyszedł list z powołaniem do armii piechoty desantowej. Tak też trafił do wojska, gdzie najbliższe lata, a może nawet ostatnie chwile swego życia, miał spędzić w krwawej walce na śmierć i życie.
Nowe Hebrydy, Wyspy Salomona, Nowa Gwinea, Halmahera i Filipiny - to miejsca, gdzie walczył. Wszędzie wsławił się brawurą i niebywałą odwagą, lecz jego nie cieszyły ordery ani pochwały starszych żołnierzy. Co noc myślał o umierających dzieciach, które wykrwawiały się na śmierć tuż przed jego oczami, myślał o bezbronnych filipińskich kobietach, które churtowo były gwałcone i zaraz potem zabijane przez japońskich żołnierzy, wspominał swych przyjaciół z kompanii, którzy w ostatnich sekundach życia przekazywali mu swe prośby bądź listy do rodziny. A w chwilach powątpienia i zrezygnowania uciekał od tego wszystkiego i myślał o rodzinie, domu i Małgorzacie. Tak, przede wszystkim myślał o niej. Odtwarzał w myślach każde spędzone z nią chwile, które zapadły mu w pamięć. Jak biegali po polach, zrywali jabłka z drzew, czy wymykali się w nocy by zobaczyć razem błyszczące gwiazdy. Kiedy już zabrakło mu sił na wspominanie, śnił. Widział piękny dom z ogromnym polem, gdzie rosło zboże, a w progu drzwi stała Małgorzata, trzymając w rękach małe dziecko, które uśmiechnęło się szeroko na widok promieniującego ciepłem słońca. Konstanty zrzucił bagaż i zdjął czapkę, chcąc upewnić się czy to aby na pewno ona. Wzrok go nie mylił. W końcu i on się uśmiechnał, po raz pierwszy odkąd wyruszył na wojnę, i podbiegł do nich. Jednak gdy już miał objąć swą ukochaną i dziecko, nagle coś się urwało. Obudził się z głębokiego snu, otworzył oczy i ujrzał przeszywające niebo myśliwce. Nadszedł koniec pięknych snów i marzeń.
Drugiego września 1945 r. na pokładzie amerykańskiego pancernika "Missouri" władze japońskie podpisały bezwarunkowy akt kapitulacji. Oznaczało to koniec krwawych wojen i oczekiwany przez wszystkich powrót do domów. Konstanty nie wiedział czego się spodziewać. Minęło już ponad trzy i pół roku kiedy rozstał się z rodziną i ojczyzną, więc nie był pewien co i kogo może zastać po powrocie. Jednak że nie zdołał jeszcze odlecieć z powrotem do swego kraju, gdy został poważnie ranny w wypadku dżipa, który wiechał na minę. Jako jedyny z czterech pasażerów przeżył, lecz skazany był do końca swego życia na wózek inwalidzki, stracił także słuch oraz wzrok. Tak powrócił do swego domu w rodzinnej wsi, lecz zastał tylko zgliszcza. Jak się chwilę później dowiedział Małgorzata i cała jego rodzina zginęła w kolejnym pożarze, niedługo po tym jak wyjechał. Tego dnia całą noc siedział koło ruin, gdzie pozostało jego dzieciństwo, znów wspominając każdą sekundę i każdy zakamarek.
***
- Obudź się! - Konstanty odknał się i gwałtownie unióśł głowę.
- Wybacz, przysnąłem - Ziewnął i otworzył szeroko usta na tyle, ile mógł. Wbrew obietnicom Piotr nie zaprowadził go do parku, tylko dalej włuczył po ulicy. Starzec starał się wytężyć wszystkie zmysły, które jeszcze nie zaginęły. W końcu, oprócz cichego i głuchego świszczenia, usłyszał głośne wycie dochodzące nieopodal.
- Czy to maszyna do lodów? - zapytał, jednak nie uzyskał odpowiedzi. - Kochany Piotrze, bądź tak łaskaw i kup mi proszę dwie gałki, czekoladową i pistacjową.
- Pewnie, kurwa. Wszystko. - Piotr niechętnie uległ prośbie i ustał w kolejce. Po dwóch minutach wrócił, lecz tuż przed wręczeniem lodów, wytarł je jeszcze o ziemię.
- Mmm...Jakie dobre. - delektował się Konstanty - A co to jest, to twarde? Nie mogę przegryźć.
- To pistacje.
Minęła już czwarta w południe, kiedy wrócili z porotem do jego mieszkania. Konstanty już sam podjechał pod łózko i zdjął z siebie koszulkę.
- Dziękuję ci, drogi Piotrze, za dzisiejszy spacer. Świerze powietrze i piękna zieleń parku to najleprze, co mi potrzeba. Ano właśnie, czy wyczyściłeś moje adidasy tak, jak cię prosiłem? - Chłopak spojrzał na usmolone w błocie buty i podszedł bliżej. - Ależ naturalnie, tak jak sobie życzyłeś. - Nastała chwila ciszy. Słychać było wyłącznie dziwne dźwięki, jakby kapiącej wody.
- Czy coś kapie, czy mi się tylko zdaje?
- Zdaje ci się - odparł Piotr zapinając rozporek. Wypił ostatnie piwo i bez pożegnania wyszedł. Minęło trochę czasu zanim starzec spostrzgł, że został sam. Ostatnie chwile dnia poświęcił odpoczywaniu przy otwartym oknie. Znów wspominał każdą sekundę i każdy zakamarek. Gdy nadeszła noc, zawrócił do łózka i z lekkimi problemami położył się tak, by móc rano wejść na wózek. Wtulił głowę w poduszkę i zasnął głęboko.
W nocy kilka razy budził się, jakby coś wyczuwając. Zdawało mu się, że widzi strugi światła, jednak nie był tego pewien. W końcu stwierdził, że to tylko jego wyobraźnia i raz jeszcze ułożył się do snu. Ta noc była bez snów i marzeń.
Kolejnego dnia znów świeciło słońce, które zapełniło wszystkie pokoje i pogłaskało starego Konstantyna po powiekach. Po chwili opierania się otworzył oczy i rozprostował ręce. Odrzucił kołdrę i przechylił swoje ciało na lewe ramię, złapał kraniec łóżka i przyciągnął się do niego. Podniósł głowę do góry i machnął żywo ręką, chcąc złapać poręcz wózka. Lecz wózka nie było. Tak jak wszystkich mebli. Starzec przechylił się i zwalił na podłogę, niefortunnie upadajc.
Życie bywa takie zabawne.
Cha... Cha... Cha...
* - Zainspirowane piosenką "Pay The Man" - The Offspring